wtorek, 28 lutego 2012

Męskie granie czyli na niebie są Rysy

W zasadzie można zadać sobie podstawowe pytanie: po co ktoś, kto nie chce za bardzo jeździć na nartach pcha się w góry porą zimową? Jednak pytanie to jest równie zasadne jak to, po co jeździ się nad morze, jak się nie umie pływać. A jednak!
Żółty szlak początkowo wydawał się łatwy do przejścia. Zaczynał się przyjemną drogą pośród wielkich sosen, spomiędzy których przezierało wesołe słońce. Temperatura na plus, woda skapywała z iglaków lśniąc tęczowymi odpryskami. Sielanka. Jest pięknie. Szlak jednak, zupełnie niespodziewanie, zbaczał pomiędzy drzewa. Zupełnie niespodziewanie! Niech to szlak! Początkowo śnieg sięgał do połowy łydki, więc dało się jakoś iść. Ale po przekroczeniu strumienia, nad którym wisiał kawał dechy, jako kładki, nagle zaczęliśmy z Agą zapadać się w śniegu po kolana. Po kilkudziesięciu metrach, może nieco więcej, poddaliśmy się. Mimo, iż widok był piękny. Byliśmy jakieś trzydzieści, może więcej, metrów nad ziemią. W dole płynął strumień. Śnieg był biały, świeży. Ścieżka wąska, więc niezbyt rozsądnie było przemieszczać się brnąc w śniegu po kolana. Zawróciliśmy na szlak niebieski, ale tam było dokładnie tak samo. Śnieg pokrzyżował plany.
W zasadzie to nawet miałem zamiar nauczyć się jeździć, a przynajmniej spróbować, na tych nieszczęsnych nartach. Pokonałem przecież wrodzony lęk wysokości i pojechałem wyciągiem krzesełkowym. Nie była to może jakaś oszałamiająca wysokość, ale dla kogoś, kto dostaje zawrotów stojąc na taborecie... Jakoś nie wyszło z tymi nartami. Zbiegiem licznych i dziwnych przypadków niedane mi było poczuć się jak Alberto Tomba. Nic to, nie uciecze, jak mawiają starzy górale.
Co więc może w górach zimową porą robić człek, który nie uprawia sportów zimowych? Jak już wspomniałem, spacery po szlakach odpadają. Te są źle utrzymane, zaśmiecone podejrzaną, białą substancją, sypką i zimną.
O dziwo nie ma nawet jednej oficjalnej górki, na której można by było na sankach albo jabłuszku... Nie żartuję bynajmniej. Ja naprawdę chciałem pojeździć na sankach. A tu klops!
Spacerowanie po miejscowości, jaką jest Korbielów, nie daje zbyt wielkiej satysfakcji. Miejscowość jest zbudowana wokół jednej, głównej ulicy z niewielkimi odstępstwami od reguły. Są karczmy, to prawda. Jest pizzeria, (która, swoją drogą, oferuje naprawdę przyzwoitą i smaczną pizzę. Boczek był wielki i soczysty, sera dużo, a ciasto cienkie i chrupkie. Takiej ze świecą szukać w Toruniu). Są jakieś tam puby, ale nie zwiedzałem.
Ponieważ była taka możliwość, albowiem byliśmy tam w czwórkę autem, pojechaliśmy na Słowację. Do wód, że tak powiem. Otóż, w miejscowości Oravice znajduje się basen termalny. Pojechaliśmy właśnie tam. I od razu rzuca się w oczy jedna rzecz. Na Słowacji każde jedno miasteczko, jakie mijaliśmy po drodze było ładnie urządzone, domki śliczne a liczba rozpadających się chat ograniczona do minimum. Jednocześnie duża liczba starszych osób spacerujących po ulicach, ubranych w fartuchy w grochy, była wielce sympatyczna. Uroczy widok. Ten niewielki fragment Słowacji, jaki widziałem wyglądał niezwykle zachęcająco. Jakoś tak czystko, schludnie i miło. Ale pewnie to tylko miłe złudzenie.
A same źródła? Rewelacja! Moczysz się w wodzie o temperaturze 39 stopni na świeżym powietrzu, gdy wokół pada śnieg, temperatura poniżej zera, a nad wszystkim górują Rysy - monumentalne, otulone mgłą, dwa kilometry pięćset góry. Potem tarzanie w śniegu, spacer po lodzie i mózg dostaje takiego kopa, że hej! Mógłbym tam spędzać godzinę dziennie, dla odprężenia. Atmosfera miła, niemal rodzinna. Rosjanie chodzą w łańcuchach, które chyba przed momentem zdjęli z kół samochodów. Polacy przyjeżdżają całymi klanami. Słowacy raczej na spokojnie, a Czesi są cisi, chyba świadomi tego, ze ich język dla naszego śmiesznym jest nieco. Z wzajemnością, zresztą. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, z której słyną bracia Słowacy. Piwo. Oczywiście, Zlaty Bazant na czele, ale chciałem poszukać czegoś mniej znanego. Oczywiście, teraz to wszytko należy do wielkich firm, ale trzeba przyznać, że Bazant jest wprost fenomenalny. Zakupiłem zwykłego, ciemnego i cytrynowego. I najbardziej mnie zaskoczył cytrynowy, albowiem był przepyszny, lekki i orzeźwiający, że normalnie kapcie spadały z nóg. Zdawało się, że nie posiada ono żadnych sztucznych dodatków, jeno sam sok cytrynowy. Było naturalnie mętne i pyszne. Ciemny Bazant to oddzielna bajka. Mocne w smaku, ale nie w procentach. Gorzkawe, intensywne i równie orzeźwiające, co cytrynowe. Wprost idealne. Do tego: piwo marki Gazda, rozlewane na podobieństwo samogonu, w zwykłych zielonych butelkach z jedną nalepką na froncie i zakapslowane zwykłym kapslem. W smaku lekkie, przyjemne i mocno chmielowe. Było tam jeszcze kilka innych, których nie zdążyłem przetestować, ale co się odwlecze...
W Polsce natomiast sprawa wygląda dużo gorzej, albo inaczej. Wygląda dużo gorzej z naszego punktu widzenia, bo przecież nie znam tych Słowackich wynalazków, więc dla mnie wszystko tam jest nowe. U nas zdaje się, że jedynym piwem regionalnym, oprócz smakującego wszędzie tak samo Żywca, jest Harnaś, który z Góralami ma tyle wspólnego, co ja z Arabami. Czyli niewiele. Ale znalazłem. Piwo nazywa się Maćkowe. Ważone niedaleko, w lokalnym browarze w Bystrej. Dwa warianty: miodowe i malinowe, oba warte uwagi. Smaczne, rześkie i lekkie. Osiadający powoli osad pozwala sądzić, że zawiera naturalne składniki.
Poza tym w górach można przecież grać w karty, objadać się oscypkami albo czytać Dostojewskiego. Także nawet dla niejeżdżących na nartach jest multum atrakcji. Trzeba je tylko umiejętnie znaleźć.
W zasadzie miałem pomarudzić trochę, że góry nie proponują nic komuś nieszusującemu, ale zaprzestanę tego. Nie będę marudził.
Góry, góry... Czy będzie ciąg dalszy?

poniedziałek, 27 lutego 2012

Cień niewielkiej góry

Dobrze jest być w końcu w domu. Dobrze jest podróżować, ale najlepiej jest być w domu, po całym tygodniu urlopu, obtoczony kotami i znajomymi rzeczami. Nie musieć szukać maszynki do golenia i zjeść coś więcej niż zupkę chińską. Przedzieraliśmy się przez nasz zmęczony kraj od czwartej rano, gdy większość społeczeństwa jeszcze spała. Przedzieraliśmy się ochoczo niesieni przebojami radia eska, co po jakimś czasie miało stać się swoistym przekleństwem, ale przecież najważniejsze, żeby kierowca miał komfort. Przedzieraliśmy się przez kraj jezusów ukrzyżowanych na krzyżach wszelkiej maści, przez kraj jedynego słusznego papieża i Matki Boskiej, królowej wszechświata, (co na to wszechświat?).
Kolega Jędras miał rację nazywając Łódź miastem po drugiej stronie dupy. Dawno, ale to bardzo dawno temu nie widziałem tak odpychającego miasta. Mam nieodparte wrażenie, jakby tym miastem od ponad stu lat nikt się nie zajął i wygląda teraz jakby ktoś kichnął na mapę. Wielkie, rozlazłe, szare, wyłania się z mgły i mżawki jak jakieś widmo opuszczone od dawna. Ludzie łażą jak zombie, nie uśmiechają się, bo pewnie nie mają z czego się tak naprawdę uśmiechać. Mkniemy dalej, zostawiamy to widmo za sobą. Niech zginie, mam nadzieję, że nigdy nie będę miał z nim nic do czynienia. Niepotrzebne miasto. Niepotrzebne widmo miasta; nie jestem przekonany, że w słońcu i przy pięknej pogodzie będzie wyglądało lepiej. Okazało się, że nie, ale nie uprzedzajmy faktów!
Jest natomiast takie jedno miasto w Polsce, które wita przyjezdnego wartą honorową w postaci tirówek dzielnie dyżurujących przy każdej pogodzie. Częstochowa. Mijamy miasto, krzyż mu na drogę, mamy inne cele, o wiele lepsze. Po kilku godzinach jazdy drogami ekspresowymi otwiera się przed nami Żywiecczyzna, nadziana górami jak dobra kasza skwarkami. I nie był bym sobą, gdybym trochę nie pomarudził... Ale to za chwilę.
Widoki są zaprawdę cudowne. Zwłaszcza dla kogoś, kto góry do twej pory widział jedynie na pocztówkach i ilustracjach w książkach. Jest to widok ciekawy, niezmiennie kojarzący się, z braki innych zupełnie skojarzeń, z bezdrożami Kanady i miasteczkiem Twin Peaks. Ośnieżone stoki, porosłe igliwiem, wyłaniające się z mgły w najmniej spodziewanych momentach - to robi wrażenie. Jednakże! Nie powiem, spodziewałem się jednak gór wielkich, wyniosłych, nagich na szczycie i pokrytych wieczną zmarzliną. Tymczasem miałem wrażenie, jakbym mimo wszystko otrzymał jakiś półprodukt, pagórzaste formy bez treści. Ot, pagórki, zaledwie 1500 metrów najwyższa, więc gdzie ta monumentalność? Gdzie niedostępność? Góra Pilsko, pod którą stacjonowaliśmy, była oblepiona turystami jak pączek osami w ciepły dzień. Osobliwe.
Tu właśnie dojrzała we mnie pierwsza refleksja, w zasadzie bardzo podobna do tej, jaką miałem podczas pobytu we Władysławowie: Korbielów to takie Władysławowo, tylko bardziej wypukłe. Już uzasadniam. Po pierwsze: jest eska jest impreza, radio zet rozkręci przy hitach na czasie, a jak chcesz słuchać góralskiej muzyki, to se, panocku, zapłać grubo kase i słuchaj se. Po drugie: mam wrażenie (nieodparte), że Beskid ten Żywiecki jest tak samo rozmyty kulturowo, tak samo rozlazły i tak samo wtłoczony w jeden turystyczny schemat jak każde inne miasto, które oferuje tego typu rozrywki dla masowego ludzia. Nie ważne, czy jest to Władysławowo, czy Giżycko, czy Korbielów. Autochtoni za wszelką cenę starają się zamaskować wszechogarniającą biedę i robią dobrą minę do złej gry, czyli muszą sprzedać swoje uparte, góralskie dusze za bezcen tym wszystkim hanysom niewartym splunięcia. Góralska duma objawia się najczęściej pod postacią ekspedientek sieci marketów Beskid, które w 99% przypadków są diablo niemiłe i narzekają, że turyści zniszczyli ich spokojny świat. Ano, racja. Zniszczyli. Ale pewnie gdyby nie turyści mieszkałaby taka pani w rozpadającej się chatce, bez CO i RTV, a jedyne AGD, jakie by miała, to tarka do prania i wałek do ciasta. A takich chatek jest tam pełno i mieszkają w nich przeważnie starsi ludzie, co nie zdążyli albo nie potrafili przystosować się do współczesnej, niemal rabunkowej w swym wymiarze, że tak powiem, duchowym, turystyki. Po trzecie... Być może tak dalej jest w Zakopanem, skąd telewizja TVN tak pięknie pokazuje górali sepleniących do kamer jakieś dyrdymały. Tu jedyne zetknięcie, jakie mieliśmy w folklorem to była dwójka kompletnie pijanych chłopów sepleniących w góralszczyźnie jakieś dyrdymały. I tyle. Żadnych kierpców, oscypki w cenach normalnych. Być może usunięty w bok Beskid Żywiecki nie wykorzystuje nachalnie swego regionalizmu do promocji. W sumie poza Kaszubami pozostali jedyną mniejszością etniczną rozpoznawalną od razu. Dziwi nieco, że nie wykorzystują tego nieco bardziej. Ale to tylko moje spostrzeżenia, bardzo ogólne i subiektywne, dotyczące jedynie małego kawałka tej arcyciekawej, bądź, co bądź, ziemi. Z chęcią wybiorę się tam latem, bo zimą... ale nie uprzedzajmy faktów! W kolejnych odcinkach opowieści góralskich opiszę, co można robić w górach jak się nie jeździ na nartach ani tym bardziej desce. Będzie także o wyprawie na Słowację do źródeł termicznych oraz o tym, dlaczego Słowacja wydaje się być o niebo lepiej "urządzona". Opiszę także kilka smacznych piw regionalnych i Słowackich. Darz bór!

poniedziałek, 20 lutego 2012

Co na to policja?

Życie w tym kraju wcale nie jest drogie. To jakiś mit rozpowiadany przez wieszczy apokalipsy gospodarczej! Ależ, panie i panowie! Jest to wierutną bzdurą.
Towary są w normalnych cenach, jest ich mnóstwo do wyboru i naprawdę nie mamy się, czego wstydzić przed tą całą Europą, w której raz nas chcą, raz nas nie chcą.
Robiąc zakupy na dzisiejsze śniadanie zapłaciłem za mleko, 10 sztuk jaj, kostkę sera średniej wielkości oraz chleb równe 15 złotych. Czy to dużo? Nie, naprawdę, ta cena jest śmiesznie mała.
Jedynym problemem jest to, że za 212 godzin pracy w miesiącu dostaję 1272 złote. Wtedy cena śniadania staje się problemem, bo trzeba jeszcze zjeść obiad, a jak jest jakaś kolacyjka w planie, to już trzeba zaciągać kredyty. Oczywiście, jest to pewne uproszczenie, ale tak mniej więcej to można postrzegać.
Trzeba było się uczyć... Tak, trzeba było, jasne! Żeby mieć wyższe i pracować w media expert za 1500. Niewielka różnica, ale czy naprawdę po to się pracuje, aby wyrzec się wszystkiego innego, bo jak się spędza w pracy 10 do 12 godzin dziennie to rzadko ma się siłę na robienie swojego. Z drugiej zaś strony nie widzę najmniejszego sensu w posiadaniu wyższego humanistycznego, aby potem nie móc go realizować, bo lepsza kasa jest w telefonii czy cyfrowym polsacie.
Nie dołączę jednak do grona oburzonych, bo nie w smak mi bieganie po ulicach i oburzanie się. Jak dopadnie nas ten wielki kryzys trzeba będzie szukać trzecich wyjść. Zrobić jak Islandczycy i napisać państwo od nowa.
Tak mnie naszło dziś, podczas stania w kolejce do sklepu. Wśród innych, oburzonych na rosnące ceny, narzekających na wszystko wokół z wyjątkiem siebie samych.

sobota, 18 lutego 2012

Weź się, co?

Luty to przedziwny miesiąc. Niby najkrótszy w roku, ale wlecze się jak glista po suchym asfalcie. A i pogoda w tym jakoś wybitnie nie pomaga. Jest plucha, chlapa, świat się roztapia jak kostka lodu na kaloryferze. I wiele, wiele innych skojarzeń, analogii i całego innego gówna, które w miesiącu lutym się dzieje.
Mieliśmy już najbardziej depresyjny dzień w roku, mieliśmy skrzyżowanie wszelkich dzikich energii w jednym dniu. Księżyc kilka razy nie potrafił się właściwie ułożyć i rozwalał system, pyzaty anarchista.
Do tego raz solidnie przesadziłem z alkoholem, zresetowałem system, defragmentowałem dysk twardy i dzień następny cały spędziłem na instalowaniu nowego systemu. No, ale cóż zrobić, gdy kawówka w Kotwicy jest taka tania i taka dobra.
Do tego mamy już dwa koty, a to oznacza dwa grzyby w barszcz, czyli od przybytku głowa nie boli, ale ty to sprawdź.
Ten miesiąc jest dziwny i chciałbym, aby już się skończył. Oczywiście, nie zabraknie akcentów miłych i przyjemnych. W przyszły wtorek jedziemy z Agą w góry, na Halę Miziową, która to nazwa jest bardzo przyjemna i wiele sobie po niej obiecuję. Mam zamiar zrobić tam zdjęcie góry, nagrać głos wielkiej puszczy oraz napić się dobrego grzańca. Mam także wielką nadzieje, że wszelkie bieszczadzkie anioły wezmą sobie wolne na ten czas i wyjadą ze swoimi gitarami i wyciągniętymi swetrami nad morze. Na ten jeden, jedyny tydzień.
Tymczasem kawa i połowa czwartego sezonu "Z archiwum X". Zawsze byłem fanem, ale teraz jestem jeszcze większym.
Trust no one.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ziemia, planeta wódzi

W 70% składamy się z wody. Podobnie jak powierzchnia ziemi jest w 70% pokryta oceanami. Przypadek, czy tylko zamierzona doskonałość sił kosmicznych, o których nie wiemy w sumie nic, albo prawie nic. Życie jest gdzie indziej, tu – tylko bezwolna mieszanina atomów, kosmiczna zupa, która bardzo dawno temu wykipiała jakiemuś stukniętemu demiurgowi i teraz stygnie powoli, powoli. Ale nim wystygnie do końca jeszcze tu trochę narozrabiamy. A reszta to opowieść na inne czasy.
Jestem w stanie wyobrazić sobie, że za jakieś 50 lat nadal będą kręcić „Modę na sukces”. Jestem w stanie w sobie wyobrazić, że będą grali ci sami aktorzy, tylko zastąpieni przez roboty, bo raczej lekarstwa na śmierć nie wynajdziemy nigdy. To akurat będzie szczęśliwe zakończenie.
Jestem w stanie sobie wyobrazić jak za jakieś 50 lat ziemia będzie tak zanieczyszczona, że ludzie będą walczyć o śmiecie, jako ostatnie surowce z jakich można pozyskać energię. Rozpęta się wojna koprofagów. I nie będzie w niej wygranych. Ale, miejmy nadzieję, ta opowieść pozostanie nieopowiedziana.
Jestem w stanie sobie wyobrazić, że są ludzie tak ograniczeni, że oglądają tylko filmy z kotami, słuchają muzyki z kotami i noszą ciuchy z kotami. I niech koty będą symbolem wszystkiego, w co ludzie są w stanie się wkręcić tak, że ich światopogląd staje się ciasny jak... ciasny jak... nie wiem, jakiego użyć określenia. Nie wiem, co może być ciaśniejsze od punktu widzenia jednego człowieka. Od takiej małej plamki, w której kryje się tylko jedna obsesja, jedna myśl, jedna możliwość, a tak wiele ograniczeń.
A jeśli wszechświat został stworzony tylko dla nas, tylko ze względu na nasze potrzeby? My jesteśmy jego sensem, ale wtedy cały ten ogrom, którego nigdy nie poznamy, jest pozbawiony sensu. Bo po co? Zakończenia tej opowieści nigdy nie poznamy.
Jest jeszcze, oczywiście, przyziemna opowieść, która nie dotyka wielkich spraw, metafizykę ma w głębokim poważaniu i bardzo często pije alkohol oraz pali trawę. Jest taka opowieść. Od niej jednak nie wymagamy zbyt wiele. Niech sobie płynie spokojnie, gdzieś obok. Niech drepcze niespiesznie. Nie gonię jej, Zawsze, abo prawie zawsze, kończy się tak samo. 70% wody połączone z 40% alkoholu opowiada historie niemożliwe jak biwak na Plutonie. Ale wina w tym wypadku jest zawsze po drugiej stronie. To ci trzeźwi chcą nam zaszkodzić, plują nam w twarz. Nie wiem, czy dobrze mnie rozumiesz? Co jest złego w tym, że sobie od czasu do czasu chlapnę jednego małego? Ona chodzi przez cały czas trzeźwa, dlatego nic jej się nie podoba. Jakby znała życie, choć trochę. Wiedziałaby wtedy, że to nie jest takie proste, jak się wydaje, głosi ta opowieść.
Te, jak i inne przypowieści, składają się na coś, co mogę z całym szczerym cynizmem nazwać ewangelią współczesnego człowieka. Nieco na przekór, bo przecież ewangelia to dobra nowina, a obawiam się, że o takie trudno ostatnimi czasy.
Jesteśmy przecież tylko wodą z dodatkami. Musimy rozpaczliwie uzupełniać niedobory. Również wodą z dodatkami. Taki już nasz pieski los.

piątek, 10 lutego 2012

Ten days off

Kochany pamiętniczku! Dziś był dzień słoneczny, mroźny i piękny. Idealny dzień, aby nie móc pozwolić sobie na szczerość wobec siebie samego.
Minęło raptem kilka lat odkąd uzyskałem świadomość swoich słów, które zapisuję albo wypowiadam, a także świadomość tego, co robię; sobie i innym, bo tu nie ma aż tak wielkiej różnicy, jakby się mogło wydawać. I ciągle mam wątpliwości, co do tego, co jest słuszne, a co nie jest. Nawet, jeśli słowa są tylko watą i czczą gadaniną, nie potrafię się powstrzymać. Są takie dni, pamiętniczku, że bezsensowne biadolenie przynosi największą ulgę. Tylko, w czym?
Uspokajam, wszystko jest dobrze.
Uspokajam, bo brak mi chwilowo sił, aby pokrzyczeć i wszystko wokół wydaje się miałkie, pozbawione wyrazu, skurczone do postaci zabawkowej kuli wodnej. Jak wyglądam przez okno widzę właśnie taki obrazek - plastykowe dekoracje, bezchmurna fototapeta nieba. Dziecko sąsiadów z dołu płacze histerycznie. Kot zwinięty w kłębek na parapecie grzeje się w słońcu. Ja słucham Vangelisa starając się odnaleźć w sobie przełącznik, jakąś wajchę, która przerzuciłaby mnie z biegu jałowego na choćby jedynkę.
Trzeba zjeść. Trzeba wstać. Trzeba przełączyć.