poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Wieje sandałem

- Upał straszny.
- Tak, upał niesamowity.
- Nie dalej jak wczoraj pies się przylepił do asfaltu.
- No co ty nie powiesz?
- Tak, powiem. Biedna psina zdechła z odwodnienia. Wpadła w ten asfalt jak dinozaur.
- Ropa z psa będzie niebawem.
- Benzyna już z psa. Trzeciej kategorii.
- Typowe.
- Jak na euro będzie taki upał, to nasi nie wygrają.
- I tak nie wygrają. Nie ma szans.
- Tak myślisz?
- A jak! Będą zwyczajowe trzy mecze i szlus!
- A co ty pierdolisz! Moim zdaniem przejdą.

(chwila ciszy)

- Upał, kurwa.
- Upał. Ale pomyśl, jest kwiecień jeszcze.
- Trzydziesty.
- Tak. Trzydziesty kwietnia, czyli kwiecień jest jeszcze. I ani jednego robaka nie ma!
- Nie dalej jak wczoraj robiliśmy grilla i faktycznie, nie było owadów.
- No nic, nie gryzą.
- Ale się poklują pewnie niebawem. Upał jest. Robak to lubi upał.
- I mrówki jakieś większe łażą.
- Taki robak to rośnie z roku na rok. Cieplej jest, on to lubi, dla niego to dobrze.
- Będą kiedyś takie robale jak moja ręka.
- Już kiedyś były.
- Kiedy?
- Dawno temu, przed dinozaurami.
- Aha... To nie pamiętam.
- Się nie dziwię. Ale jeszcze będą, to może zobaczysz.

(chwila ciszy)

- A ten wczoraj to był?
- Kto?
- No ten dziwny taki, kędzierzawy.
- Kto?
- No, ten taki... no!
- A to nie wiem. Mnie nie było.
- Aha...

(chwila ciszy)

- Upał, kurwa.
- Ano, upał, kurwa jego mać. Upał, że ja pierdolę!
- Po małym?
- Nie piję wódki powyżej trzydziestu.
- Aha...  

wtorek, 24 kwietnia 2012

Baza pogodowa została zaktualizowana

Jak to wszystko zebrać do kupy? Po niemal całej dobie nieprzespanej, niemal przeźroczyści ze zmęczenia, niemal niewidzialni. Aga spała w pociągu i w bladym świetle świtu wyglądała jak zagubiony duszek, nieziemska postać ze snu, że dotkniesz czubkiem palca i puf! Zniknie. Na szczęście nie znikła.
Od teraz Poznań będzie się kojarzył ze zmęczeniem i niekończącymi się spacerami.
Klub Eskulap to taka Od Nowa, może nawet ciut mniejsza na pierwszy rzut oka. Bilety sprzedały się wszystkie, ale jak dla wielu, którzy mdleli w trakcie, pewnie o kilka za dużo. Klimatyzacja nie wytrzymała, o ile była. Nie pomogły otwierane wszystkie drzwi, nie pomogła woda rzucana przez zespół ze sceny. Było duszno, tłoczno i gorąco, ale w końcu to koncert rockowy!
Czytałem i takie opinie, że ta nowa płyta Anathemy to jakaś cukierkowa i że niespecjalnie się dzieje na niej. A gówno! Płyta dobra jest i basta. A że świata nie zmieni? Nic to.
Koncertowo nie było smyczków (nie licząc tych, które produkował klawiszowiec), więc i materiał zabrzmiał nieco surowiej, bardziej konkretnie i jakby bardziej "po staremu". Zresztą, panowie pokusili się nawet o wycieczkę w czasy Eternity, lecz trwała ona kilka sekund jedynie. Taki mały żarcik w stronę wyposzczonych fanów.
W ogóle zespół uśmiechnięty, zadowolony. Znać, że początek trasy. W drugie w ogóle, to panowie wyglądają co najmniej kwitnąco. Daleko im jeszcze do stanu, w którym schylenie będzie groziło pękaniem spodni, ale widać, że życie im służy ostatnio. Trzecie w ogóle, to jakoś radośniej brzmią. Nie jest to zarzut, choć przecież Anathema to te chłopaki, co grają tak, że jak ci jest źle, to po przesłuchaniu Silent Enigma będzie ci gorzej. Teraz jest lepiej po wysłuchaniu. I to dobrze, że zespół dojrzewa razem ze słuchaczem, bo ileż można medytować nad żyletką?
Trochę szkoda, że przeładowana do granic knajpa odebrała część wrażeń. Jestem już starym dziadem i muzyki lubię słuchać na siedząco/leżąco. Może dlatego z wiekiem człowiek zaczyna interesować się muzyką klasyczną? Nie wymaga ona od obywatela gniecenia się w dusznym klubie ani posiadania zakwasów od machania głową.
W końcu to cisza jest kluczem do wspomnień.

P.s. Na koniec niemuzycznie napomknę, że za Chiny Ludowe nie wierzę, że zdążymy na to nieszczęsne Euro, które potrzebne nam jak dziura w bucie. I za te same Chiny Ludowe wierzę, że się pomylę, bo naród my zawzięty. Najwyżej dzień po się wszystko rozpadnie i na Narodowym znów będzie można kupić głowice taktyczne i niedźwiedzie polarne. Obym się mylił.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Nie zgub żółtego szalika

Niektórzy ludzie zachowują się, jakby do lokalu wpadli prosto z lasu, gdzie nie istnieje technologia. No, i muzyki nie ma. I nie mówię o Tobie, panie Rafale, boś ty mnie jedynie natchnął do niniejszych wniosków. Lecz to wszystko, co siedzi we mnie gdzieś głęboko, nie może być wypuszczone. Musiałbym obrazić, albo po prostu opisać wielu ludzi, których naprawdę lubię, kilku, których nie lubię i kilku, których nienawidzę. A niemal każdego dnia ktoś się zdarzy.
To wierutna jest bzdura, że barman kocha wszystkich ludzi. Nie. Nie kocha. On najwyżej toleruje te przedziwne organizmy, które w jego obecności spożywają wyciąg z drożdży. Tyle literatury.
Przez wieki tworzyło się mitologię pijaka, alkoholika, który nawet w filmach smutnych był przedstawiany tak, by budzić sympatię, iż by się chciało przytulić tę śmierdzącą, zarzyganą mordę do piersi własnej, utulić, zaśpiewać: Och, nie płacz, nie płacz, to świat jest wszystkiemu winien, nie ty!
Na koniec zesraj się w gacie, walnij krzesłem i odejdź na chwiejnych, rzecz jasna, nogach, jak świeżo wykluty z jaja bocian. Nie, przesadzam! To znaczy, z tym bocianem to tak, tak właśnie jest. Człap, człap, drzwi zaskakują, bo bardzo ciężko otworzyć otwarte, jak powiedział klasyk.
Tolerancji nauczyli mnie ludzie, którzy uczyli mnie zawodu. Jeden był cholerykiem, dzięki niemu wiem, jak nie zwariować. Drugi był człowiekiem, którego wszyscy kochali. Lecz poznałem go na tyle, że wiem, jak płytkie, jak nieistotne, jak, kurwa, nie mające żadnego znaczenia, są znajomości przez bar.
I od razu, z marszu, mogę podać kilka przypadków przeczących tym słowom. Lecz to przypadki są rzadkie jak kac kupa. Co, mimo niesmacznego porównania, świadczy o ich wartości.
Poza tym to wszystko brednie są. Hierarchie barowe, kontakty nawiązane przy wódzie, powiązania alkoholowe. W końcu w Polsce najwyższym stopniem znajomości jest stwierdzenie: Piłem z nim!
Ale barowe klimaty to brednie, mitologie, które rozpadną się po latach jak stare arrasy. Ktoś tam, coś tam będzie wspominał, lecz o czym właściwie była mowa? Nie pamiętam, pijany byłem.
Ale impreza była zajebista!
Życie zacznie się, jak zawsze, od jutra.

piątek, 13 kwietnia 2012

Działdowskie powidoki

Ulubiony serial...
...przy podwieczorku z babcią...

...pod czujnym okiem opatrzności...




...oraz służb mundurowych...

...i bliżej nieokreślonych aniołów.

niedziela, 8 kwietnia 2012

After life

Czy jest jeszcze życie poza siecią? Czy jest życie poza fejsbukiem?
I czy  w ogóle takie pytania są uzasadnione? Pytać można zawsze, gorzej z odpowiedziami.
Sprawa jest prosta: dziś usunąłem profil na fejsbuku, mimo, iż na fikcyjne nazwisko, ale to przecież nie ma wielkiego znaczenia. Uważałem, że nie jestem uzależniony, ale odczuwam dziwny ból, coś jak swędzenie w odciętej kończynie. Ten przedziwny portal tak wyrobił u mnie pewne nawyki, że tuż po zlikwidowaniu chciałem się pochwalić, że go zlikwidowałem.. na fejsbuku. Oczywiście, nie usunę siebie stamtąd całkowicie, ale lżej mi, że nie mam już tego przymusu. Ostatnio zrywam z nałogami: palenie nieaktywne już trzy miesiące z hakiem, wódka okazyjnie, raz na miesiąc, może dwa (chciałoby się powiedzieć żartobliwie: od 1 do 14 i od 15 do 30 każdego miesiąca).
Wszystko przez to, że siedziałem sobie w domu, spokojnie, przed telewizorem. Nawet nic konkretnego nie oglądałem. Najedzony jak anakonda po pożarciu bawołu. Na piersiach leżała książka (odkryte o klika lat za późno Kamienne tablice Żukrowskiego), ale nie miałem sił. W głowie pustka, ja - odzwyczajony od telewizora, którego nie posiadam w Toruniu - pozwoliłem temu diabelskiemu narzędziu powysysać nieco mózg. Aż nastąpił przesyt, aby myśli mogła sobie nieco odsapnąć. Pomyślałem: nie pozwolę, aby w moim domu był telewizor. Nie chciałbym, aby moje przyszłe dzieci oglądały ją jak leci. Chciałbym, aby umiały wybrać i lepiej, aby się nudziły niż wszczepiały sobie tę protezę myślenia. Zdegustowany trzasnąłem pilotem i zacząłem czytać.
Ale to nie do końca jest tak. Wiem, że mając telewizor oglądałbym go przez cały czas. Włączałbym go w każdej chwili,  bo jest jak radio, aby tylko brzęczał gdzieś z boku, czynił ciszę bardziej znośną. Tylko wtedy muzyki słuchałbym sporadycznie, a książki czytał jednym okiem, bo drugie ucho by słuchało telewizora. Dlatego wolę nie mieć.
Podobnie z fejsbukiem. Dlatego wolę nie mieć, i zamiast czekać na pojawienie się czerwonej cyferki iść na spacer, zamiast wstawienia piosenki Adze, po prostu ją jej puścić będąc obok.
Amputowałem sobie więc tę cześć społecznego życia. Ciekawe, ile osób zadzwoni, ile pofatyguje się esemesowo, zamiast wysyłać informację do wszystkich. Granica między wygodą a lenistwem zaciera się zbyt szybko. Życzę sobie, aby internet znów stał się dla mnie tylko narzędziem. Zacząłem się mocno zastanawiać, po co mi ta proteza rzeczywistości?
Cóż, jedyną metodą aby to sprawdzić, to praktyka. Jestem już po drugiej stronie. Muszę powiedzieć, że jest dziwnie, ale przyjemnie. Można się przyzwyczaić. Polecam.A czas pokaże, czy będzie to społeczne samobójstwo porównywalne z podaniem musu z łososia z puszki.

sobota, 7 kwietnia 2012

Gołębie na rynku

Święta Wielkiej Nocy różnią się zasadniczo od Bożego Narodzenia tym, że w Wielkanoc szybciej widać pijanych. Mężczyźni w średnim wieku, wyglądający jak Więckiewicz po supersize me, zataczają się po chodnikach, wesoło wymachując koszyczkami ze święconką.
Ale tak zasadniczo Działdowo się zmienia. Właściwie mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Działdowo dogania Toruń. Mamy (w Działdowie) starówkę klasy zero. Nie jest wpisana na żadną listę, ale też może się poszczycić paroma osiągnięciami w materii architektonicznej. I, podobnie jak w Toruniu, jest obrośnięta bankami i salonami telefonii komórkowej. Pubów jest mniej, ale i Działdowo nie jest miastem studenckim oraz jest dużo, dużo mniejsze. Lecz, gdyby pokusić się o statystykę procentową, ile czego przypada na mieszkańca, pewnie nie było aż tak wiele różnic.
Atmosfera także jest niesamowicie rozrywkowa, plasuje się gdzieś na poziomie reklam PKO z Majewskim.
Raz w roku dzieje się jeden festiwal, (w którego pierwszej edycji maczałem palce) skupiający w sobie wszystko, co tylko ze sztuk szeroko pojętych skupić można. Lecz, czy on jeszcze jest? Na oficjalnej ich stronie jest adnotacja, że ostatni festiwal odbył się w 2010. I cisza. Nie dziwię się, skoro urząd kultury rzucał kłody pod nogi, bo ktoś ośmielił się robić cokolwiek nie powiązanego z nimi. Przecież kultura robiona poza państwowymi ośrodkami nie jest kulturą, tylko gównem jakimś i jako taka nie może się udać.
Jest też (w Działdowie) dużo supermarketów. W planie makdonald.
I tylko młodych ludzi nie widać. Grupa wiekowa w przedziale 20 - 30, o ile nie posiada już dzieci i domu na kredyt, nie istnieje. Ale też nie ma nic, co mogło by ich zatrzymać. Ale też nie ma nic, dla czego oni chcieli by zostać. Błędne koło.
Miasto się rozwija, widać zmiany, ładnieje. Gospodarczo jest lepiej. Doganiamy Toruń!
Jedyna różnica jest taka, że przyrody jest więcej. Wróble dokazują, myszołów krąży, sarna wskoczy na pole. Las, rzeka, jezioro blisko. Wczoraj na gruszy przed domem przysiadło stado dzwońców. Nawet nie wiedziałem, że takie ptaszysko istnieje na tym świecie, a tu proszę: całe stado trzy metry od okna. Piękne, zielonkawe z żółtymi lotkami, wielkości wróbla.
Dla ludzi, co lubią małe, spokojne miasteczka, takie jak Toruń, ale pozbawione żużlowych nonsensów, Działdowo staje się powoli miastem dużo lepszym na spędzenie emerytury, niż piernikowo.
Konkluzja jest smutna, ale tylko dla jednego z miast.

P.s.: Aby oddać sprawiedliwość: celowo pominąłem występy kabaretów czy pieśniarzy pokroju Krawczyka, bądź festyny z okazji i ku czci, bo tego wszędzie jest dużo, a jeszcze by się okazało, że Działdowo prowadzi. Co się mają w Toruniu dołować? Proszę także pamiętać, że piszę z punktu widzenia człeka nie mieszkającego w już Działdowie, więc moje spojrzenie jest może i pobieżne, ale jest w tym sporo racji.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Kot w podróży służbowej


Choć po Toruniu biega z milion bezdomnych kotów, nikt na ich widok nie jęczy z zachwytu, jaki piękny kicia. A gdy człeczyna taki widzi kota w klatce, który na dodatek jest zasmarkany, ropa mu leci z oczu i śmierdzi mu z pysia jakby przez miesiąc zębów nie mył i jadł cebulę, to każdy się obejrzy, każdy zawoła, że jaka piękna kicia! A matki będą pociechom pokazywać, że kot w koszu jedzie, takie to zdziwko wszystkich łapie. Narzuca się na człowieka kalka: kot na wolności: bezdomne, niegodne, jedzące surowe myszy stworzenie, szatański pomiot, który spalić trzeba na stosie, a dokarmiające toto staruszki wrzucać do rzek w workach, ostatecznie izolować w zakładach zamkniętych.
Kot w klatce jest natomiast kotem udomowionym, jedzącym sterylne pokarmy kiciusiem, który surową myszą się brzydzi i najchętniej spędza czas grzejąc się na kolanach. Tacy ludzie są postrzegani jako indywidualiści. Tyle, jeśli chodzi o stereotypy.
Prawda jest jednak taka, że poczekalnia u weterynarza jest miejscem, w którym w pełnej zgodzie na przestrzeni windy znajdują się: dwa koty, królik, bernardyn i bliżej nieokreślony kundelek. Całe towarzystwo trzęsie się, popiskuje i skrobie nerwowo pazurkami o podłogę, ale żadne nie fuknie na współtowarzysza niedoli. Przypomina to nieco poczekalnie u lekarza dla ludzi, gdzie największy gagatek i huncwot z podwórka, z którym nie raz toczyliśmy boje na kapsle i pięści, stawał się na ten krótki, poniekąd magiczny moment, przyjacielem w niedoli. Szczytem gradacji była oczywiście poczekalnia u dentysty.
Ale u weterynarza jest bardzo podobnie. Starsze panie wymieniają uwagi na tematy chorób swoich podopiecznych tak szczegółowe, że osoba po pięcioletnich studiach i stażu w lecznicy zwierząt zdaję się być tylko ciekawą dekoracją, albo przeszkodą w wymuszeniu określonych leków, o których one już zdążyły wyczytać w mądrych księgach. Szczytem hierarchii jest kobitka z hasłem: moja córka/syn (niepotrzebne skreślić) jest weterynarzem/studiuje weterynarię (niepotrzebne skreślić). Znów pojawia się niewyraźna analogia do lekarzy rodzinnych, którzy przecież najniżej stoją w drabinie szacunku społecznego, traktowani przez starsze panie na równi z sąsiadkami, które wiedzę medyczną czerpią z "Na dobre i na złe". Niestety, serialu obyczajowego o żmudnej i trudnej pracy weterynarzy się nie doczekaliśmy, także póki, co wiedza jest czerpana jednak z książek, bądź od bliższych i dalszych krewnych. Nadal jednak wszyscy jesteśmy ekspertami w sprawie chorób zwierząt, o ludziach nie wspominając, bo tu przypomina mi się własna rodzicielka, która w upodobaniem czytywała encyklopedie medyczne, i szła potem do lekarza od progu wołając nazwy określonych leków, które ona powinna dostać, bo ma to i to i jeszcze to w...
A kot ma zwyczajny katar. Ot, cała historia.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Dzień głupka

ryba duch
Dzień był wczoraj wykrzywiony. Anna powiedziała, że podziwia moje radosne podejście do klienta. Gdyby tylko wiedziała, co się dzieje w mojej głowie! Tam flaki latają wesoło, krew ścieka po ścianach, a oderwane kończyny furkoczą w powietrzu. Tak bywa.
Zresztą, dzień był kreatywny bardzo, bo wczoraj można było spokojnie zrobić współplemieńca w bambuko i nic by się nie stało. Niestety, nie mam dziś siły specjalnie na strojenie żartów, więc wrzucam zdjęcie, ekscytując się zupełnie nowymi możliwościami mojego blogaska. Tak, będą tu od czasu do czasu pojawiały się zdjęcia, ale raczej nie stanie się to regułą. Tymczasem zróbcie sobie jakiś dobry żart.