sobota, 17 grudnia 2011

Z pustego w próżne każda koza skacze

Że co? Że ma być o tym, że znowu polazł Blank do sklepu i trafił na godzinę szczytu? Że stał w kolejce do mięsnego, ale tym razem nie stare baby go wkurwiały. O nie! Coś dużo bardziej wkurwiającego stało w tej kolejce przed nim. Część kolejki była już ewidentnie w innym wymiarze czasowym, więc czas im płynął równie szybko jak piwo w gardła, które wlali w siebie przezornie zanim przyszli skwierczeć w kolejce. Studenci młodzi, nie stare baby, sprawili, że Blank pizgnął koszykiem o ziemię po kilku minutach, zakupił kawę i kolę i gąbkę - zmywak pokryty stalą nierdzewną i zwyczajnie dał drapaka. Po ówczesnym wystaniu kwadransa w kolejce do kasy. Bo zapomniał, nieborak mały, że święta już blisko, ludzie oczadzieli i kupują na potęgę, ciężarówki podstawiają pod sklepy, taczkami wywożą towar wszelaki: biedni i bogaci - wszyscy kupują jak pojebani. I ten stan się utrzyma! Jak już wykupią polo markety i biedronki, pojadą do galerii i wykupią wszystko, aż blade półki zostaną. A Blank stał w kolejce z kolą pół litra, kawą 250 gram i gąbką - zmywakiem pokrytą nierdzewną stalą wokół koszyków, z których każdy mógłby wyżywić Afrykę i napoić Arabię. Dość!
Lecz jest coś jeszcze! Kolędy, choć bardziej pasuje nazwanie tego gniotem świątecznym, bo jak inaczej nazwać stękającego do mikrofonu Krzywego, później Piasek udowadnia, że jest znawcą meteorologii oświecając, że śnieg pada z nieba ma ziemię. Słodkie. Blank rozpływał się, łzy wzbierały w oczach, zarastał igliwiem na znak utożsamienia się ze świętami.
Nie. Nie będzie o tym ani słowa. Będzie o tym, że wprowadzając się na nowe miejsce, należy uczynić dwie rzeczy.
Po pierwsze: zapamiętać sen. Śniły mu się dwa koty: jeden rudy, jeden czarny. Latały po mieszkaniu, które nie było dokładnie tym mieszkaniem, do którego się był i wprowadził. To było jakieś inne mieszkanie, ale zachowało elementy tego właśnie mieszkania. Nie ważne. Były tam dwa koty. W zasadzie to te koty nie robiły niczego niezwykłego, czego by nie robiły zwykłe koty, czyli właziły wszędzie, gdzie się tylko dało i rozrabiały, bo małe to były koty, w sensie młode.
Druga rzecz wymaga nerwów i mocnych butów. Polega na znalezieniu sklepiku, który byłby w stanie o jak najbardziej rozciągniętej porze i w jak najmniej rozciągniętej przestrzeni zaopatrzyć w artykułu pierwszej pomocy, takie jak makaron, pomidor czy piwo. Z racji tego, że bywał tu wcześniej i wie, z której strony wieje wiatr, postanowił rozszerzyć swoje granice likwidując kilka białych plam na mapie. Misja nie zakończyła się pełnym sukcesem, ponieważ po pizgnięciu koszykiem w polo nie miał sił ni chęci na dalsze eksplorowanie.
Siedzi teraz w kącie, ssie kciuk i rozmyśla nad planem zagłady świata słuchając lekko za głośno Atomic Rooster.
A ja? No cóż... Narratorzy zawsze byli niezbędni światu, nierzadko pozostając anonimowanymi postaciami, stojąc na ramionach bohaterów. Lecz tym razem sprawa jest banalnie prosta. Po prostu, wyszedłem z siebie i jeden ja kuli się w kącie, drugi ja patrzy z politowaniem.
I puka się w czoło. Puk - puk. O, tak właśnie.
Dziś nikogo tam nie ma.
Poza tym napisałem wiersz o krwi, i mi się on nie podoba.
A poza tym jeszcze jestem dziś tak po ludzku i zwyczajnie zazdrosny o sukcesy innych.
I nie chce mi się iść do pracy.
I chciałbym śniegu trochę.
I mógłbym tak długo jeszcze, więc zawrzę twarz i pójdę ugotować obiad, przynajmniej jakiś pożytek z tego będzie.

piątek, 16 grudnia 2011

Strange days

Za dawnych czasów, gdy snikersy były towarem w Polsce równie łatwo dostępnym jak głowice termojądrowe, ktoś tam zawsze miał kogoś w dalekich krajach. Nie byłem gorszy. Posiadałem rodzinę w RFN i daleką rodzinę w mitycznym, zepsutym do szpiku kości USA, której nigdy na oczy nie widziałem, ale która od czasu do czasu przysłała paczkę lub zdjęcie polaroidowe. Zdjęcie wywoływało większe emocje u małego szczyla niż zapas szynki na pół roku i dwadzieścia dolarów w paczce rajstop. Zdjęcie przedstawiało kobietę ubraną w jasnobłękitny żakiet. Obok niej stał chłopak, o głowę wyższy od niej, ubrany w togę. Mógł być księdzem, ale toga była granatowa, a na głowie miał śmieszną, kwadratową czapkę z frędzlem łobuzersko opadającym na oko. I wypisana długopisem lakoniczna notka, że Steve ma final coś, co da mu graduate w jakieś collage. Pal sześć Steva i jego collage. Nigdy chłopa nie widziałem, i pewnie nie spotkam. Nie to wywołało u mnie największe zdumienie. Zdjęcie było podpisane, że december coś tam coś tam '86.
- Mamo! Mamo! Co to znaczy ten napis?
- On oznacza, że u nich gwiazdka teraz jest.
- Gwiazdka? - Czyż można wyobrazić sobie zdumienie pięciolatka na widok dwójki postaci na soczyście zielonym trawniku, ubranych jak na majówkę, na tle soczyście zielonych drzew, gdy ktoś, kogo uważasz za największy autorytet we wszechświecie, mówi ci, że właśnie jest gwiazdka? - A gdzie jest śnieg?
- U nich nie ma śniegu na gwiazdkę.
- To niemożliwe!
No właśnie. To niemożliwe. Moje skołatane ciało zaczęło czas jakiś gromadzić tłuszcz na zimę. Zima nie przyszła, a ciało dalej gromadzi tłuszcz na zimę. Jem trzy obiady dziennie, a dalej łażę zły i głodny. I rozregulował mi się termostat wewnętrzny. Jest mi ciągle ciepło, gorąco czasami, słońce grzeje, jest osiem stopni ciepła, wchodzimy w zimę jak pojebani.
Ludzie też pogłupieli. Nie dalej jak kilka dni temu widziałem chojraka popylającego w krótkich spodenkach i lekkiej koszuli. Z drugiej strony starsze panie w futrach i czapach uszankach. Ale jest pocieszenie. W górach zasypało. Widziałem zdjęcia.
Teraz czekam, aż przyjdzie front.

wtorek, 13 grudnia 2011

blank.rar

Po pierwsze, to powinna być jakakolwiek opcja, na podobieństwo programów komputerowych, skompresowania rzeczy do jednej walizki, aby wygodnie je przenieść.
Gromadzą się te rzeczy jak słoje w drzewie. Znalazłem artefakty datowane na wrzesień 2001 roku, a przecież od tamtego czasu przeprowadzałem się dziesiątki razy. Skąd to? Nie wiem. Bilet do kina, myślałby kto... Na "Uciekające kurczaki". No tak.
Ponadto reklamówkę slipek. Pobieżne oględziny wykazały, że wszystkie stanowczo za małe, czyli takie totalne jajognioty. Wywalamy.
Reklamówka skarpet, przeważnie lewych, co pozwala stworzyć teorię, że giną albo niszczą się zazwyczaj skarpety prawe. Do śmieci, zatem!
Witraż z flisakiem. Chwilę zajęło, zanim zaczaiłem skąd taki twór u mnie. Trzy lata temu na urodziny znajomy przyniósł witraż. Niestety, witraż zaszedł czymś, co bardzo przypomina płyn wyciekły z baterii. Niestety, choć fajny - do kubła.
Zestaw sześciu koszul, pierwotnie białych, ale po kilku latach leżenia w folii stały się żółte jak zęby wielbłąda. Powalczyć z nimi? Jeszcze nie wiem, odkładam na bok.
Książek to może nie mam wybitnie dużo, bo wyszła w sumie jedna torba o wadze mniej więcej kega z piwem (dla niezorientowanych: kega 30 litrowego, czyli około 37 kilogramów). Ale i tak wyszło, że książek mam więcej niż par gaci.
Do tego stara wieża z podświetlanymi bajerancko kolumnami, niestety, nieaktywna. Komputer rozebrany na części pierwsze i stary radiomagnetofon marki Sherion. Także w stanie wiecznego spoczynku, z warstwą kurzu godną wykopaliska archeologicznego.
Dwie części szczęki jakiegoś zwierzęcia kopytnego, prawdopodobnie sarny. Proszę nie pytać, skąd, bo odpowiedź jest zasadniczo prosta: z lasu.
Znalazł się także pokaźny zwój folii bąbelkowej oraz baner z reklamą piwa. Czy muszę dodawać, że folia spowolniła pakowanie na kilka chwil?
Kilka sweterków, chyba zapomnianych celowo i pochowanych w najgłębszych zakamarkach szaf, które byłyby obciachowe nawet na paradzie miłości. Prawdopodobnie prezenty świąteczne lub urodzinowe od babć, cioć i matek. Do kosza. Bez litości.
Kilkanaście guzików, karty z gołymi babami oraz kilka płyt z magazynu z gołymi babami marki Playboy. Sądząc po stanie zakurzenia, dawno nieodtwarzane. Oddałbym w dobre ręce (a może w dobrą rękę?) ale niestety, chyba jakiś grzyb się wdał i, podobnie jak koncert Led Zeppelin, idą do kosza. Ocalało DVD Jethro Tull, natomiast Peter Gabriel, niestety, poszedł się... przejść.
Dwie mapy Torunia, oraz pokaźna ilość miedziaków, czyli monet w przedziale grosz - pięć groszy. Zostawiamy.
Z rzeczy nietypowych: metalowy trzymak na szklankę herbaty. Kojarzy się z babcią i biszkoptami, więc zostaje.
Słoik po kawie, dwie tubki kremu do rąk, już po dacie ważności.
Wywalam wszystko, co kojarzy mi się z czymkolwiek dawnym. Za dużo tego. Mam naturę chomika, zbieram wszystko, co się da, ale raz na jakiś czas wywalić wszystko daje niesamowite uczucie ulgi.
Przygrywa mi zacnie do pakowania zespół Cynic, który polecam serdecznie każdemu, kto lubi dobrze przemyślane przyłojenie.

środa, 7 grudnia 2011

Mówing end rajting

Przeprowadzam się. A raczej, aby uściślić, wprowadzam się do Agi. Nie bez pewnych obaw zdecydowaliśmy się na ten krok naprzód, ale też nie bez radości. Jest radość, taka prosta i zwyczajna radość dwojga ludzi, którzy nie będą musieli do siebie ganiać jak listonosze, tylko wszystko będzie w jednym miejscu. Bo ten stan przejść, dojść i wyjść oraz nagłych przebudzeń o siódmej rano jest nie do zniesienia. Nie jestem w stanie, w tym właśnie momencie przejściowym, umiejscowić samego siebie. Jedną nogą jeszcze na Lelewela, pośród swoich gratów, które jeszcze tam leżą. Fizycznie tam siedzę, bo psychika już dawno spakowała manatki i przeniosła się do Agi.
To zawieszenie mnie wkurza straszliwie, a potrwa ono jeszcze kilka dni, bo nawet nie mam czasu, aby usiąść i się porządnie spakować, więc pewnie będę latał jak kot z pęcherzem z mieszkania do mieszkania przenosząc w kieszeniach co pomniejsze rzeczy, aby na koniec zadzwonić bo dobrą duszę z samochodem i rzutem na taśmę przenieść się z korzeniami. Czekam na to z utęsknieniem.
Uświadamia mi to jedną rzecz. Jestem istotą niezwykle przywiązującą się do miejsc. Mieszkałem na Lelewela cztery lata i wiele dobrych i wspaniałych rzeczy się tam działo, wielu wspaniałych ludzi tam bywało. I wiem też, że siłą rzeczy kontakt osłabnie, o ile już nie osłabł z wielu różnych przyczyn. Pozostaną wspomnienia.
Tymczasem: nowe wyzwania, nowe sytuacje i nowe wrażenia. Robota dosłownie pali się w rękach i trzaskam po cztery - pięć stron dziennie. Jak będę miał coś większego, nie omieszkam zamieścić. Spojrzałem też niedawno w swoją pierwszą książkę. Nie dziwię się zupełnie, że mi ją odrzucono w kilku wydawnictwach. To się zupełnie nie trzyma kupy! Jest tam kilka fragmentów z których jestem zadowolony, ale jako całość broni się zupełnie. Niebawem zamieszczę jakieś strzępki, pod wgląd i ocenę. Tymczasem - paraca nad nową wre. Po raz pierwszy mam plan, wiem dokąd zmierzam, przynajmniej w ogólności. Miłe uczucie.
Ogólne ostatnio wiem, dokąd zmierzam, co czyni zmierzanie bardzo przyjemnym procesem.

czwartek, 1 grudnia 2011

Nokturn z porcelaną w tle

Nie potrafię się zmusić do działania innego niż patrzenie. Mam w brzuchu wściekłego kota (poetycka nazwa biegunki) i lewe oko zaszło mi mgłą, co sprawia, że mam lekkie problemy z wcelowaniem w niektóre, co mniejsze przedmioty.
Dziś czułem się jakbym przechodził naprawdę ciężkiego kaca. Przemawiała do mnie wyłącznie kultura obrazkowa, ale na szczęście w dzisiejszych czasach jest jej mnóstwo w Internecie. Cóż, zdecydowanie nie był to kac, a raczej jakaś forma może wirusa, może innej bakterii, co postanowiła całą złość świata wyładować w moich jelitach. Głowa nie boli. Światłowstręt nie występuje. Muzyka jest lekka i znośna, nawet zeuhl nie przeraża moich uszu.
Pytam się więc, o co kaman i zagryzam kolejny węgiel. Od innych specyfików stronię, gdyż raz po jednym pobiłem rekord świata w biegu na 60 metrów po schodach w dół z jednoczesnym otwieraniem drzwi kluczem. Niestety, nikt tego nie widział, więc rekord pozostał jedynie w mojej pamięci i na nagraniach z monitoringu tratwianego. Ale żeby nie było, że temat gówniany poruszam.
Mój idol potajemny, piewca popkultury, mister Orbitowski był wziął i znikł z Przekroju. I bym to jeszcze przebolał jakoś. Ciężko, bo ciężko, ale powolny upadek owej gazety (mowa wyłącznie o wydaniu papierowym; co oni tam wyprawiają w Internecie nie wiem i wiedzieć nie chcę, gdyż nie lubię czytać gazet w wersji eeeeeee...) Wyznacza fakt, że zamiast niego wstawili jakiegoś dziwnego pudelka w wersji, że niby taka inteligencka, psiajucha. Zamiast innego spojrzenia na świat mam teraz spojrzenie takie, jak wszędzie.
I nie jest to pocieszające.
A piszę o tym, ponieważ właśnie to zdarzenie mi o Orbitowskim przypomniało. I jakkolwiek nie przepadam za horrorem w książkowej i filmowej wersji (mam do nich stosunek jak Jej Ekscelencja do kobiet: Ja się ich po prostu boję!) Uwielbiam jednak taką poetykę i taki sposób patrzenia na świat. Czuję wtedy dziwne pokrewieństwo dusz (zaraz przestanę używać Słów, obiecuję) i w ten sposób moje własne pisanie zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
A niebawem kupuję dyktafon i program do zamiany głosu w słowo pisanie, bo jestem straszliwym leniem, pisanie leży odłogiem i moje postanowienie, że przynajmniej strona dziennie dziś też leży odłogiem. Albo siedzi na sedesie, bo te dwie funkcje są dziś u mnie zamienne. Dlatego też boję się nieco zasnąć...
Nie tylko przez opowiadania Orbitowskiego. Dlatego walę mocną kawę, włączam Kate Bush (Aerial i 50 words for snow; jest mistrzynią ta babeczka! Te dwie płyty są jak dzień i noc; Ulisses i Finegans Wake; ogień i woda) i zaczynam skrobanie.
Mówią, że pisanie to talent i ciężka praca. Ale jest coś ważniejszego: twarda dupa. Dosłownie i w przenośni.