środa, 22 grudnia 2010

Ten śnieg do innych jest niepodobny

Tak mnie nagle, zupełnie.

Inspiracje pojawiają się niespodzianie,  jak nietoperze w ciemnościach (cóż za porównanie!) i wlatują w źrenice.
Porąbać czasami głupoty jak drewno i rozpalić nimi w kominku. Ogrzać się, tak zwyczajnie. Zostawić wszystkie emocje tak pulsujące: serce, żyła, arteria, ciepła, ciepła krew od mózgu do stóp i jeszcze dalej: krew jest przedłużeniem mnie gdy wycieka z przedziurawionego palca czy stopy: podróżuje tam, gdzie mnie w ten sposób nie będzie nigdy.
Matka: jedyne miejsce o którym z całą pewnością możemy powiedzieć, że tam byliśmy (cytat, ale nie pamiętam z kogo) a reszta jest wrażeniem wypalonym w mózgu (dziwny organ!).
Zupełnie jakby zrozumienie istoty samego siebie wykraczało poza tandetne dekoracje, jakimi upstrzony jest świat. I moja świadomość wygląda jak balkon państwa J.: rozjarzony światełkami, pełen radości zrozumiałej tylko dla nich. Bo niby dlaczego mieliby się przejmować opinią innych? Przecież od dawien dawna nie było takiej zimy. Pod każdym względem. Można siebie w końcu na spokojnie. Obejrzeć, posłuchać. Ocenić. Odpowiedzieć samemu sobie na fundamentalne pytanie które wypływa czasami w mroku na usta, kręci się tam i grzeje jak stopiona czekolada z chili.
Więc? Jak to jest?
Dotyk prawej dłoni nie różni się zbytnio od dotyku lewej. Jest może tylko bardziej stanowczy, bardziej pewny swego celu. Wkradasz mi się łagodnym ogniem pod powieki, fosforyzującym miliardem tajemniczych stworzonek łaskoczących synapsy tak bardzo, że z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
I już wiem, że śmiechu nie zabiorą. Schowam go głęboko pod płonącym krzewem.

wtorek, 21 grudnia 2010

Czarny nie istnieje

Przemianowanie (eufemistycznie nazwę ten lokal Czarnym Burakiem) tej nazwy wzięło się z niedawnych wydarzeń, którymi (ja i Aga) byliśmy uczestnikami, a nawet głównymi bohaterami.

Mówi się wiele ostatnio o dyskryminacji palaczy przez niepalącą mniejszość (większość? Kto wie dokładnie jakie są proporcje?). Że nie wolno, że jak to jest, że dlaczego, że trzeba się przeciwstawić dyskryminacji... I oto, pośrodku tego bałaganu z paleniem - nie paleniem się właśnie znaleźliśmy. I, choć oboje palący, zostaliśmy przegonieni, zbesztani, dyskryminowani za przebywanie w pomieszczeniu dla palących gdy fizycznie akurat nie mieliśmy owej dymiącej śmierci między zębami ani w dłoniach ani nawet w kieszeniach, gdyż w lokalu owym nie można było nabyć tej legalnej, uzależniającej jak telenowele brazylijskie trucizny. No więc, chcąc chociaż biernie zapalić, usiedliśmy w części dla palących (inna sprawa, że były to jedyne wolne miejsca w lokalu). Otaczała nas aura nachalnego intelektualizmu, która potwierdzała moje wcześniejsze decyzje o opuszczeniu na zawsze instytucji zwanej potocznie UMK, gdyż lokal obfitował w nienaturalne zagęszczenie wykładowców i ich podopiecznych na metr kwadratowy. Jak wiadomo (poza paroma chlubnymi wyjątkami) wiedza z papieru jest gorsza od wiedzy z dupy i towarzystwo w owym lokalu wybitnie to udowadniało. Zresztą, głównym prowodyrem zamieszania był właśnie jakiś wykładowca akademicki nieznanego nam pochodzenia. Co i rusz przysiadał się do nas na papierosa wzbudzając ssanie w okolicach płucnych, spotęgowane jeszcze przez piwo (zresztą, piłem tam genialnego wręcz grzańca: specjala podgrzanego w mikrofali bez żadnych przypraw. Na plus przemawiała tylko cena). Ów osobnik zrazu nie wydawał się zbytnio zainteresowany naszymi skromnymi osobami. Lecz nagle postanowił zagaić:
- Jakim prawem wdychacie mój ciężko zarobiony dym?
Osobiście trochę zbaraniałem i nie wiedziałem zupełnie co powiedzieć. Tak celnie zadane pytanie zbiło mnie z tropu.
No, ale czy nie mamy prawa truć się czym tylko chcemy, póki nie przeszkadzamy i jest to legalne?
Okazało się, że jednak nie.
Z jakichś, nie wyjaśnionych dla mnie przyczyn, ów pan postanowił zgłosić nasz występek wdychania nie przynależnego nam dymu obsłudze lokalu. Interwencja była natychmiastowa i stanowcza. Zostaliśmy nad wyraz "grzecznie" poproszeni o przeniesienie się, ponieważ ten stolik należy do klientów siedzących przy barze, a chcących zapalić. Oszołomiła mnie ich liczba! Siedzieliśmy we dwójkę przy stoliku na jakieś 10 osób a jedyną osobą, która co mniej więcej kwadrans zaglądała na fajkę był brodaty osobnik o nieznanym bliżej pochodzeniu.
Więc jako niepalący (w tym danym momencie) nie mieliśmy prawa przebywać w palarni. Dziwne, nietypowe zagranie, które sprawiło, że nabrałem trwałej niechęci do lokalu.
Świąteczny marketing? Przesadne dbanie o nasze płuca? Polityka lokalu aby upchać jak najwięcej palaczy w maleńkim pomieszczeniu? Zresztą i tak nie można było nabyć papierosów w lokalu, więc?
Palącym zabrania się palić w miejscach dla niepalących, co jest ze wszech miar słuszne. Ale sytuacja odwrotna, w której niepalącym zabrania się przebywania w palarni...
Jakby komuś to mogło przeszkadzać.
A może się mylę i ten labirynt myślowy ma jakiś ukryty sens?

piątek, 3 grudnia 2010

Weź swojego bałwana i idź

Wciągam łapczywie nosem, skórą i ustami; wszystkim. Ciepło.
Tym bardziej teraz, gdy zima pociągnęła za cyngiel i świat stężał, zastygł.
Mamut zamrożony w bryle lodu.
Zaczerwienione ludzie, zasmarkane, rozkichane na całego. Byście nie byli jedynie zbędną dekoracją wobrażam was sobie jako zaginione plemię przeddzień wielkiego zlodowacenia. Oj, rozpieszcza was ta pogoda, moi drodzy, a i tak narzekacie. Za każdym rokiem to samo, jakby tak nietypowe było, że zima akurat w grudniu się zdarza.


I jak co roku staram się slalomem omijać Mikołajów, świąteczne promocje, szał zakupów, lampki choinkowe i piosenkę "Last Christmas"... To, co kiedyś było radością, teraz staje się zmorą jakąś, koszmarem z tandetnego horroru. Aż chce mi się założyc maskę hokejową i rozgonić całe to towarzystwo kijem. A kysz!
Tylko czekać, aż wprowadzą stan klęski żywiołowej. Drogowcy walczą z 15 centymetrami śniegu, w urzędach pękają kaloryfery, uczelnie odwołują zjazdy. Minus siedem na rtęciowym liczniku... Myślałby kto! I tylko dzieci niezmiennie buszują w śniegu jak za dawnych lat i nie straszne im odmrożenia ani choroby. Pokrzepiające.
Wyjątkowo nie będzie nic o balonach ani o bieganiu po kolana w śniegu po lesie w środku nocy. Nic z tych rzeczy!  I choć czasem zdarza się, że ciągłość zimy zostanie przerwana, to się potem pozszywa białą nicią aby nie było nic widać. 

czwartek, 25 listopada 2010

Złota era baloniarstwa

Ostatni papieros przed snem popity grzanym słowackim winem. Zakopanie się w kołdrę, owinięcie ciepłem.

Godzinę wcześniej przedzieraliśmy się przez uśpiony nocą las, opowiadaliśmy makabryczne historie, głupie żarty i historie z życia Philipa K. Dicka. Zacinał ostry śnieg, pierwszy w tym roku. Ścieżka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Tym bardziej w nocy, pośród kształtów, które zawsze przybierają nie te formy, które są porządane.
- Kiedyś tu widziałam wilka!
- Wilka? - światełko ostrzegawcze się zapala. Nie lubię wilków.
- Dużego psa, nie wiem. Wielką bestię podobną do wilka.
- Nie lubię dużych psów...*
- Dzika też widziałam.
Czuję się niczym partyzant. Tylko dlatego, że od bardzo dawna nie miałem okazji być w lesie o taj później porze, wczesną zimą czy też późną jesienią. Niebo odbija ciemnopomarańczowe, brudne światło miasta. Czasem zza rzadkich chmur wyjrzy coraz cieńszy księżyc. Czarne przecinki drzew, przez które się przedzieramy są zimne i wilgotne. Co chwila zapadamy się w miękkiej ściółce. Woda przecieka mi przez buty prosto do duszy...
Nie wiedziałem, że toruńskie lotnisko jest takie duże. Gdzieś w oddali migoczą światła miasta, a przed nami przestrzeń wielka, jaśniejąca od białej farby, jaką pomalowany był betonowy pas. Sprawiała wrażenie mgły. Zamarźnięta trawa trzeszczała po podeszwami.
I teraz, jeśli wasza wyobraźnia jest wystarczająco plastyczna...
Godzina niemal pierwsza w nocy, lotnisko. Dwójka ludzi: jedna trzymająca w każdej wolnej szczelinie dłoni, kurtki i ust oraz między nogami nadmuchane, biale balony. Druga z aparatem na stelażu w pewnym oddaleniu świeci dwiema latarkami na osobnika z balonami i krzyczy:
- Jak krzyknę to puść balony i uciekaj!
Krzyczy. Uwalniam balony. Balony uciekają niesione wiatrem i pękają z trzaskiem na ostrej trawie. Kilka ocalało, więc gonimy je. Ja z latarkami, Aga z aparatem. Ciemno, zimno, zacina śnieg, a dwójka ludzi pędzi przez łąkę za stadem oszalałych balonów...
Do tego to porządne wino jest potrzebne...
* Co do nielubienia dużych psów... Są trzy wyjątki: Yoka (wilczur), Nypel (malamut) i Zgaga (malamut). Pozdrawiam.

wtorek, 23 listopada 2010

Beta vulgaris ssp. vulgaris convar. crassa var. altissima

Dworzec kolejowy Chełmża. Deszcz. Godzina 20. Obok fabryka rzeczy dziwnych, być może cukrownia, nie wiem, co tam produkują, usypuje właśnie wielką górę czegoś, co wygląda jak trociny. I świeci na wszyskie strony biało - pomarańczowym światłem. Wokół niej poustawiane gęsto i w ilości dużej białe walce jakichś paczek. Zapewne są duże, prawdopodobnie sięgały by mi do piersi, ale z pewnego oddalenia, w świetle białych jarzeniówek wyglądają jak jaja obcych.

Ostatnia szansa na ewakuacje ziemi, zanim zostanie poddana recyklingowi.
Dworcowy zegar pokazuje za dziesięć dwunastą.
- Zobacz - mówi Aga. - Ktoś przekreślił zegar czarną taśmą izolacyjną bo pokazuję złą godzinę!
- No tak - mówię - łatwiej przekreślić zegar niż go nastawić.
- Ale popatrz. Ktoś musiał mieć drabinę, musiał się na nią wspiąć, nalepiać taśmę. No i musiał mieć taśmę. Więcej zachodu niż przestawienie zegara.
- A może w Chełmży zlikwidowali czas? Zostaniemy tu na zawsze i będziemy wiecznie młodzi!
Marna pesrpektywa. Choć pod wieloma względami Chełmża przypomina mi rodzinne Działdowo. Tak samo zaniedbana. I tak samo czasami trafisz na obiekt architektoniczny, przy którym nie wiesz co zrobić. No i chłopaki w powłóczystych dresach twardo stoją w deszczu pod kamienicami. Wszystko jedno w jakim mieście o tej porze. Każda twarz jest do siebie podobna. W każdym jednym mieście. Jak garść identycznych monet chaotycznie rozrzuconych po Polsce.
I z dialogów wieczornych:
- Słyszalem od kogoś o parze, która jest ze sobą osiem lat i ani razu przy sobie nie puścili bąka.
Chwila ciszy.
- Przeraża mnie to... Osiem lat z kimś...
- Może Ciebie też to czeka kiedyś.
- Nie, przeraża mnie to, jak można przez osiem lat nie puścić przy kimś bąka!
Istotnie. Przerażające. Można przecież pęknąć jak balonik!

środa, 10 listopada 2010

Sasana

Byłem ostatnio tam, gdzie wrony dupami szczekają, a psy zawracają. Dalej żyły lwy. I było tam cudownie.

Oczywiście, ze swoim urodzin pamiętam niewiele, co pewnie oznacza, że nie zdarzyło się tam nic wartego pamiętania. Przekonałem się także, że picie spirytusu z dwudziestolatkami jest już ponad moje siły, że bardzo przyjemnie próbuje się tańczyć tango na środku ulicy oraz że piwo pite z kalosza smakuje nad wyraz interesująco. To i jeszcze kilka innych rzeczy pamiętam z zeszłego tygodnia, który to tydzień obfitował w niesamowite zwroty akcji rodem z brazylijskich telenowel. W niedzielę wieczór oczekiwałem, że drzwi się nagle otworzą i wkroczy mój zaginiony brat bliźniak syjamski, obecnie misjonarz, który w Australi prostuje bumerangi na jedyną słuszną drogę.
Na szczęście nie wszedł. I teraz wszystko oklapło, opadło, uspokoiło się i skończyło na etapie mgły snującej się po polu. Cokolwiek by to nie znaczyło...

niedziela, 31 października 2010

Rybki

Po pierwsze: zasady filozoficzne sprawdzają się także podczas gotowania i zmywania naczyń, bo przecież nie należy mnożyć garów ponad potrzebę.

Po drugie: o czwartej nad ranem nie należy do mnie zwracać się per "człowieku", bo o czwartej rano zazwyczaj nie jestem już człowiekiem, lecz jakąś inną istotą, która też chce się napić.
Po trzecie: nigdy, przenigdy nie podrywaj dziewczyn w kolejkach w supermakecie z ustami pełnymi wędzonych szprotek słowami, że "dobra szprota, dobra, dobra, taki mały, mechaty skunksik". I tak ci się nie uda.
Po czwarte: jeszcze nie wiem do końca, co bym chciał z Suwałk, ale się zastanawiam. Coś się znajdzie z pewnością!
Po piąte: pewien osobnik, którego darzę sympatią przeogromną powiedział mi, że "wszysko będzie dobrze, Blanku! Się nie stresuj tak, bo znów wyłysiejesz i skini będą cię ganiać, bo choć będziesz łysy, nie będziesz zbyt tru jak na nich". No tak...
Po szóste: najlepsza jak do tej pory propozycja spędzienia urodzin to pół litra orzecha i Robin Hood Ridleya Scotta na DVD. Przesympatyczny pomysł.
Po siódme: Nie, Synek, nie! Tak się nie robi! Zanim podejdziesz do dziewczyny upewnij się najpierw, czy przypadkiem akurat nie siedzi ze swoim chłopakiem. No i najpierw zagadaj, a nie od razu z łapami!
Po ósme: nieskończoność.
Po dziewiąte: ostatnio śni mi się cały czas jedna osoba. Taka, o której nie chcę śnić. Przeraża mnie to. Nie jest to bynajmniej dziewczę. I to mnie przeraża, bo nie przepadam za tą osobą.
Po ostatnie: trzeba sobie w życiu jakoś radzić, co nie?

wtorek, 12 października 2010

Podstawowe zasady higieny

Podstawowe zasady higieny? Nie ma ich! Nie obowiązują! Zostały zawieszone wieki temu, gdy świat był świeży i młody i od dawna popadły w zapomnienie... A i ja zapomniałem o tym, że tam nikt o nich nie pamięta. Daje to w rezultacie moc niezapomnianych atrakcji.

Tu nikt nie puka do drzwi!
Pół biedy, gdy zastaną mnie w łazience przyłapanego na myciu zębów, ale dom to także inne czynności. Że niby rodzina, matka widziała mnie obsranego i obsikanego wielokrotnie przy zmienianiu pieluch, więc nie powinienem się wstydzić rodzicielki, co z własnych trzewi wydała mnie ociekającego od śluzu na ten parszywy świat. Matki się wstydzisz? Najgorsze jednak jest leniwe drzemanie przed telewizorem. Gdy najedzony leżę jak anakonda po pożarciu hipopotama, oczka same opadają, powoli, bardzo przyjemnie opadam w błogi półsen zagapiony przy okazji w głupawy sitcom... ŁUP! Wpada owa dzielna rodzicielka moja do pokoju, nie uprzedzając swojego najazdu klasycznym "puk puk", i budzę się nagle uczepiony pazurami sufitu, ze zjeżoną sierścią i obłędnym spojrzeniem.
Iluż nerwic moglibyśmy sobie zaoszczędzić? Ileż pieniędzy wydawanych na leki uspokajające czy wizyty u lekarzy wiadomych specjalizacji zostało by w naszych kieszeniach? Ileż włosów na głowie na więcej? Wystarczy przestrzegać podstawowych zasad higieny!
Obserwowałem pilnie domowników. Nikomu zdaję się to nie przeszkadzać. Nawet psu. Chyba jakis dziwny jestem, że pukam do drzwi. Patrzą jak na raroga. Pukają się w czoło.
Tylko Babcia zachowuje trzeżwość umysłu. Po obejrzeniu "Mody na sukces" i wyzwaniu od dziwek wszystkich aktorek, a od chujów wszystkich aktorów stwierdziła nagle, widząc w Teleekspresie relację z konkursu Chopinowskiego:
- Co to za pierdolenie? To ma być muzyka? Jakby ktoś z mostu w wodę srał! I oni się zachwycają, normalnie jakby kamieniami w wodę rzucał, takie plum plum! Cholera jasna!
A mówią, że przedwojenne pokolenia to ostoja kultury i dobrego smaku.

poniedziałek, 4 października 2010

Astronotus ocellatus

Patrzę w wasze twarze na przystankach, jak idziecie ulicami, jak jedziecie ze mną autobusem. Śmiejecie się, zastanawiacie, myślicie o rzeczach ważnych i nieistotnych, o zakupach na jutro, o obiedzie na dziś. W spojrzeniu jest wszystko. Słowa są nieistotne. Oczy, twarz cała... 
Zastanawiam się, co się za tymi twarzami kryje. Jakie historie, jakie dramaty, miłości i radości. 

Kobieta wisząca w oknie jak zwiędły kwiat. Z pewnością pamięta czas drugiej Wielkiej Wojny. Bezzębnymi ustami przeżuwa coś. Pod oknem dziewczynka w czerwonej, jaskrawej kurtce, w niebieskiej chuście na głowie. W ręku trzyma wielką torbę nasion słonecznika. Wyjmuje ziarno, wkłada do ust, szybko obiera z łupiny. Łupinę wypluwa pod nogi cały czas patrząc na mnie zadziornie. Obok dziewczynki chyba jej matka, w każdym razie kobieta w wieku około trzydziestu lat. Pastelowa, pikowana kurtka. Włosy w trzech kolorach: jasny blond, niemal biel, czerń i czerwień na końcówkach. Różowe spodnie, bardzo obcisłe. Trójca święta z nieznanej światu polskiej wsi. 

Z ich twarzy można wyczytać wiele, ale nie szczęście, nie miłość. Fascynujące twarze. Gdzie tam moja twarz... Gładka jakaś, bez wyrazu niemal. Patrzysz i widzisz: ta twarz przeżyła swoje. Mała dziewczynka plująca łupinami słonecznika miała w oczach więcej przeżyć niż ja. Ojciec, jeśli go ma, pewnie leży pijany. Albo haruje jak pojebany żeby miała co jeść. Matka może czuć się jak miss wsi. Tu nie jest żadnym szczytem obciachu i żenady, tylko najlepiej wystrojoną laseczką w pełni wieku. Pewnie niejeden spod sklepu ma na nią ochotę. Krzyczą: 
- Helenka! Chono do nas! Pachniesz wielkim światem! Daj nam też trochę tego zapachu! No chono! Mamy wino owocowe! I lizaki dla małej! Helenka, no weź! 

Ale się nie daje skusić tym prostakom. Ona ma dumę swoją i swoje marzenia. 
Jedyne czego zdaje im się brakować, to nadzieja. 
Ich twarze mają już wszystko inne. Trzeba było widzieć jej spojrzenie... 
Mogłaby nim spokojnie szatkować diamenty.

sobota, 2 października 2010

Ponieśli (historia pewnego upadku czyli jaki jest tajny kot na wódkę)

Bo Mrozek przybiegł z samego rana pochwalić się, że siódmy raz jedzie na jachty w tym roku. Wyciągnął laptopa i zaczął pokazywać zdjęcia czegoś, co wyglądało jak miniaturowa wersja wypasionego oceanicznego liniowca.
- Walniemy czarnego na pół? - zaproponował na wstępie. - Jakby co mamy jedno wolne miejsce... - kusił. - Bobo jedzie, i Góral... Ekipa taka, że ja pierdolę!


No to walnęliśmy na pół. A potem to już było z górki.
No bo przyszedł Paproh aby obgadać pewien interes. I za interes poszedł orzech*. Zjawił się Baranoś. Nie miał co prawda żadnego interesu, ale dzielcko jest dziecko i napić sie zawsze można. Znaczy, Justyny dziecko, bo kręciła się cały czas blisko gdzieś. Dotknąłem nawet brzucha i wypowiedziałem życzenie. Podobmo się spełnia. Dla pewności poprawiliśmy orzechem. Teraz życzenie nie ma najmniejszych szans i musi się spełnić, a jak nie, to je znajdę i spalę mu dom. Krystian z Dominikiem również ochoczo włączyli się w cykl składania życzeń, trochę może przedwczesnych, ale co tam. W zeszły poniedziałek nasza społeczność powiększyła się o jedną niewiastę płci żeńskiej. Jesli brać serio słowa niektórych, że "moja żona to się jeszcze nie urodziła" Justyna powinna poważnie rozważyć powicie chłopca płci męskiej.  L. niech się sam juz martwi o córę. No ale dziecko jest dziecko więc orzech...
W międzyczasie interes został obgadany. Baranoś przegrał w lotki, czy wygrał może, nie wiem w sumie. Paproh poszła kupić kurczaki. Zjawiła się Aga, przyszła Ruda, pojawił się Kwiatek i poszedł orzech za powodzenie życia.
Wtedy skończyłem pracę.
Poszliśmy na obiad z Kwiatkiem. Potem do domu, z zamiarem wrócenia do miasta, ale po drodze mineliśmy przyjaźnie wyglądający sklep nocny, gdzie zakupiliśmy kilka piw i zostaliśmy w domu, oglądając filmy i robiąc inne ciekawe i przyjemne rzeczy.
Przyjemnie się upadało.
*orzech to zwyczajowa nazwa Soplicy o smaku orzecha laskowego. Polecam!

niedziela, 26 września 2010

Miasto po drugiej stronie słońca

I zupełnie nagle, jakbys przeniósł się w inny świat. Słońce, mosty, obdrapane budynki, szaro wszędzie. Ludzie jakoś inaczej ubrani. Poczty pozamykane w sobotę w samo południe. Deficyt ładnych dziewczyn. I już wiem. Odpowiedź jest prosta.

Jesteśmy w Bydgoszczy.
Tylko żeby nie było: lubię to miasto. Naprawdę. Swego czasu spędziłem tam naprawdę wspaniałe chwile ze wspaniałymi ludźmi, ale teraz, po latach kilku każdy poszedł swoją drogą, pozakładał rodziny i poznajdywał prace w innych miejscach. Niektore rodziny się już rozpadły, niektóre powiększają, ale mój senstyment do tego miasta trwa niezmiennie. I obiecuję sobie wybrać się tam z aparatem i zrobic kilka zdjęć.
Bo uwielbiam "techniczność" i "mechaniczność" tego miasta. Jest pomieszana jam mało które miasto. Mało gdzie spotkałem tak wielki kontrast pomiędzy brzydotą fabryk i pieknem Wyspy Młyńskiej. Przypomina mi lekko juz przestarzały mechanizm, który jednak ciągle działa. I ma nieodparty urok.
I moc atrakcji. Bo w życiu każdego człowieka nadchodzi taki moment, że trzeba wydać kupę kasy na niezdrowe żarcie i najeść się tak, żeby zabłądzić na piętrowym parkingu w Focusie.
Uniwersytety natomiast są wszędzie takie same. Jakby zasada działania wszelkich dziekanatów była jedna i ta sama, niezależna od miasta.
No i my, toruńskie małomiasteczkowe ludziki, nawet z GPS - em zabładziliśmy w Bydgoszczy... Setki pogmatwanych skrzyżowań, wielkie ronda, autobusy przegubowe. Ja po godzinie snu z dnia poprzedniego, po porannym spotkaniu starszej kobiety, która koniecznie chciała mi uświadomić bezsens mojego istnienia bez Boga, miałem wrażenie, jakby jechał przez jakieś nieistniejące miasto z innego zupelnie snu.
I to słońce, które miało konsystencję waty i czepiało się drzew. Ale Jarek* mężnie prychał przez miasto, Gruby się wkurwiał na kierowców, a Aga malowała oczy w lusterku. A ja patrzyłem się, dziwiłem się, jakbym śnił sen o inny mieście.
Niebawem kolejna wyprawa. Tym razem w celach czysto konsumpcyjnych.
I choćby mi pokazywali tysiące filmów o okrucieństwie wobez zwierząt, o fermach kurzych i wspieraniu terrorystów będę lubił KFC. Niby zwykły kurczak, ale smakuje jak nektar i ambrozja. Jak widzę, to się zmieniam w forfitera. Taka ze mnie, kurwa, franca!
*Jarek to toyota yaris Grubego. 

środa, 15 września 2010

Eat that, kurwa, human!

Wchodzi kurczak do baru i pyta się sprzedawcy, też kurczaka:
- Ko ko?
- Ko ko, gdak - odpowiada sprzedawca i ostrzy toporek.
- Ko ko ko, gdak gdak - mówi kurczak - klient i siada przy stoliku.
Po kilkunastu minutach przynoszą mu danie. Dwa zapieczone w panierce, obłe kawałki mięsa. Kroi je spokojnie widelcem, macza w pikantnym sosie i zjada...


O tym właśnie myslałem jedząc dziś udka kurczaka w panierce z ryżem...
_________________________________________
Dla tych, co nie są zaznajomieni z językiem kurczaków podaję tlumaczenie:
Wchodzi kurczak do baru i pyta sie sprzedawcy, też kurczaka:
- Czy są ludzkie udka?
- Tak, mamy świeże - odpowiada sprzedawca i ostrzy toporek.
- W takim razie dwie sztuki w sosie pikantnym - mówi kurczak - klient i siada przy stoliku.
Po kilkunastu minutach...
O tym właśnie myślałem jedząc te skrzydełka. Oby kurczaki nigdy nie dały Ewolucji jakiejś gigantycznej łapówki za przyspieszenie pewnych spraw.
Oby.

wtorek, 14 września 2010

Maciejki

Z kotami.
Z kurwami.
Ze śliamakmi.
Z kwiatami.


No bo tak:
Huberty z uszami.
Janusze z ogorzałymi od słońca twarzami.
Andrzeje z fiatami.
Łukasze z połóweczkami.
Zbyszki z powagami.
Krystiany ze szczudłami.
Przemki z koszulami.
Michały z pączkami.
Roberty z Plantami.
Krzysztofy z brunetami.
Piotrki z aparatami.
Pawły z numerami.
Jakuby z zasadami.
Jacki ze sztywniakami.
Radki z dziadkami.
Adamy z brodami.
Tomasze z gitarami.
Sławki z talerzami.
Dominiki z kopernikami.
Bartki z łososiami.
Mikołaje z harmonijkami.
Czarki z rowerami.
Dawidy z kadrami.
Marciny z misiami.
Rafały z granicami.

Tylko te Maćki nieszczęsne... Jak głosi rodzinna legenda babcia w porę walnęła pięścią w stół i słowami: "Mój wnuk nie będzie miał na imię jak jakiś pierdolony kot!" rozwiała marzenie ojca o posiadaniu syna Maćka.
Chciałbym powiedzieć, że wymyślił to imię przy goleniu. Po nieprzespanej nocy. Jeszcze trochę pijany. Ale nie mogę. Znaczy, nie wiem dokładnie, jak to było. To jest urok legend rodzinnych i ojców nadużywających rozweselaczy.
Tak.. mam na drugie Maciej. I z niczym innym mi się to nie kojarzy. I nie pytajcie, skąd te ślimaki.
Nie powiem. Za nic w świecie nie powiem, że mając dziesięć lat hodowałem w słoiku ślimaka winniczka, który miał na imię Maciek.
Za nic... 

niedziela, 12 września 2010

Lista wszystkich zbędnych rzeczy, albo jak się nazywa samica Boga?*

Te twory wyimaginowane. Przebywające w innych wymiarach krwiożercze istoty. Kosmici atakujący miasta w Stanach Zjednoczonych, bądź wielkie ćmy jeśli chodzi o Japonię.

Po co nam tyle języków na świcie?
Po co nam tyle kolorów?

Róźnorodność alkoholi jest oszałamiająca. Zasadniczo różnorodność środków zmieniających świadomość jest oszałamiająca. Komu się chciało wymyślać, szukać... Pogratulować odwagi temu, kto pierwszy palił te nieznane rośliny, pił dziwnie pachnące, sfermentowane napoje i lizał grzyby. A potem rozmawiał z drzewami i widywał gorejące krzewy oraz obmyślał zasady działania jamników.
Dziś władcy świata zamienili pełne przepychu stroje na pełne przepychu konta i mają sumy dłuższe do zapisu niż nazwiska hiszpańskich książąt. W fikuśnych garniturach, gdzie krawat pozostał ostatnią ostoją jako takiej wolności pokazują przyszłość. Tylko komu?
A po co sztuka nowoczesna? By udowodnić, że talent ma miliardy znaczeń. Sztuka nowoczesna zdaję się byc wyłacznie kwestią definicji, więc artyści tworzą jeodynie definicje sztuki umieszczając gotowe, nieprzetworzone przedmioty w określonych kontekstach. Jak pisarze, którzy nie tworzą nowych słów, a jedynie wykorzystują juz istniejące tworząc dla nich nowy kontekst.
Skoro zatem istnieją kluby Książka Miesiąca, można by (idąc tropem Pratchett'a) stworzyć kluby Wiara Miesiąca. Raz w miesiąc dostawało by się pocztą szczegółowy zestaw jak być, dla przykładu, dobrym muzułmaninem w listopadzie, a już w grudniu katolikiem (prezenty pod chionką to jednak fajna rzecz...). Oczywiście, obejmowało by to także religie i wierzenia dawno wymarłe, może tylko z pominięciem składania ofiar z ludzi. A po miesiącu dyskusja, spotkanie i wymiana wrażeń. W ten sposób po latach może by się dało w końcu wybrać najlepszą wiarę dla nas samych. A nie, że po prostu masz pecha i wpychają ci nieświadomą niczego głowę pod zimną wodę albo ucinają kawałek fiuta. Albo starają cię przekonać do tego, że wysadzenie się w powietrze w zatłoczonym autobusie jest rewelacyjną formą spędzania wolnego czasu. Ciągle mnie to zastanawia i intruguje.
Zastanawiąjąc się ostatnio nad sobą, stwierdzam, że może i coś potrafię, ale nie mam na tro żadnych papierów. Ani na wasze, ani na swoje usprawiedliwienie. Przydałby się czasami taki życiowy photoshop: wymazać to i owo, nasycić kolory, usunąć kilka plamek, pozmieniać światłocienie.
I jestem tobie naprawde wdzięczny, że wyrzuciłaś moje stare buty.
Stawiam na stole flaszkę Amolu i wpatruję się w niego tęsknie. Żeby istniało takie panaceum na, nie przyierzając, wszyskie bolączki. Nie musi naprawde działać, ale może byc sugestią, idealnym placebo, królikiem wcinającym marchewki, błyskiem i linią ciemnych chmur na horyzoncie w duszny, lepki dzień.
No i jeszcze na zakończenie powiem, że anyż w tym nieszczęsnym kraju został niesamowicie skrzywdzony. Przez wszelkiego rodzaju syropy i maście, które nasze kochane matki pospołu z babkami wpychały w nas za gówniarza.
I jeszcze raz dziekuję tobie za wyrzucenie moich starych butów.
Albo dla uatrakcyjnienia życia można by potworzyć ekstremalne wersje codziennych czynności. Podnieś sobie poziom adrenaliny bez wychodzenia z domu ekstremalnie gotując jajka na twardo albo robiąc kupę z półobrotu. Nie dasz rady? Chuck by dał...
Człowiek może mierzyć zdrowy rozsądek linijką, ale inni czasami mierzą go ziemniakami.*
P.S.: - Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział kobiety.
        - Nie jest przyzwyczajony do rzeczy, które nie posiadają instrukcji obsługi. * 
 *...nad dzisiejszą notką honorowy patronat sprawowali Terry i Roland.
 

czwartek, 9 września 2010

Oko w ścianie

Nie hoduj w głowie kolczastej róży. Nie ma sensu zupełnie.
Taki jest stan na początku tej jesieni.


Dobrze się zapowiada.
Głowa pełna bredni i opadłych liści. Wirujący stan permanentnego zakręcenia wokół własnej osi.
Doszukuję się sensu nawet w swoich liniach papilarnych i nie chce myśleć póki co o żadnych abstrakcjach.
Wchodzę w jesień... A w zasadzie wywalam jej drzwi z kopa. Szturm na jesień!
Hoduj w głowie storczyki. Większy z tego pożytek dla twojej głowiny.
Konkret, konkret... Węsze, szukam, psy myśli z łańcucha: świeże mięso potrzebne!
Historia się opowiada beze mnie. Póki co stoję z boku i obojętnie czyszczę paznokcie.
Zbieram, patrzę, słucham.
Dzieje się. Ku chwale!
 

czwartek, 2 września 2010

Żabia piżama

No, i gdzie jesteś, moja inspiracjo?
Tu jesteś! Włóczysz się po mieście na wpół pijana, mruczysz coś pod nosem, wrzeszczysz na policję i rzygasz pod murami kamienic. Śmiać mi się chce z cieibe, a jednak... Nie potrafię się wyprzeć powinowactwa z tobą. Jesteś niecierpliwa, zachłanna. I wlewasz w siebie litry alkoholu. Inspiracja, psia twoja mać.

Zakończyły nam się te wakacje jak popieprzone, w burzach, w deszczu, w dziwnej atmosferze rozpadu wszystkich stałości. A jednak chaos jest stanem dość naturalnym, szybko się w nim odnalazłem. Niektórzy mówią, że za szybko.


I żeby nie pić kolorowych wódek.
Są tacy oni: precyzyjna maszyna obliczeniowa, samowolny konstruktor robotów, czarodziej mechatroniki. Człowiek z syndromem wolnej ręki i wszechwiedzącego palca. Delegalizujący święta narodowe i kościelne, delegalizujący festiwale i rok Chopinowski. Ten pierdolony jazzman, Chopin, zdelegalizować go! I że jest taki jeden numer... Jeżeli, oczywiście, można prosić, czarnuszku. Mówisz czasami o transmutacji, genetyce czy teroii względności. Żądasz muzyki z gitarami. Mówisz w liczbie mnogiej, choć nie ma to najmniejszego pokrycia w rzeczywistości.Tak się nie robi. Jeszcze jednego Hamiltona!
Czuję pewną presję od jakiegoś czasu. Nie wiem na co, więc się nie dopytujcie. Ciąg dalszy będzie, trzeba mi zebrać jeszcze trochę "materiałów". A męskość dziś zdaje się nie istnieć już. Pogubiło się to wszystko, popieprzyło i stanęło na głowie. Jest równie rozmyta jak współczesny rock - bezpłciowe, bez emocji, wymuskane, wyprane ze wszystkiego. Zbyt dopracowane, aby mogło mieć choćby namiastki autentyczności.
I te wszystkie moje ispiracje. Cóż bym bez was...

czwartek, 26 sierpnia 2010

Nigdy nie wiesz, czyje myśli przeżuwasz

Nie prasuj. Nie sprzątaj. Myj się raz na tydzień. Nie używaj kremów do twarzy i ciała. Sikaj pod prysznicem. Zmieniaj skarpetki raz na dwa dni.
Absolutnie nie gotuj, zwłaszcza dla kogoś. Gotowaniem nazywaj zaparzanie herbaty i wstawienie do piekarnika mrożonki. O tym, że kończyłeś gastronomię niech świadczy fakt, że mrożonkę posypujesz majerankiem.
Nie wolno ci chodzić do teatru. Co najwyżej do kina. Musisz chodzić na mecze, gdyż patrzenie na facetów ganiających za piłką lub jeżdżących w kółko na motorach jest bardzo męskie. Jeśli oglądasz siatkówkę, to tylko kobiet lub plażową. Też kobiet. Nigdy mężczyzn. Jeśli nie oglądasz żadnego sportu, jesteś miękki. Nie musisz go uprawiać. Nie każdy ornitolog musi umieć fruwać. Wystarczy, że go oglądasz.
Nie możesz pamiętać obsady Casablanki, ale możesz znać wszystkie składy Arsenalu. Nie możesz cytować Joyce'a, ale za to możesz swobodnie rzucać cytatami Listkiewicza.
O rocznicach i urodzinach musisz zapominać, a jak masz dobrą pamięć to przynajmniej przed kumplami chwal się, że zapomniałeś i nic się nie stało, nic nie powiedziała i jeszcze cię przeprosiła.
Nie jest wskazane abyś wyrażał swój zachwyt nad muzyką tworzoną przez kobiety. Co najwyżej wskazany jest komentarz: "niezła dupa z niej".
Tak właśnie...


Aneks (nie kuchenny): dziwi mnie fakt, że na przykład w futbolu amerykańskim czy koszykówce jest zwyczaj, aby w przerwach wyskakiwały półnagie dziewoje z pomponami, a takiego zwyczaju nie ma w piłce nożnej czy tym bardziej rugby. Fani rugby nazywają fanów piłki nożnej miękkimi fajami, fani piłki nożnej twierdzą, że są kibicami najbardziej męskiego sportu. Fani żużla rozumieją się tylko między sobą, bo reszta uważa, że to niedorzeczny sport. Fani snookera mają wszystkich gdzieś. Jeśli jesteś fanem wszystkich sportów świata, jesteś normalny. Jeśli sport cię nie interesuje, jesteś dziwny...
(c.d.n.)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Wyższa matematyka

chcę. Tak.
Pozwolić sobie na szaleństwo.
Zostać przyłapanym na totalnej głupocie.
Tańczyć do białego rana póki nie padnę ze zmęczenia.
Siorbać światło świtu aż do przesytu.
Otwierać szeroko okna.
Przecierać oczy.
Chwyatć za włosy.
Oczekiwać nieoczekiwanego.
Tak.


Niewyspany.
Lewitujący pół metra nad ziemią.
Pijany powietrzem.
Dawno nie odczuwanym zapachem.

Nie wiem, jak to określić nawet.
Emocje pięciu smaków.
Wynurzam się.
Sprawimy, że słońce oślepnie.
Czekaj tylko.

sobota, 14 sierpnia 2010

W jakiś tam sposób...

Za każdym razem, jak widziała ślimaka zatrzymywała się, aby go podnieść i przenieść w bezpieczne miejsce. Nieważne, jak bardzo się spieszyła. Więc pieprzone, oślizgłe ślimaki kojarzą mi się poztywnie. Małe, pokręcone ślimaki...

Nawet jeśli wszystko było tylko snem, to jednak warto było śnic tyle czasu. Póki co jest jeszcze odciśnięta na mojej skórze, ale wiadomo, że z czasem skóra się prostuje. Nie zostaje ślad. Tylko pamięć. Pamięć i dwa tatuaże.
I życie naprzód pełną parą!
No więc siadam pod murem miejskim wieczorową porą. Wyciągam papierosa. Jest niesamowicie duszno i wilgotno. Dym powoli kołuje ponad głową, wsiąka w powietrze jak atrament w irchę. Powoli, kołuje i znika. Świat nigdzie się nie spieszy. Wyciągnąłem z szafy starego Zenita. Obtarłem z kurzu. Ma swoje wady: przesłona czasami nie kontaktuje, ząbki do przewijania kliszy zacinają się i niszczą film. Ale radość jest wielka. Przymierzam i strzał. staram się nie dumać, nie zastanawiać, nie rozkminiać. Szybko, bez zbędnych emocji. Strzał.
Nawet, jeśli wszystko okazałoby się snem... Nic do stracenia. Uwielbiam śnić.
Mimo, że przebudzenie czasem kurewsko boli.
Kocham śnić.
Nic tego nie zastąpi.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Strzały w ciemnościach (młodzież rozmawia na balkonie)

O tym, że politycy nie mają poczucia humoru.
O tym, że krzyż jest niepotrzebny pod pałacem.
O tym, że stare cmentarze mają jakąś magię w sobie.
O tym, że wermut jest lepszy, jak go się rozcieńczy wodą.
O tym, że Palikot w grucie rzeczy jest fajny.
O tym, że czas bardzo szybko leci.
O tym, że Incepcja może być całkiem fajnym filmem.
O tym, że zazdrość to najgorsza cecha ludzi.
O tym, że pogoda nie dopisuje ostatnio.
O tym, że miłość to jednak najpiękniejsze uczucie.
O tym, że seks jest fajny, ale lepszy jest z miłością.
O tym, że nikt już tak nie gotuje jak nasze babcie.
O tym, że nasze babcie, poza tym, że najlepiej gotują, nieźle też przeklinają.
O tym, że pustka w życiu jest do kitu.
O tym, że ludzie lubią plotkować.
O tym, że wiśnia jest wśnia.
O tym, że Kate Bush jest najlepsza na świecie.


Stanę na głowie kiedyś przez to wszystko.
I jeszcze, że wszyscy na swój sposób jesteśmy zakochani z całą konsekwencją tego uczucia...  

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Estywacja

A ja chciałbym oczu twoich chmurność...

Wieczorna rozmowa z kimś niemal dla mnie obcym otworzyła jedno oko, to, co jeszcze pozostawało zamknięte. Rozwiązanie jest jednak prostsze, niż się wydawało. Pukam się więc w czoło, że wcześniej ktoś inny na to wpadł.
Tylko dlaczego jest tak, że czasem budujemy wokół siebie skorupki, a czasem po prostu potrafimy chrzanić pieprzoną ambicję i po prostu pocałować w czoło.
I choć przez długi czas byłem jak Tommy Lee Jones w Ściganym to jednak pękło wszystko, poszło się... delikatnie mówiąc.  I teraz czuję się jak uczniak, co zapomniał wiersza na akademii ku czci i teraz nie wie, co powiedzieć, czy improwizować, czy uciec, czy się posikać ze strachu, czy może zapaść pod ziemię.
Sen miałem niezwykły dziś. Niezwykły, bo w zasadzie pamiętam z niego tylko emocje, żadnych obrazów. Tajemnica jakby, oczekiwanie. Coś takiego, co czuje się na filmach, gdy bohater wchodzi do ciemnego tunelu aby odkryć tam coś niesamowitego.
O tyle mnie to zdziwiło, bo zazwyczaj w pewnych sytuacjach śni mi się to samo: że nie mogę chodzić, bo nogi mam jak odlane z ołowiu. A tu proszę!
Czyli nie jest najgorzej.
Przeminie, jak zawsze, ponure uczucie.
Co to wódka robi z psa...

środa, 28 lipca 2010

Alchemia gruczołów

Człowiek w sobie samym jest niewymiarowy czasami. Za mały, za duży, za gorący. Wypluć.
Zawsze gdzieś na dnie tego, co ciężko mi nazwać, jest zazdrość. Wypluć.
Niby nic, sama natura, alchemia gruczołów.
Pojawia się i niewiadomo, co z tym teraz zrobić. Odwrócić się. Wypluć.
Bezzasadnie. Nierozsądnie. Niepotrzebnie.


Bogowie też bywali zazdrośni. Nie będziesz miał innych przede mną...
Gdy wykonujesz utajony rytuał z czasów radosnego pogaństwa dobrze jest mieć świadomość, że dawne bóstwa już nie słuchają Twoich żarliwych modlitw. Wypluli.
Deszcz pada. Który bóg z którego panteonu pluje teraz na nas?
A ja jestem zazdrosny tak po ludzku; wtedy kłuje mnie pod paznokciami a w lędźwiach pojawia się dziwne uczucie zniecierpliwienia. Jest to niebezpiecznie podobne do pożądania. Aż czasem się zastanawiam, które uczucie właśnie dopadło. Który gruczoł jest nadaktywny. Wtedy dochodzę do wniosku, że nie jesteśmy istotami racjonalnymi, bo ta pieprzona alchemia gruczołów potrafi nieźle namieszać.
Pożądanie i zazdrość. Chęć dominacji i upodlenia się.
Dziwne z nas zwierzęta.

Zakluczył

Materiał się męczy czasami.
Klucze łamią się w drzwiach. Struny pękają. Opony i prezerwatywy też czasem zawodzą. 
A o ludziach mówią, że nie sznurek i wszystko wytrzyma.


Wytrzymuję: rege, chcących ją palić legalnie, zamawiających konkretnie, nielitościwie patrzących i milczących wymownie. Szaleńców i pijanych artystów, muzyków z powołania, aktorów i matki z dziećmi. Długowłosych i łysych. Niepojętych kobiet i tępych mężczyzn. Cicho mówiących i tych, co śpiewają. Tych co się całują na kanapie i tych, co ciągle się kłócą. Przetrzymam ich wszystkich.
Na wyciągnięcie dłoni jest raj. Marzę o nim, wielbię go i pragnę już tam podążyć.
Łóżko...
To słowo nigdy nie brzmiało tak pięknie! 

poniedziałek, 26 lipca 2010

Podzwonne dla zamordowanych motyli

Czy posłałbyś swoje dziecko do przedszkola o nazwie "Słoneczko"?
Czy poleciałbyś fińskimi liniami lotniczymi, jeśli wprowadziły by swastykę jako swój znak lotnictwa?
Czy twoim ukochanym psem mogłaby zaopiekować się osoba wydziarana od stóp do głów i cała w kolczykach?


Słowa, znaki i symbole. Tylko tyle i aż tyle. A mnie słoneczko przestało się kojarzyć z czymś miłym i przyjemnym. Tak jak od dzieciństwa kojarzyła mi się swastyka i ludzie w tatuażach. Niezbyt pozytywnie.
Podobno w Tybecie istnieje kultura która traktuje seks jako jedyną rozrywkę.
Podobno w Afryce ojciec może spać z córką, ale największą obrazą jest odezwane się do człowieka, który właśnie zmierza do toalety.
Podobno gdzieś na świecie jest taki kraj, w którym żyje czarnoskóre plemię Polaków.
Ryby to bardzo miłe zwierzęta i wolę je oglądać w naturze niż zabijać.
Podobnie jak motyle. Choć mój ograniczony, ludzki umysł dopuszcza myśl, że taki motyl niewiele czuje przebijany szpilką, czy jak tam się te zwierzaki zabija. A wszystkie mrówki na świecie mają taką samą masę, jak wszyscy ludzie na świecie. Wyobrażacie sobię międzygatunkową wojnę na taką skalę? Mogłoby być dość wesoło.
Przedinkaskie kultury w Peru tworzyły motyle z czystego złota, tak lekkie, że po dmuchnięciu na takiego motylka ten unosił się w powietrze. Tych motylków najbardziej mi żal. Konkwista w swym umiłowaniu piękna przetopiła siedem tysięcy motyli na monety. Żal mi tych motylków. Jakoś smutek mnie ogarnął. Jakże to było inne od tego, co w Europie się działo za tamtych czasów. Jakoś mniej ponure mimo wszystko.
A dziękuję, ze słonecznikiem.
Tego brakowało. Nonsensownej puenty.

sobota, 24 lipca 2010

Komary rypią

- Przede wszystkim estetą - powiedział zły doktor Plama i wychilił kielonka. No tak, przede wszystkim. Nawet największa katastrofa musi ładnie wyglądać. Przypomniało mi się: nie tak dawno temu przecież, podczas pierwszej fali powodziowej, zdażyła się rzecz następująca.

Byłem w pracy tego dnia. Słoneczne, niedzielne popołudnie. Pomimo dość nieciekawej sytuacji powodziowej panuje przediwny nastrój radosnego oczekiwania. Słońce świeci, rodziny z dziećmi przechadzają się wzdłóż Wisły obserwując stan wody i czekając chyba na Mesjasza, który miałby przyjść niewiadomo skąd (chyba z Bydgoszczy) i rozstąpić oblicza wód. Nastrój świąteczny jak w mordę strzelił.
No więc stoję za barem. Atmosfera jest, jak już powiedzialem, przaśna, cukierkowa, przesłodka, można wymiotować. I wchodzi familia. Ojciec, na oko koło czterdzistki, obok jego żona i dwie pociechy w wieku szkolnym. Za nimi dziarsko kroczy niezaprzeczalny senior rodu o siwych jak gołąb włosach. Wchodzą, rozglądają się. Ojciec i głowa rodziny przemawia po chwili:
- Bardzo ładny dzień, nieprawdaż?
- Prawdaż - odpowadam.
- Bo my tak przyjechaliśmy z Krakowa, wie pan... Bo u nas ta powódź to już się skończyła i przyjechaliśmy do Torunia zobaczyć jak wy sobie z powodzią radzicie.
Zęby mi opadły. A jak już mi opadły to chcialy ich pogryźć. Tragedia, to oczywiste, ale musi być szoł. Przede wszystkim estetą.
Spełniamy wszystkie obywatelskie obowiązki bez mrugnięcia okiem: płaczemy za prezydentem, idziemy do koscioła, idziemy na wybory, idziemy się najebać. Jesteśmy estetami.
No i jak wielka woda opadła, opadły też emocje. Druga fala nie robiłą już żadnego wrażenia. Wszysto opadło. To było dawno i nieprawda. I sam naprawdę nie wiem, co mnie nagle naszło z tym powodziowaniem. Nie o tym być miało. No, ale skoro zapomniałem, o czym miało być, to było właśnie o tym, o czym było.
- A wiesz, co to jest? - mówi Wuja i pokazuje klucz.
- Klucz zapewne - odpowiadam.
- Klucz - kiwa z uznaniem głową dla mej odpowiedzi. - A te cipy na ogródku mówią, że nie wiedzą.
Logiczne, nie?

czwartek, 22 lipca 2010

Gardenie a ewolucja


Ja już tu chyba byłem...
W tej przestrzeni oczywiście.
To, co dawniejsze pozostawiłem za sobą, bo zbyt wiele innych zupełnie emocji się wiązało. Więc pojawiam się od nowa.
Zdziwiło mnie to bardzo...


Wszystko zaczęło się od upału, który spadł na nasze łby jak ohydna, lepka bryła. Przylepiłem się do ściany światła, które wpadało przez okno i starałem myśleć. Wszystko i tak kończyło się strugami potu. Czekalem więc bezmyślnie na cokolwiek i chciałem zabić wszystko wokół. Zresztą, i tak nie miałbym dość sił na przedzieranie się przez chaszcze własnych myśli.
Otumaniony zaglądam do tak zwanej klasyki literatury, ale nie dała zbyt wielkiego pocieszenia, ani tym bardziej inspiracji. Dziwiło mnie to początkowo, bo kiedyś owa klasyka miała dla mnie wielkie znaczenie. Wręcz całe stada znaczeń i inspiracji. Wszystko co chciałem, mogłem tam odnaleźć.
Podchodzę teraz to tego jak do zaginionego świata i ze zdumieniem odkrywam, że te postacie, te potwory, te wszuystkie fantasmagoryczne historie to tylko gumowe zabawki ze sklepu z taniochą. A kiedyś tak mocno wierzyłem w fizyczne istnienie tego świata. Teraz nagle przestał mieć dla mnie znaczenie, nie rozbudzał już tak wyobraźni jak dawniej.
Wiedzialem, że wyrasta się z pewnych rzeczy, ale zdziwiło mnie, że to wyrośniecie było takie nagłe i tak bardzo zaobserwowalne. Utrata tego literackiego dzieciństwa nigdy nie była dla mnie tak fascynująca. Zresztą, nie zdażyło się to raz pierwszy...
Dlatego właśnie dziś narodził się ten nowy projekt blogowy.
Zobaczymy, co z niego powstanie. Jedno jest pewne, nie będzie to kontynuacja wprost, choć pewnych analogii i podobieństw uniknąć się nie da.
Tak więc: dzień dobry Państwu!