poniedziałek, 30 stycznia 2012

Zabawa w Hawanego

Teraz, jak wszystko zostało mi dokładnie wyjaśnione przez osoby kompetentne w prawie i lewie, wiem już dokładnie: nie dla ACTA jest jak najbardziej uzasadnione. I niniejszym cieszę się, że tej "rewolucji" nie robili ludzie mego pokroju, co to najpierw trzy razy muszą pomyśleć, czy to mam sens, czy nie działami zbyt pochopnie. O, nie! Cieszy mnie to, że tysiące ludzi nie zastanawiały się głębiej na tym zagadnieniem, tylko po prostu: sztacheta w łapę i jebać element systemowy.
Poza tym ujawniło to jedną rzecz. Nasza demokracja jest jak zeszłoroczna pisanka. Ładnie to wygląda, ale nie daj panie Mietku, tykać. Śmierdzi wtedy.
Ale inne rzeczy miałem na myśli. To gwoli sprostowania.
Okazało się przede wszystkim, że jeśli się chce pograć trochę w bilard na starówce, to można wybrać jedynie dwa stoły. Oba wielkości pudełka zapałek. Jednak, ponieważ nikomu nie chciało się specjalnie ruszyć do wielkich centrów sztuki i kultury, jedynie przez czystą złośliwość nazwanych galeriami, zostaliśmy, aby odkryć w sobie cząstki O’Sullivanów na stołach odpowiednich dla pijanych studentów i dzieci.
Nic to! To, co nastąpiło później, mogę śmiało nazwać wizytą w najbardziej kuriozalnym barze, w jakim kiedykolwiek byłem. Oczywiście, chodzi mi tylko o Toruń.
Nazywa się to "Moje Mojito". To samo w sobie powinno wystarczyć. Skąd i kto im taką z nazwą? No dobra.
Bar jest w miejscu po byłym banku. Siedząc blisko okna ma się wrażenie siedzenia na wystawie w sklepie mięsnym. Taka sama niekomfortowa sytuacja, jak spożywanie naleśnika w oknie wystawowym w Manekinie na starówce. No nie da się, i już!
Cała obsługa, za wyjątkiem jednej pani (tylko, dlaczego?) była przebrana za piratów. Dobrze, dobrze, promocja rumu, te sprawy. Nie dziwi nic.
A tak w ogóle, to pierwszy raz byłem w knajpie, w której są fordanserzy. Chcesz zatańczyć, proszę bardzo! Siedzisz samotnie przy stoliku? Myk, myk, przystawia się do ciebie panna nadobna lub pan jak malowanie i rusza z tobą w tan! Ciekawa sprawa. Całkiem przyjemna i nowatorska.
Piwo... Cóż, tu następuje dziwna rozbieżność. Bo, dajmy na to, taki Pilzner kosztuje 10 złotych. Królewskie kosztuje 10 złotych. Lech Pils kosztuje... 6 złotych. Jak znajdzie się ktoś, kto mi to wyjaśni, ma u mnie piwo. Nawet za dychę. Zresztą, innych piw tam nie było. Póki co, ale jakoś nie mam ochoty sprawdzać progresu w ich zaopatrzeniu.
Aby dojść do toalety należało przebić się przez parkiet obsadzony dość mocno parami w uściskach raczej nieskromnych, i zapewne nieźle opłacanych. Chyba, że klub ma duże upusty dla lokalnych szkół samby.
Na wszystko czujnym okiem spoglądał Che. Nie wiem jak mądre jest wieszanie plakatu z człowiekiem, który dopomógł zrobić z Kuby skansen, ale nie mnie to oceniać.
Z pewnością nie jest to miejsce, aby się upić na smutno i podyskutować o filozofii Sorena Kierkegaarda. Dłuższe słuchanie kubańskich rytmów wygrywanych przez muzyków starszych niż pokłady węgla w kopalni Wujek również nie nastraja jakoś wybitnie do życia. Przez kwadrans nóżka rwie się do tańca. Potem rwie się już tylko do ucieczki.
Reasumując: na starówce w Toruniu nie zagrasz w porządny bilard.

środa, 25 stycznia 2012

Rien

(...) najgorsze jest to, że zupełnie nie wiem, co z tym zrobić. Pisałem ostatnio o znajomym, któremu podwędzili notkę. Pewnie jedno z drugim nie ma za wiele wspólnego, ale nikt nie lubi jak się go okrada.
Nie wiem także do końca, na czym miałaby polegać ta osławiona i bardzo popularna ostatnimi czasy cenzura Internetu. Skoro dziś mogą swobodnie działać serwery nazistów i innych psycholi, a zamyka się portale z filmami, to znak, że coś jest nie tak.
Dzieci Internetu zaczęły tę rewolucję. Ludzie, dla których nie ma innego świata niż wirtualny.
Tylko, o co bój tak zażarty się toczy? O wolność.
Bardzo ładnie i lotnie jest to powiedzieć: o wolność naszą i waszą walczymy. W międzyczasie coś tam prezydentunio bredził, że stan wojenny może wprowadzić, no i jest pożywka, aby wyjść na ulice. Aby kilkadziesiąt tysięcy internautów wyszło na ulice. Aby siedemnastolatek twierdził, że lepiej rozumie ustawy, które podpisało ileś- tam- dziesiąt państw.
Ja im nawet jestem skłonny przyznać rację. W końcu walczą z tak zwaną cenzurą Internetu. Walczą o to, aby każdy mógł w sieci napisać, co mu się podoba, zobaczyć, co mu się podoba. I tak walczą z tą cenzurą, tak zaciekle, że blokują wszystko, co nie jest po ich myśli. Blokują każdego, kto opowie się za. Czyli sami są najbardziej prymitywnymi cenzorami ich ukochanego medium, o wolność, którego tak bardzo walczą.
Jak to nazwać? Nazywajmy to jak sobie tam chcemy. Mam tylko nadzieję, że mnie za to nie zbanują.
Jednak ma to swoje plusy. Tak, jak kiedyś, Polska była przedmurzem chrześcijaństwa, tak teraz jest przedmurzem wolności słowa, (choć opatrznie pojętej). Ludzie wszystkich frakcji się zjednoczyli. Skin stoi ramię w ramię z Antifą, Korwin - Mikke stoi ramię w ramię z już posłanką Grodzką. Regowcy godzą się z metalami. Weganie protestują u boku rzeźników. Łza się w oku kręci.
A wszystko rozchodzi się o darmowy dostęp do seriali (upraszczam, ale od tego wszystko się zaczęło).
Mnie też do dokucza. Ja też uważam, że Internet powinien być (tu cytat za jednym z polityków) niczym złoże minerałów czy czegoś tam jeszcze, czyli dobrem całego świata (a pokaż mi pan kraj, który się dobrowolnie dzieli złożami!).
Przeczytałem tekst rzeczonej USTAWY kilkakrotnie. Nie znam się dostatecznie na konstrukcji tego typu dokumentów, aby wyłapać kruczki, których pewnie trochę tam jest. Nie mniej mam nieodparte wrażenie, że nie ma w niej nic nowego, co by już nie obowiązywało. Pewnie gdyby nie przypadek, gdyby nie wyłączenie Megaupload'u nikt by tego nie zauważył. Podpisaliby i życie toczyłoby się dalej. A tak Zbigniew Hołdys znów ma swoje pięć minut. I po co to było? Już myślałem, że tego ciapciaka nigdy nie zobaczę, a teraz atakuje mnie zewsząd.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Do nieznanego człowieka

Kiedyś byliśmy pełni entuzjazmu. Dorosłe życie nadciągało wielkimi krokami i my w środku niego - mieliśmy świat zbawić, spalić, przebudować. Cokolwiek.
A teraz zobacz - drugie dziecko zupełnie zabiło w tobie ducha walki o cokolwiek. Jeśli masz czas dla siebie, to nie masz czasu zarabiać. Jeśli zarabiasz, to nie masz czasu dla siebie. Posiadanie trójki dzieci to dla większości ludzi zbytnia rozrzutność.
Z drugiej strony olbrzymia część zasuwa poza tak zwanym systemem i realizuje się we własnym zakresie.
Pokolenie trzydziestolatków jest niewidzialne i nie ma żadnego znaczenia.
Pokolenie trzydziestolatków nie istnieje, bo nie są już żadną nadzieją na przyszłość. Nie są też na tyle starzy, aby się o nich troszczyć. Nie ma dla nich promocji w bankach ani zniżek na majonez w Biedronce.
Z drugiej zaś strony zaczynamy wiedzieć, o co nam w życiu chodzi. Pozbywamy się większości złudzeń i przestajemy wierzyć w brednie, że świat to takie fajne miejsce do życia.
Tu zaczyna się prawdziwa zabawa.

piątek, 20 stycznia 2012

Poranna wiadomość

Zmęczony bezsennością sięgam po Internet. Przygody sympatycznej pary detektywów badających zjawiska paranormalne oraz tropiących UFO niezmiennie wprawia mnie w dobry nastrój. Miałem nadzieję, że skutecznie ubarwią mi długie godziny świtu, gdy niebo dopiero się wykluwało, było surowe i chłodne.
Niespodzianka! Internet nie działa!
Jakieś mądre głowy postanowiły zablokować popularne, o ile nie najpopularniejsze, serwisy do udostępniania danych. A akurat skończyłem oglądać Terminatora...
I co ja, biedny żuczek, mam teraz począć? Jednocześnie uświadomiłem sobie rzecz następującą. Zyskałem trochę więcej czasu w ciągu dnia.
Coś tam jeszcze słyszałem, że ma zostać zablokowany fejszbuk i jutjub i coś tam jeszcze. Niektórzy protestują, że prawo człowieka do darmowej wiedzy i podobne brednie. Pomyśleć, jakie to będzie straszne, że aby znaleźć informację o czymkolwiek, trzeba będzie otworzyć książkę.
Nie mniej to dobra okazja, aby zrobić sobie niewielki odwyk od tego medium. Wytrzymuję z niepaleniem. Nie wiem, czy wytrzymam bez Internetu.
Mimo wszystko, jakkolwiek słuszne i oczywiste byłby powody takiej decyzji, jest to niepokojące. Jeszcze okaże się, że poza siecią wszyscy jesteśmy nadzy i mamy sobie bardzo niewiele do zaoferowania.

środa, 18 stycznia 2012

The music, that died alone

Muzyka progresywna utknęła w sztampie, utonęła w bagnie jednoznaczności i rozczarowuje dziecinnym podejściem do samej siebie.
progres przest. postęp; por. regres.
progresja stopniowe wzrastanie, postęp; stopniowe
podwyższanie (odsetka stawek podatków od wyższych dochodów; stawki
wynagrodzenia akordowego po przekroczeniu określonej produkcji w
określonym czasie itp.); por. skala; muz. zob. sekwencja.
Etym. - łac. progressio 'postęp(owanie naprzód)' od progressus
'postęp' z p.p. od progredi 'iść naprzód'; pro- 'naprzód'; -gredi,
zob. agresja.
Wszystko, co brzmi jak rock progresywny jest rockiem progresywnym. To, co było niedzisiejszym zbawieniem, stało się jego przekleństwem w czasach, gdy mało kto ma czas przesłuchać płyty w całości. Rock progresywny to mają być długie formy, okraszone solówkami na 30 instrumentów i 78 minut, wykonane z chirurgiczną precyzją. Rock progresywny to kanony tworzone z pasją przez znawców tematu. Wreszcie, rock progresywny to wzniosłe pieśni o nadziei bądź beznadziei tego, lub tamtego świata.
A gdzie w tym ukrywa się brud, gdzie życie? Ja chcę progresji brudnej, śmiesznej, takiej, co gra na emocjach, szarpie nerw.Takiej, co nie jest naukową konferencją neurochirurgów. A coraz mniej spotkań szaleńców można spotkać. Chcę muzyki, która wali po nerach i wali po szyszynce, nie daje wytchnienia, jest czystą emocją. Takiej, jaka była grana bardzo dawno temu, zanim stała się szablonem. Krzyczę o to niemal!
Rock progresywny dziś to Steven Wilson, to Dream Theater, to niezliczone mutacje Marillion z czasów Marbles, to żałośni epigoni King Crimson i Pink Floyd, którzy sami siebie oskarżają, że nie są za bardzo tru. Niebawem zaczniemy się zastanawiać, jak ma się ubierać fan proga, aby go rozpoznali ziomale na ulicy, a inni mogli spuścić wpeirdol za muzykę. Zostaniemy męczennikami, ale własnej głupoty.
Tymczasem żujemy ciągle tego samego kotleta, tylko czasami zmieniając talerz. Nieważne, czy ten kotlet został usmażony w 67', czy w 69', czy może w 84'. Ciągle kotlet jest ten sam. Dawno stracił smak. Lecz my lubimy kotleta z ziemniakami i buraczkami. Po co próbować czegoś innego, skoro mamy danie, które zaspokaja wszystko.
Wszystko?
Tak. Wszystko. Za wyjątkiem smaku.
Lubimy szufladki, noty po dziesięć punktów, ograniczenia, plebiscyty. To wychodzi poza schemat. Tego nie da się podpasować. To jest nie wiadomo co, nazwijmy to awangardą. Tu ktoś gra na flecie, więc nazwijmy to folkiem progresywnym. Tamci grają na skrzypcach, ale w jazzowy sposób; niech będzie fusion. Jakby za mało oczywiste było, że każdy jeden zespół powinien stworzyć własny gatunek muzyczny. Gatunek, który pod względem zawartych w nim emocji przewyższy wszystko, co było do tej pory.
Utopijne myślenie, ale jedyne, które ma sens.
Opeth, Wobbler, Dream Theater, Porcupine Tree, Marillion... Mam nieodparte wrażenie, że idą utartą ścieżką. Więcej nawet, oni jadą limuzyną po autostradzie! To nie jest zła muzyka, ale nie można wiecznie usadawiać mózgu w miękkim fotelu. Takie zagrywki zawsze działają, bo zawsze znajdą się ludzie, którzy tęsknią do starych klimatów. Przez wiele lat byłem jednym z nich, nazywając siebie konserwatywnym progheadem. Ale teraz brzmi to dla mnie jak przekleństwo.
Rock progresywny? Ten gatunek jest martwy jak grunge. Zespoły, które deklarują, że go grają, z marszu wstawiają się w pokłady z dolnej kredy, gdzie, choć form życia jest mnóstwo i wszystkie fascynujące, wszystkie mają jedną wspólną cechę.
Są martwe.
SUPLEMENT DIETY:
Patrząc na rankingi muzyczne, podsumowania roku minionego. PJ Harvey, Dream Theatre, Steven Wilson... Żadnego zaskoczenia. Czy faktycznie ci artyści są tak wyjątkowi, że zdystansowali konkurencje na tyle, że nikt nie był w stanie im podskoczyć? Czy może ich legenda jest tak wielka, że jej nikt nie jest w stanie podskoczyć? Mnie też się podobają te piosenki, bo gdzieś już je słyszałem. O dziwo, jestem w stanie oskarżyć nawet Kate Bush o konformizm, gdyby nie jeden fakt: nagrała album skrajnie różny od ostatniego. Czy lepszy? PJ Harvey? Brudniej. Dream Theatre? Tupczemy w miejscu. Steven Wilson? Gramy w klasy ogranymi motywami. Opeth? Zero. Wobbler? Zero zer. The Tangent? Minus zero.
Tylko, dlaczego tych dwóch ostatnich kapel słucha się najprzyjemniej? Bo to muzyka leniwa. Nie wymaga skupienia. Wystarczy, że będzie radocha, jak się odgadnie, z czego pochodzi cytat.
Kate i PJ przynajmniej nagrały płytę całkowicie po swojemu, wymagające nieco uwagi.
Tyle, jeśli chodzi o główny nurt. Reszta kryje się za kulisami i czeka. Mam nadzieję, że kiedyś się doczeka.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

A gdyby tak spotkać Magę?

Ryba w zasadzie jest zwierzęciem kompaktowym, które przypomina grę typu grow: jak odpowiednio dodasz wszystkie komponenty, otrzymasz odpowiedni efekt końcowy. Wymaga to trudu, ale nie nieustannego. No i ryba jest cicha, więc trzeba zawczasu przewidzieć, o co jej może chodzić. Jest jeszcze kilka plusów posiadania zwierza zamkniętego w czterech szybach akwarium. Takie zwierzę raczej nie przyjdzie do Ciebie i nie siądzie na klawiaturze, gdy akurat piszesz. Nie zaatakuje także książki, którą właśnie czytasz, bo uzna, że to naprawdę świetna zabawa.
Mamy z Agą kota od wczoraj. Mój pierwszy kot w życiu. Jakież to odmienne stworzenie. Zachowuje się tak, że ja nie ogarniam, ale śliczna jest jak nie wiem co i uznaję jej prawo do siadania mi na twarzy akurat, gdy agent Moulder ma zostać zaatakowany przez odmłodzonego o dwadzieścia lat za sprawą genetyki psychopatę.
Kotka nazywa się Maga i mam wrażenie, że lepszego imienia nie mogliśmy wybrać. Właśnie próbuje umościć się ma moim karku, walczy z grawitacją, spada na fotel, mości się na prawym kolanie i w pozycji, w której sir Newton zwątpiłby we wszystkie swoje teorie, zasypia. Cudowne stworzenie!

sobota, 14 stycznia 2012

Dark water

No, proszę sobie wyobrazić rzecz następującą. Nie jest to może jakaś wyjątkowa rewelacja, ale doskonale oddaje to, w jakim stanie świadomości były budowane polskie blokowiska. Otóż wszystko zaczęło się od czegoś tak prozaicznego, jak wymiana baterii w łazience. Po dość łatwym znalezieniu kurka zakręcającego wodę ciepłą, pozostało tylko znalezienie kurka, który pozbawiłby mieszkania wody zimnej. I tu zaczęły się schody.
Po przeszukaniu miejsc tak oczywistych jak pod wanną, pod zlewem w kuchni, nastał czas na poszukanie w miejscach mniej oczywistych, czyli w szafach i na korytarzu. Poszukiwania nie dały rezultatu. Wezwaliśmy więc fachowca. Ojciec Agi pracuje w wodociągach, więc powinien wiedzieć, co w rurach piszczy, ale okazało się, że nawet on nie przewidział inwencji monterów. Po sprawdzeniu analogicznych układów w mieszkaniach sąsiadów okazało się, że najprawdopodobniej kurek zimnej wody został zamurowany w ścianie i przykryty kafelkami.
Widząc dziś w sklepie trzech "fachowców" zalanych w pestkę, wracających z jakiejś budowy, wcale mnie to nie dziwi. Czasami się dziwię, że te wszystkie bloki jeszcze stoją, choć teoretycznie połowie już dawno skończył się termin przydatności do użycia.
Ten kraj nie przestaje mnie zadziwiać.

wtorek, 10 stycznia 2012

Reportaż z pewnego szaleństwa

Bo gdy raz już wejdziesz w ten labirynt, to wyjście wcale nie jest łatwe. Ale bynajmniej nie, dlatego, że droga jest trudna. Owszem,zgadza się, droga nie jest łatwa. Najtrudniejsze jest wydostanie się, bo labirynt wciąga niesamowicie, fascynuje, ale też odziera ze złudzeń.
Pamiętam taką scenę, z głębokiego liceum, jak koleżanka przyniosła mi płytę nieznanego wtedy mi zupełnie zespołu Marillion i dała ją ze słowami: Grają podobnie jak Pink Floyd, tylko bardziej progresywnie. Jakim wielkim oburzeniem wtedy zapłonąłem! Jak to?Jest zespół grający bardziej progresywnie?
A potem odkryłem pierwszą płytę King Crimson.
A potem trafiłem na M.D.K. Magmy.
A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Teraz błąkam się po tym labiryncie, często po omacku odkrywając dźwięki, których istnienia nie przypuszczałbym w najśmielszych snach. Szukam długo i wytrwale. I pewnie gdyby nie internet nigdy, albo zbyt późno, trafiłbym na wiele zespołów, których teraz nie mogę przestać słuchać. Nic nie może się równać z odkryciem dźwięków, które są nowe, zaskakujące i zupełnie nie pasują do wszystkiego, co słyszałem do tej pory.
Chciałbym tym samym zapoczątkować nowy kącik, którym chciałbym się zająć. Mam nieodparte wrażenie, że wciąż mało się pisze i mało się takiej muzyki pokazuje. Jest to świat zupełnie odmienny od tego, co zwykło się promować i pokazywać nawet w magazynach poświęconych muzyce nieco ambitniejszej. Co najwyżej jest ona traktowana jako ciekawostka dla niegroźnych świrów. No więc, zaczynamy kącik dla niegroźnych, muzycznych świrów! Na pierwszy ogień idzie zespół, który odkryłem jako jeden z ostatnich, Reportaż. Są z Polski i grają tak, że można oszaleć. Ze szczęścia.

piątek, 6 stycznia 2012

Mus absolutny i inne potrawy

Nie wiem, czy mam słuszność, ale mam nieodparte wrażenie, że w muzyce progresywnej rozpoczęła się dyktatura musów absolutnych. Jednocześnie jestem świadom tego, że nie jestem w stanie obiektywnie wypowiadać się w temacie, bo temat jest bardzo bliski memu sercu i innym, równie ważnym organom. Do przemyśleń w temacie zainspirował mnie meil od znajomego o tym, że jeden z prominentnych portali zajmujących się muzyką progresywną zerżnął jego notkę z innego portalu. I nie byłoby to coś jakoś specjalnego, gdyby rzecz dotyczyła jakiegoś wielkiego artykułu, ale jest to zwykła notka o tym, że James La Brie wydaje solową płytę. Kilka prostych zdań. I tu w mojej głowie pojawiło się zasadnicze pytanie, które doprowadziło do dalszych konkluzji: skoro "recenzent" nie jest w stanie samodzielnie sklecić kilku zdań na temat tak prozaiczny, jak wydanie nowej płyty, tylko przepisuje niemal zdanie w zdanie, to niech się potem ów recenzent nie dziwi, że nie jest traktowany serio. Naprawdę, portali piszących o prog rocku jest w Polsce na tyle mało, że nie stanowi wielkiego problemy wyśledzenie, co gdzie i od kogo.
Konkluzja druga jest następująca i podczas formułowania jej musiałem z głowy powyrzucać dużą ilość przekleństw, bo cisnęły się na klawiaturę same. Dyktatura musów absolutnych. Recenzenci, nawet jak piszą, że muzyka przymusem nie jest, traktują siebie jak jakie święte krowy szafując naokoło zdaniem "Jak możesz tego nie znać? Toż to MUS ABSOLUTNY!" Nie wiem, skąd i kto ten krzywy trend zapoczątkował (podejrzewałbym, że Leśniewski. To chyba jego ulubione zdanie. Co druga płyta jest musem absolutnym), ale określenie to nadaje się do gadek z kumplami przy piwie. Jak powiedział Sofronow, jedynym musem obsolutnym jest umieranie, reszta jest kwestią wyboru. Muzyka, jakakolwiek, jest kwestią wyboru. Kocham muzykę, życia bez niej sobie nie wyobrażam, ale nie wciskam jej ludziom do gardeł na chama (nie liczę momentów, gdy jestem absolutnie pijany i włącza mi się misja ratowania świata przed złą muzyką). Muzyka jest kwestią rozrywki i jako taka winna przede wszystkim dawać radość. W dupie mam wszelką kanoniczność niektórych płyt, nie słyszałem nigdy połowy płyt Deep Purple i pewnie nigdy nie posłucham, bo wolę po stokroć Uriah Heep. Nie jaram się też debiutem Led Zeppelin tak bardzo jak jaram się debiutem Budgie.
Poza tym uważam jeszcze, że jak ktoś nie ma nic do powiedzenia na temat muzyki, to mówi MUS ABSOLUTNY, bo to brzmi równie mądrze, jak powiedzenie "Bóg tak chciał, maleńki."
Smuci mnie to, ale cieszy, że jednocześnie są ludzie, którzy piszą o muzyce mądrze, a nie, że mus i szlus. Przykład dostępny TU.To oryginał. Koweru zachęcam poszukać samodzielnie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Are you happy?

No i wkroczyliśmy radośnie w ten nowy rok, bez śniegu, z temperaturą bliższą wczesnej wiosny niż środka zimy. Niebo jest ołowiane i przytłaczające. Przeciwnie, niż nadzieje. Bardzo się cieszę jednakże, że czas uważany za świąteczny skończył się w końcu. I ten noworoczny.
To zawsze jest naciągane i mocno umowne, ale miło mieć datę, pisaną wielką czy małą literą, od której coś można zacząć. Ale co? No właśnie.
Rzucanie palenia jest takie trywialne. I proste. Zbyt proste.
I ja się podsumowywał nie będę. Jakaś tam lista plątała się po głowie, ale nowych książek to ja jakoś nie czytuję zbyt wiele, a z płyt wybrał bym jedną. Kto uważny, ten wie.
Zresztą, nie ma co patrzeć za siebie. Odpalam silniki i do przodu. Jeśli nadchodzący rok będzie równie dobry jak poprzedni, będzie idealnie.
A mam nadzieję, że będzie lepszy.
Czego i państwu życzę.