czwartek, 24 lutego 2011

Z larwy do gwiazd

A ona swoim spojrzeniem mogłaby szatkować diamenty. Przechadzała się po wiosce przez cały dzień, wzdłuż szosy, w jedną stronę, od baru piwnego do stacji kolejowej i z powrotem. Nie była to przesadnie długa trasa: dwieście, może trzysta metrów i można ją było pokonywać kilkadziesiąt razy dziennie.

Nikt stąd nie wyjeżdżał na dłużej niż trzy dni. Nikt stąd nie potrafił się wyrwać. Byli skazani na wegetację z delikatnym posmakiem tego, co my nazywamy "wielkim życiem".
Dla nas to życie też jest gdzie indziej. Ich życie to małość. Te nasze bloki z supermarketu gdzie można dostać wszystko bez zdejmowania kapci. Dla nich - wielkie życie.
Jesteśmy małomiasteczkowe ludziki i pomimo wrażenia, że mieszkamy w metropolii ciągle narzekamy, że nic się nie dzieje. Że życie, czymkolwiek by nie było, jest zupełnie gdzie indziej. Daleko poza zasięgiem naszych oczu, marzeń i możliwości. To, co mamy jest tylko marną namiastką zgodną ze starym przysłowiem pszczół, że trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma.
I tu koło pozornie się zamyka. My - małomiasteczkowe maszyny - marzymy o mitycznym wielkim świecie gdzieś daleko stąd, gdzie jego uczestnicy pewnie marzą o prostym życiu, jakie my wiedziemy.
Nas sława, ich spokój kusi, i przyjaźnie nie podbite żadną walutą.
Mityczny świat zawsze zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Słowa "a mogłem być kimś" zazwyczaj padają nad puszką piwa pod trzepakiem albo na obskurnym przystanku autobusowym w wiosce zapomnianej nawet przez choroby weneryczne.
Potem następuje gradacja wymarzonych światów, pragnień oraz możliwości. W małych miastach często likwiduje się mniej opłacalne połączenia. Inne ucieczki. Pocieszające jest tylko to, że ciężko zabłądzić uciekając.

niedziela, 20 lutego 2011

Studium: martwa natura po upadku

W miarę jak trzeźwieję dostrzegam wokół siebie coraz większy rozgardiasz. Niedopałki papierosów, po które trzeba się schylić, podłoga, która dramatycznie domaga się aby ją popieścić mopem. Widzę wszystkie te małe świństwa, które sobie zrobiłem, niechcący zupełnie. Naprawdę!

Kanty stają się ostre jak brzytwa, świat krystalizuje się w miarę jak poziom elementu baśniowego opada. I choć wychodzenie jest bezbolesne (co boli jeszcze bardziej: brak paluszka grożącego: Chłopie, przesadziłeś!) idąc do pracy myślę tylko tym, że położę się może gdzieś w zaśpię, zasnę, znajdziecie mnie na wiosnę.
Czuję się jakbym najadł się olbrzymich ilości miodu, a to tylko wódka, i wcale nie słodka bynajmniej. A to tylko piwo, też bez dodatków. Pyszne, goryczkowe, chmielowe piwo, bez żadnych dodatków.
Tylko dlaczego tak dużo?
I dlaczego to rankiem wcale nie boli?
Nie jestem w stanie, przez całą drogę do, wyobrazić sobie siebie w pracy. Myśl o myciu podłogi przeraża. Myśl o myciu czegokolwiek przeraża. Omijam wszelkie lustra szerokim łukiem. Omijam wielkie skupiska ludzkie szerokim łukiem. No, może z małym wyjątkiem. Jest w centrum Starówki takie jedno miejsce z bardzo niedobrym i niezdrowym jedzeniem, które w stanach "dzień po"  staję się nagle wyśmienite i genialnie zdrowe. Plus wielka cola, zimna jak marzenie, która wyśmienicie smakuje, po prostu cud, miód, ultramaryna.
Jest późne popołudnie, a mordercy nie widać. I choć profetyczne wizje mówią mi, że nadciągnie, zawczasu umacniam barykady. Niech nadchodzi, jak chce. Może być nawet i gigant, bo jak się upadlać, to na całego, bez ograniczeń. Tak, żeby ziemia się trzęsła.
Rankiem najbardziej upierdliwe jest wydłubywanie szkła spomiędzy zębów. Chrzęszczy jak śnieg pod podeszwami. Właśnie, chrzęszczy...
Wszystko powoli zaczyna chrzęszczeć. 

czwartek, 17 lutego 2011

Dziękuję, nie używam

Sklepik osiedlowy przy ul. Lelewela.
- Poproszę Przekrój.
- Nie prowadzimy tego typu prasy.


W mojej głowie zamigała lampka: czyżby od zeszłej środy Przekrój zszedł do podziemia? Nagle stał się nielegalny? Matko, wsadzą mnie za to, przyznałem się, chciałem dokonać zakupu! Będą torturować, wszak nikt nie spodziewał się Hiszpańskiej Inkwizycji! Pospiesznie, nie oglądając się za siebie opuszczam sklep czując jednakże spojrzenie przeszywające mnie - masona - na wskroś.
Ale wiadomo przecież jakim miastem jest TO miasto. No, jakim?
Normalnym. Ojca Dyrektora co prawda nadal z chęcią wysłałbym na Księżyc, ale to osobna bajka. Dziwnie dużo pokładów tolerancyjności znajduję w sobie. Dla każdego, co dziwi, ponieważ ostatnio mam nieustający dzień świra (co jest dość łagodnym określeniem) i nawet w tej chwili, teraz, tu...
Tramwaje są największą oznaką tego, że w Toruniu jest cywilizacja.
 Bo ostatnio zauważam, że wzrasta dramatycznie poziom psioczenia i narzekania. I choć zgadzam się w ogólności z tendencją to jednak nie jesteśmy drzewami, żeby nie móc wstać i wyjść. I pierdnąć z wielkim oburzeniem.
Schodzimy do podziemia Panie i Panowie! Szatan już tam jest!
Ps: Jest pełnia, w związku z czym mam ochotę: wyć do księżyca, skakać po drzewach i przeghryzać thętnice shyjne khażdemu bharanowi jhagiego shpotkam i chłeptać jhego hrew!
To tak przy okazji tej tolerancji. Ale przecież tolerancja nie oznacza akceptacji, więc mogę z czystym sumieniem mieć dziś wkurwa na świat calusieńki.
Smacznego! 

wtorek, 15 lutego 2011

Odległość da się zmierzyć

Alkoholowe ambicje polegają na tym, iż pragnie się coraz więcej. I więcej. I coraz więcej można, i czasami dochodzi się do punktu, z którego powrót jest tak ciężki, iż wydaje się niemożliwy.

Ale to tylko luźna obserwacja, smutna, ale luźna. Nie od wczoraj wiadomo, nawet dziecko to wie, że alkohol w tym kraju jest pity z dwóch powodów: gdy jest zagrycha, i gdy jej nie ma.
I najśmiesniejsze w tym wszystkim jest to, że naprawdę wydaje się, że nie ma żadnego problemu! Wszystko działa, maszynka chodzi jak należy, a nawet lepiej, bo jest odpowiednio smarowana. I chodzi, i śmiga jak najęta, napierdala jak zaczarowana, bo przecież wlewa w siebie litry magicznego napoju na bazie żyta, ziemniaków i czego tam jeszcze sobie spożywający zażyczy.

Aż nagle, zupłenie niespodziewanie (Ojej! To mnie też... To ja też... Takie brzydkie słowo!) trach! Kolana się uginają, aż czasem ciężko chodzić. I głowa już nie ta.. Znaczy, jak się uzupełnia płyny to tak, o! Wtedy to jo! Jest power!
Ale rankiem... Tupot białych mew to szmer delikatny, bo w głowie istna kanonada, bitwa o Anglię i Atlantyk w jednym pokoju... opór jest przełamany, bitwa przegrana. Nie te lata, chce się rzec. Majaczy to brzydkie słowo gdzieś w tle.
Zresztą nawet nie o tym miałem... Co innego zupełnie chodziło po głowie, ale jak tylko spojrzałem na pustą (czystą) stronę tak mnie się skojarzyło.
Jakie jest moje miejsce w tej historii jednakże? Nie wiem.
Poza tym to nie jest miasto dla starych pijaków. To jest miasto dla nikogo. Nieistniejące, zatopione w alkoholowej mgle... Tylko zapytajcie tych młodych, studentów (tak się chyba ten stan chmurny i durny nazywa?) co o tym sądzą. Myślę, że choć wybiorą zupełnie inne opcje, inne miejsca i inne sposoby, będą ogólnie tak samo zachwyceni jako i my byliśmy lat temu dziesięć i dalej. Bo dla nas wtedy się skończyła historia. Więc usuńmy się w cień, połóżmy w szklane trumny i dajmy tym młodym dojść do tego samego: drżących dłoni, wątpliwej sławy na mieście i narzekania na wszystko.
I nie róbmy kołka wzajemnej adoracji zapomnianych żywych skamielin.