wtorek, 29 listopada 2011

To Germany with love

Kilka lat. Może i nawet z piętnaście. Tak, zdecydowanie coś koło tego. No bo, że jak niby? W tych czasach? Takie retro?
Ryzyko jednak podjąć trzeba. Każdy ma taki dźwięk, co kojarzy mu się z czasem szczęśliwości, z czasem beztroski jak Akademia Policyjna i wszystkie Powroty do Przyszłości razem wzięte. A przecież takie zjawisko w muzyce też ma miejsce.
Ma, postanowiłem ponownie je odnaleźć.
I nie mówię tu o prehistorii totalnej, gdy nie potrafiłem jeszcze obsługiwać gramofonu i wtedy byłem zmuszony polegać na guście starszyzny plemienia, czyli matka katowała mnie Pchłą Szachrajką i Radiem Dzieciom, a ojciec dla należytej równowagi uczłowieczał mnie SBB i Nalepą.
Jak teraz na to patrzę, to się nie dziwię, że takie pojebane rzeczy mnie się podobają...
Ale wracając. Był kiedyś taki zespół, oczywiście niemiecki, bo nasi sąsiedzi potrafili robić naprawdę zacną muzykę zanim odkryli techno i pewien hotel w Tokio*.
Pamiętam, jak swego czasu przyniosłem zwichrowaną kasetę na szkolną zabawę, a było to w czasach, gdy idolem nastolatek był niejaki Kombajn, a idolem nastolatków niejakie Keli Famili. Czy może na odwrót...
W każdym razie wtedy wszystko, co miało w sobie jakikolwiek klawisz było, delikatnie mówiąc, chujowe. A ów zespół klawiszy posiadał mnóstwo. I bardzo umiejętnie z nich korzystał. Zresztą, mistrz klawisza ich namaścił, niejaki Klaus Schulze. A więc wszystko jasne!
Tak, płyta "Forever Young" zespołu Alphaville. Dużo bym dał, aby tę kasetę odnaleźć, ale obawiam się, że zaginęła gdzieś w odmętach przeprowadzek i późniejszych muzycznych fascynacji. Skorzystałem więc z pomocy Internetu. I wiecie, co? Ta muzyka wciąż kąsa!
Pod warunkiem, że nie ogląda się ich na zdjęciach ani teledyskach. Lata osiemdziesiąte miały swoje muzyczne rewelacje, ale z pewnością nie w kwestiach imidżu. Chociaż... Ile trzeba mieć uporu w sobie, aby popylać na dziobie statku w pełnym garniaku koloru różu, podczas, gdy żar się z nieba leje?
Wracając. Włączyłem sobie płytę w zaciszu domowym, aby nikogo o zawał serca nie przyprawić i tak mnie trzasnęło, że od kilku dni nie mogę się z płytą rozstać. Przynajmniej raz dziennie, w całości. Kąsa.
Więc z pełną beztroską zobaczyłem siebie na zielonym tapczanie, z dezodorantem w ręku wrzeszczącego fonetycznie, że to wszystko brzmi jak melodia i że wiecznie młody chcę być.
* Proszę wybaczyć uproszczenie. Tak naprawdę muzykę techno wymyślił w 1864 roku niemiecki baron Albrecht Herman von Techno przez zupełny przypadek. Zaciął mu się prototyp parowej młockarni zboża, co spodobało się okolicznym chłopom, którzy rychło urządzili pierwszy klub w jego stodole. Nazywał się Scheune i podobno do dziś funkcjonuje w okolicach Dortmundu.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Wiało się

Należało się przede wszystkim obciążyć kamieniami...
Ileż to legend o wiatrach opowiadano od zarania ludzkości? Niby mamy te swoje technologie, cywilizacje, a wystarczy gorący wiatr z południa i czułem przez cała noc pukanie palca w okno. Pukanie tak głośne, że miałem wrażenie, że blok się trzęsie. Przez miasto mknęły służby wieszające opadłe kable wysokiego napięcia, drzewa "kłaniały się w pas", a szyldy reklamowe trzęsły się jak pies mający zatwardzenie.
Toruń był uroczo rozczochrany rankiem.
Szalony jestem tylko przy wietrze północno - zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić jastrzębie od czapli, chciałoby się powiedzieć.
A wiatr był taki, że można było noże na nim ostrzyć. Nawet gołębie skumały, że nie ma co się wydurniać lataniem i pochowały się w sobie tylko wiadomych miejscach. Więc z braku laku wiatr ciskał ogłupiałymi wronami.
Zresztą, nie tylko wronami ciskało. Mną też cisnęło. Dość mocno, po mieście całym, ostatniej soboty. Z przyjacielem Pawełkiem pomknęliśmy w miasto jak dwaj studenci pierwszego roku po stypendium. Z gestem! Z werwą!
I niemal gdziekolwiek nie poszliśmy, spotkały nas pustki. Mówię niemal, bo zapewne tam, gdzie nas nie było, siedzieli ludzie. Ale niezbyt dobrze rozkłada się mapa barowa naszego miasta.
W jednym z lokali, co to niegdyś był rock i metal, a teraz jest bardziej hop siup, wżywał się młody zespół metalowy. Miło i fajnie, ale nie pogadasz. W Vento pustki. Pogadasz, ale wraz z rozwojem alkoholu we krwi zapragnęliśmy ludzi. Hades, miejsce po nieodżałowanej Ptaszarni. Tu kilka sztuk nawalonej w pestkę młodzieży płci różnej i lecący z głośników Dżem, którego organicznie nie cierpię. W Tratwie na moment znaleźliśmy przystań i znajomych, ale mnie się nie chce po pracy siedzieć w miejscu pracy, więc po opróżnieniu kilku kufelków ruszyliśmy do Desperado. Ja wiem, że to miejsce przeżyło kilka drastycznych zmian. Ja wiem, że ekip przewinęło się tam ze sto (z piszącym te słowa włącznie, który czynił tam posługę przez miesiąców trzy, w roku pańskim 2008), ale za każdym razem wchodząc tam przed oczyma stają obrazy niezliczonej ilości imprez do białego rana, niezliczone ilości wypitego alkoholu i niezliczone ilości rozmów, jakie przeprowadziłem tam w różnych stanach, odkąd moja noga postała tam raz pierwszy w roku pańskim 2003. Jak inni mieli swoje Tratwy, Anioły czy inne Bunkry, ja pozostanę wyrodnym dzieckiem Desperado. I tam dopiero elementy zostały należycie wyważone. Dym papierosów znów unosił się za barem, muzyka była miła i nie za głośna, a znajomych zatrzęsienie. Tu więc trójka, (bo w Tratwie dołączył trzeci, Kacper zwany Kac) samozwańczych akolitów alkoholu zakończyła dzień, żywot...
No dobra, ja zakończyłem. Na dziesiątą do pracy trzeba było wstać. Wróciwszy do domu, z buzującym jeszcze w żyłach wiatrem, do piątej słuchałem Tool'a, który jakoś najbardziej mi na tę pogodę pasował.
A oni podobno włóczyli się do szóstej rano...
P.s.: całodobowy makdonald to doprawdy najlepsza rzecz w Toruniu, bo od kebabów można dostać zawału żołądka, a u Smroda się po prostu nie je, jak się ma 22 i więcej lat, a chce się dożyć 50.

wtorek, 22 listopada 2011

...then we take Berlin

...nikomu nie wolno się z tego śmiać. Bo teraz tak to się robi w wielkim świecie.
Ale wracając do rzeczy innych. Black Sabbath zapowiedziało reaktywację i nagranie nowego materiału. Nie ma co spodziewać się rewolucji. Kate Bush wydała dziś właśnie nową płytę. Myślę, że można spodziewać się małej rewolucji, ale naprawdę małej. Myślę, że nie w głowie jej podbijanie świata. Zresztą, nie powinien podbijać świata ten, kto już go posiada.
Wracając jednak do tych, co świat posiadają. Nie wiem, czy nie było to jakąś iluzją, omamem zmęczonego umysłu, ale na pierwszej stronie pewnej niezbyt poważnej gazety widziałem oświadczenie o rzekomej abdykacji papieża. Papież abdykuje, Ozzy powraca... Czyżby szykowała się mała roszada?
Moje sny z ostatnich dni znacząco nawiązują do tych dziwnych stanów. Wszystko jest pogięte jak chusteczka w kieszeni i głupie jak tapeta w motylki. Ponieważ nie mam zbyt wiele znaczeń w zanadrzu, poratuję się cytatem, choć zupełnie niezwiązanym z niczym szczególnym:
"Belaqua siedział na pachołku przy końcu nadbrzeża Carlyle'a zamoknięty i od pasa w górę zakochany w tłumoku imieniem Smeraldina - Rima, dziewczynie spotkanej pewnego wieczoru, kiedy przypadek zrządził, że on był zmęczony, jej twarz zaś - bardziej piękna niż głupia."
Prawda, że ładne? Zupełnie jak ten nieszczęsny Lip Dub czy jak to się nazywa (nazwa jest nawet głupsza niż tapeta w motylki). Tak, ładny. Ale bezsensowny. Skoro jednak rozpętała się wokół czegoś tak nieznaczącego tak wielka dyskusja, znaczy tylko tyle, że dużo pieniędzy zostało na to zmarnowane. Nazwa kojarzy się z tylnymi częściami pawiana, wykonanie z teledyskiem disco polo. Zetknąłem się z tym zjawiskiem po raz pierwszy w życiu. Nie wiem, o co w nim chodzi. Nie wiem, po co w nim chodzi. Oceniam efekt. Durna piosenka, całkiem ładne dziewczęta pląsające w pięknych okolicznościach przyrody. Byłem w stanie dokończyć oglądanie za trzecim razem. Po prostu, ta piosenka... Zbyt drażniąca, ale jak znam swoje rozeznanie w hitach na czasie, to pewnie jest jakiś hit na czasie. Zresztą, po co mam słuchać jakiegoś gówna, skoro nowa Kate Bush tak pięknie brzmi. Szkoda życia na durną muzykę.
Zresztą, nigdy nie jestem na bieżąco, jeśli chodzi o takie rewelacje. Zawsze, gdy na twarzoksięgę ktoś mi wysyła takie filmiki, myślę, że to wirus. I nie otwieram. A później okazuje się, że to najbardziej gorący temat miesiąca, że wszyscy o tym gadają, że to bardzo poważne jest, że...

środa, 16 listopada 2011

Przechodniem byłym między wami

Działdowo. Miasto, jakich wiele. Przynajmniej pozornie. Zresztą, kogo ja oszukuję. To jest miasto jakich wiele. Ale za każdym razem odnajduję tu spokój i inspirację. Odnajduję też to, co zazwyczaj odnajduje się w domach rodzinnych: pełną lodówkę mianowicie. Jakaż to rozkosz zjeść krupnik, prawdziwy, na kurzych żołądkach! Niech mnie obrońcy zwierząt i wegetarianie pocałują w kiszkę, ale nie ma dla mnie lepszej zupy, niż czernina, co jeszcze rankiem biegała po podwórku sąsiada i zajadała ekologiczne żarcie czyli tu żabkę, tam robaczka. No, ale nie samym Działdowem człowiek żyje! Choć z niekłamaną radością przyjąłem modernizację parku, w którym za młodu niejedno wino się obaliło, a i, jak się okazało, matula moja też niejedno wino w nim obaliła, także mamy podobne wspomnienia z tym miejscem. Pomijam fakt, że park nosi bardzo odkrywcze i oryginalne imię Jana Pawła wersji 2.0. Oczywiście, nie obeszło się bez pomnika. W tym wypadku oszczędzono nam widoku postaci JP, a władze miasta postawiły coś, co bardzo przypomina pomnik pamięci lotników Radzieckich. Taka jakaś strzała wycelowana w niebo z napisem, że niech zstąpi duch mój, nawet i bez spadochronu... Poza tym w końcu zlecono renowację ratusza i, mam nadzieję, nie zrobią takiej szmiry jak z zamkiem. Bo zamek, panie i panowie, mamy okropny. Nie wiem, komu co do łba strzeliło... Ale słuchy chodzą, że konserwator z Olsztyna miał kilka niezłych przejść z zamkiem naszym. Na przykład ktoś wpadł na pomysł wylania betonowej podłogi w sali rycerskiej. Nie wiem dokładnie, jaka podłoga powinna być w sali rycerskiej, ale podobno konserwator tak się wkurwił, że zatrzymał wszelkie prace konserwatorskie na czas nieokreślony. Ale szczegółów nie znam, a oficjalne strony milczą na ten temat. Kolejny ciekawy fenomen: jest w Działdowie budynek starych koszar, w którym mieścił się obóz zagłady (mały, ale i tak zabito tu kilka tysięcy osób). Ktoś bardzo mądrze pomyślał, że fajnie by było wyremontować to miejsce, że może by posłużyło za coś wartościowego. Zaczęto od wymiany okien na plastykowe straszydła. Ja nie wiem, to chyba jest jakaś mania naszych konserwatorów, ale jak remontowali zamek to też zaczęli od wstawienia plastykowych okien. W kolorze zielonym. Tym razem jednak postawili na białe. W rezultacie XIX wieczny budynek przestał należycie „oddychać” i cały środek dosłownie przegnił, a część nawet się zawaliła. Widziałem to dziś na własne oczy, nawet wlazłem do piwnicy, mimo iż budynek mieści się naprzeciw policji. W piwnicach wszystko wymiecione i zabite dechami. Kolejna wyprawa jutro. Zresztą, planujemy jutro także ruszyć na tzw. Łapę, czyli cmentarz zbiorowy z tegoż właśnie obozu. Dobitnie to świadczy, że region, podobnie jak cała Polska, papieżem i martyrologią stoi. Jest jednak światełko w tunelu: w odnawianym właśnie ratuszu ma powstać Interaktywne Muzeum Państwa Krzyżackiego. Mogę tylko przyklasnąć, że w końcu ktoś postanowił zrobić coś konkretnego. Trzymam kciuki!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Odstępstwo od reguły (notka apolityczna)

Przez świat, niczym fala, przetoczyło się powszechne oburzenie. Nie jestem ekspertem, nie znam się zbytnio na polityce, ale mam nieodparte wrażenie, że coś tu nie gra.
Jestem daleki od zapędów anarchistycznych, a wielkie spiski dziejowe traktuję jako rozrywkę raczej wyłącznie fikcyjną, jako stary fan Archiwum X. Jednak...
Tak, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jednak mamy do czynienia ze spiskiem. Spiskiem głupków. Wszystkie ciapaki tego świata zmówiły się, żeby światu dokopać jeszcze bardziej. Krąży nad nami tak zwane widmo kryzysu. Nie mnie oceniać, na ile jest ono prawdziwe, na ile sztuczne, ale mam nieodparte wrażenie, że jak się źle dzieje, to trzeba pomóc. A najpierwej trzeba pomóc samemu sobie, w tym wypadku własnemu państwu. Tymczasem mamy rewolucję, która zmierza w przepaść. Może faktycznie nie dostrzegam wszystkich niuansów wielkiej polityki światowej, ale (przykład Grecji) jak by mi się kraj walił, to nie kopałbym leżącego, tylko starał coś zrobić, a przynajmniej nie pogarszać sytuacji. Wygląda w moich oczach to trochę tak: mój dom się wali, nikt nie jest w stanie mi pomóc. Jestem zdany na siebie. Więc cóż robię? Czy biorę młotek i rozwalam ściany? Czy może podpalam przedpokój?
Zawsze jednak można zrobić rewolucję i okraść własną kuchnię. Albo wynieść spodnie sąsiadowi.
Tak, powtórzę jeszcze raz: pewnie ucieka mi jakiś ważny niuans i w tym całym zamieszaniu musi być głębszy sens. Tak jak z pewnością jest głębszy sens w patriotyzmie, jaki został ochoczo ukazany w stolicy naszego zacnego kraju. Że nawet Niemcy przyjeżdżają do nas na gościnne występy i naparzają się z.. innymi Niemcami, którzy także przyjechali na gościnne występy, tylko z lewej strony stanęli. Ramię w ramię (obie strony) z Polakami. Ja czegoś tu nie rozumiem... Oba marsze nazwałbym marszami idiotów. Obie strony różnią się od siebie tylko symboliką. Pod czaszką bulgocze taka sama ilość maniakalnej nienawiści i pustych sloganów dla ludzi, którzy wciąż mają problem z odnalezieniem własnego mózgu.
Ale przecież ja się na polityce nie znam i do tego mamy pierdolony kryzys, a poza tym teraz tu jest cywilizacja. Choć być może coś mnie ominęło, komuna wróciła, mamy totalitaryzm, wybrali nam cara, ruszamy na Zbaraż?
Polska myśląca; podoba mnie się to hasło.


Ja nie jestem oburzony. Jestem przerażony tym, że, jak powiedział niedawno Leniu, doczekamy się niebawem czasów, że będzie można bardzo łatwo stracić życie za zwrócenie komuś uwagi. Mechaniczna pom...
Nie, to zbyt straszne.  


wtorek, 8 listopada 2011

Pomieliło się

Kobiety przy stoiskach mięsnych, ale nie te, które ciachają te martwe zwierzęta i sprzedają, ale te po ciemnej stronie mocy. Zwykle jest to starsza babeczka, w długim płaszczu, który pamięta powstanie styczniowe. Nieodłączny beret, niekoniecznie moherowy. I te wózeczki, jakby z walizkami. Co one tam chowają? Stukoczą tym po całym sklepie, uderzają po kostkach i jeszcze się boczą, że jak leziesz ciamajdo.
Akurat dziś trafiłem na przecenę łopatki wołowej. 7,69 za kilogram.
Stanąłem w kolejce. Przede mną cztery osoby. Trzy babeczki i jeden hardy pan w kufajce. Pan zamówił 10 kilo. Mielonej. Po dziesięciu minutach umęczona pani sprzedawczyni podała w dwóch pokaźnych reklamówkach 10 kilo zmielonej krowy. Kolej na panie. Pierwsza 7 kilo. Zmielonej. Pani sprzedawczyni miała wzrok jak ja, gdy ktoś prosi o 27 grzanych, z czego 22 z żywca, a reszta z warki i osiem bez miodu, a dwa z cynamonem light, ale żeby obrać goździki, bo skórki w gardle stają. Uwalana krwią i resztkami krówki pani podała pokaźną torbę zmielonego bydła domowego. Kolejna wielbicielka zamówiła tylko 3 kilogramy. Ulga, szybko poszło.
W międzyczasie podbiła do mnie babeczka w długim płaszczu i fioletowym berecie z uśmiechem tyleż sympatycznym, co cwaniackim i pyta się mnie w te pędy:
- Czy ja stałam przed panem?
- Nie - mówię zgodnie z prawdą - jestem tu już dość długo.
- A... A... A to może stałam przed tą panią?
- Nie, z pewnością nie.
- (w tym momencie nastąpił śmiech przyprawiający o ciarki na plecach) To przepraszam.
Babeczka przede mną zamawia tylko dwa kilo krowy w stanie czystym.
Patrzę na rozłożone organy świnki, co leży przede mną. Całe zwierzę wykorzystane. Wygląda trochę, jakby zamawiali te świnki w Ikei. Tylko złożyć i zacznie chrumkać.
Moja kolej. Pani zakasuje rękawy, ociera krew i pot z czoła. Łapie już za nóż i łopatkę wołową, gdy nagle:
- Poproszę 20 deko karczku bez kości.
Niepewne mruganie. Nóż drży.
- Ojezusmaria! - wybucha pani za ladą, niemal ze łzami w oczach. - Kochany, tyle pan stał po jednego kotleta?
- Taki los - odparłem filozoficznie.
Przecena potrwa do 9 listopada. Na ten czas zmieniam sklep.



sobota, 5 listopada 2011

Etykieta ze słoika po majonezie

Drapię się po brzuchu, a z lampki zawieszonej nad mą głową odłazi farba. Łuszczy się jak skóra węża, choć przysięgam na trampki św. Sebastiana, że nigdy nie widziałem, jak się łuszczy skóra węża. Mniemam jednak, że tak właśnie się łuszczy, jak farba z mojej lampki, zwanej w niektórych domostwach nocną. Nie wiedzieć, dlaczego, bo przecież wszystkie lampki i lampy i w ogólności przyrządy iluminacyjne są ze swego przeznaczenia nocne. I nie jest istotne, jakimi sposobami noc tę osiągniemy. Bo przecież w piwnicy też jest noc. Spłynęła tam, ciemna zawiesina, bo światło nie zdołało jej przegonić. Więc ona chlupocze tam teraz na dnie bloku jak woda w bucie, mlaska, gdy otwierasz drzwi, bo ucieka głębiej i siłą rzeczy następuje jej kondensacja na głębszych rejonach, chyba, że wciska się w szyby wentylacyjne. Albo kratki ściekowe.
Jesień dale do myślenia, czyż nie? Jesień to czas, w którym czas, w wyniku nagłego obniżenia się temperatury średniej, zwalnia, kurczy się i kostnieje, by na zimę zatrzymać się niemal całkowicie. Do głowy przychodzi masa kretynizmów i filozoficznych rozmyślań rodem z amerykańskich seriali obyczajowych.
Zawsze w tym okresie przypomina mi się czas liceum i tej słodkiej beztroski i pierwszych razów niemal wszystkiego. To też czas, w którym mijam kolejny słupek na autostradzie życia (chichocząc strasznie to napisałem), czyli 29 słupek i niezmiennie zmierzam w stronę dekady trzeciej, w której, przynajmniej z racji wieku, kilku osobników rodzaju ludzkiego i myślącego uzna mnie za człowieka niemal dorosłego. Niemal, bo rękoma i nogami bronię się przed tym wątpliwym uznaniem. Wolę pozostać jednak niemal. To daje pole do manewru i swobodę niezbędną do życia i...
No właśnie. Przemyślenia na temat tego, co jest, co było i co nadejdzie.
Jej! Ale to wszystko jest głupie. Dobrze, że tylko raz do roku dopadają mnie takie nostalgie. Wraz z nimi nieodmiennie pojawia się zgaga i przez ten jeden dzień źle się czuje w jakiejkolwiek przestrzeni. I tyle, mija, jak zawsze.
Tymczasem ogolę się dokładnie i pójdę po fajki na Szeroką. A nóż widelec mi pani sprawdzi dowód jak dwa miesiące temu. Mała rzecz, a cieszy!



czwartek, 3 listopada 2011

Homunculus

Dziś cytat, dla wszystkich, którzy mają urodziny:

"Żałuję, że mój ojciec albo moja matka, albo raczej oboje, ponieważ oboje jednako byli do tego obowiązani, nie pomyśleli, co robią, kiedy mnie poczynali... Gdyby bowiem zastanowili się we właściwy sposób, jak wiele zależy od tej ich czynności: że tyczy ona nie tylko wytworzenia istoty obdarzonej rozumem, lecz przypuszczalnie również szczęśliwego ukształtowania i konstytucji jej ciała, a być może talentów i typu umysłowości, oraz - chociażby o tym nie wiedzieli - że skłonności i humory, jakie w nich podówczas górowały, mogą wpłynąć na przyszłość całego rodu tej istoty... Gdyby to należycie zważyli i przemyśleli, i postąpili zgodnie z wynikiem swych rozumowań, najgłębiej jestem przekonany, że ukazałbym się światu w postaci zgoła innej niż ta, w jakiej ujrzą mnie zapewne czytelnicy. Wierzcie mi, zacni moi, że sprawa ta nie jest tak błaha, jak wielu z was zdaje się sądzić; mniemam, że wszyscy słyszeliście o lotnych substancjach, o tym, jak wraz z krwią przechodzą one z ojca na syna etc., etc. - oraz wiele innego w tym przedmiocie. Otóż ręczę wam słowem, że dziewięć dziesiątych rozsądku lub nierozsądku człowieka, jego powodzenia lub niedoli na tym świecie zależy od ruchu i działalności pomienionych substancji, a także od tego, jaki im nadacie bieg i na jakie pchniecie tory; tak więc gdy raz wprawione zostaną w ruch - dobrze czy źle, nie jest to rzecz bagatelna - pędzą przed się w bezładzie niczym zgraja obłąkańców. Stąpając zaś wciąż tym samym krokiem, wydeptują wnet drogę tak równą i gładką, jak aleja w parku, z której, gdy raz do niej przywykną, niekiedy sam diabeł nie zdoła ich zepchnąć (...)"