wtorek, 26 czerwca 2012

Tryptyk banalny

W 39 roku panowania...
Co to była za książka, w której jeden z bohaterów męczył się z pierwszym zdaniem książki, którą miał napisać, ale w końcu nie wyszedł poza to pierwsze zdanie?
Czasami mam taki przebłysk: jedno zdanie, od którego już wszystko pójdzie gładko, akcja sama się potoczy i książka będzie wielka. A tymczasem zostaję z pierwszym zdaniem w kieszeni i z brakiem pomysłów, co dalej.
Jednak czasami zdarza się pierwsze zdanie, które zmienia wszystko. Sprawia, że całość układa się cała, powstaje szybki plan, który potem ochoczo można wypełnić. Wszystko zdaje się układać.

A Ty zamknąłeś się wtedy w ciemnym, dusznym pomieszczeniu, gdzie ogłuszałeś się kadzidłem. Udawałeś przy tym, że wino, które pijesz, jest krwią, a ciasto ciałem rzekomego boga, który zmarł 2000 lat temu, ale tak naprawdę jest nieśmiertelny. Twierdzisz przy tym, że mój pogląd, jakoby tam były tylko gwiazdy i, być może (a raczej: mam nadzieję) inne formy inteligentnego życia za niespełna rozumu.
Tak, istotnie. Brzmi to jak totalne wariactwo (wiaratctwo?). Co innego Twój pogląd.
Zresztą, Ty też chyba jesteś ateistą, bo nie wierzysz w Zeusa. Ale nie martw się, on też w Ciebie nie wierzy.
A może jesteś ciągle jednym i tym samym, tylko sobie grasz w jakąś grę, przegrywasz i zaczynasz od początku wybierając inną postać, inną rasę? Wiem co czujesz, grałem w Cywilizację IV. Niemal słyszałem krzyki pikselowych ludzików, gdy bombardowałem ich miasta. Uśmiechałem się wtedy szeroko.

Wspiąłem się na górę, w której ukrywała się cała załoga Enterprise NX - 01. Wyglądali nieco dziwacznie, gdy w swoich obcisłych strojach kulili się z zimna w zaśnieżonych jaskiniach. Strzelaliśmy do siebie - oni z broni laserowej, ja - z wiatrówki, która zacinała się co chwilę. Wiatrówka była plastykowa, koloru jasnopomarańczowego i do złudzenia przypominała okarynę, na której wciąż nie potrafię nauczyć się grać.
Gdy już pokonałem załogę Enterprise, spotkałem pokaźną grupę wszystkich osób, które zdobyły szczyt. Nie wiem skąd wzięła mi się ta liczba, ale było ich osiem tysięcy. Pewnie było ich mniej dużo, w moim śnie było właśnie tyle. Razem zaczęliśmy budować makietę góry z klocków lego.

czwartek, 21 czerwca 2012

Błogosławiony Roy Harper

Ponieważ pogoda jest jaka jest, ponieważ leje a nocami włóczą się burze pod blokiem, nie będzie nic specjalnie wysilającego. Ciśnienie jest niskie, nie chce się nic, więc powiem tylko tyle, że wpadłem w rzecz następującą:


Nadal mam wrażenie, że postać nie dość znana, bo przyćmiona przez tego społecznikowskiego wyjca, Zimmermana, który moim skromnym zdaniem, które nie musi wcale znaczyć wiele, nie dorasta do pięt Harperowi.
Więc tyle tylko. Usiądźcie wygodnie ze szklanką czego tam sobie chcecie, odpalcie muzykę. W końcu dziś jest jej święto. Bez muzyki świat byłby tylko nudnym płaceniem rachunków, jak powiedział wujek Frank, a ja przyznaję mu rację. Jestem bliski płaczu, gdy słucham Harpera. Płaczu ze szczęścia, że zdarzyło się w historii świata, że spotkało się tych dwoje (plus trzeci, co stuka w klawisz, ale on nie ma tu dużo do roboty) i nagrało takie cudo, że wyć się chce. Ta płyta ma taką moc, że 3/4 metalowców brzmi przy niej jak banda wkurwionych przedszkolaków, którzy nie dostali kompotu do obiadu. 
Cóż, tak bywa.
Czapki z głów, oto Roy "Rozwalę Twój Pokój Hotelowy" Harper!

niedziela, 17 czerwca 2012

Jak powietrze

Ktoś bardzo dawno temu wmówił nam, że piłka nożna to sport fajny i ciekawy. I być może tak jest w istocie, jak się jest mieszkańcem kraju, który ma w tej dziedzinie jakieś sukcesy. My nie mamy. Uważa się, że największy sukces to zwycięski remis, w czym zdajemy się przodować, a hymnem naszej reprezentacji powinna być zaśpiewka, że nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało. Pod moim blokiem była śpiewana późno w noc, bez zważania na burzę, która rozpętała się nad pogrążonym w pijackiej żałobie miastem, gdzie Polacy, nic się nie stało, łączyli się w bólu i nadziei z Irlandczykami, we sorry for you. Czy teraz bliźniaczym miastem stanie się Dublin?
Nad ranem sterty śmieci w strefie kibica też były jakoś smutne. W tak nieopisany, ale odczuwalny sposób unosił się nad nimi smutek. Porzucone gdzieniegdzie flagi Polskie i Irlandzkie, oraz setki parasoli. Upadek snu o potędze. Po raz kolejny. Mam wrażenie, że nigdy nam się to nie znudzi, ponieważ ktoś nam wmówił, że piłka nożna to taki fajny sport, w którym kiedyś będziemy mistrzami świata, a jesteśmy tylko mistrzami Polski. Był taki moment, że mogliśmy powiedzieć "nie". Uwierzyliśmy w ten sen, łyknęliśmy go jak młody delfin wodę. Dlatego wcale nie jest mi szkoda naszych biedroneczek, że nie weszli. Jest mi szkoda tych wszystkich ludzi, którzy uwierzyli w ten sen o potędze. Husarii wypadły skrzydła i macha nagim kikutem. Czy jestem zbyt niedobry dla "naszych" (bo zadziwiająco często, jak się mówi "nasi", to się ma na myśli tych orzełów)?
Mamy multum sportów w Polsce, w których jesteśmy dobrzy i trzymamy w miarę dobry poziom, a z uporem maniaka trwamy w piłkarskim transie, w złudzie piłki kopanej, w micie wygranych remisów i moralnych zwycięstw.
To tyle, co miałem na ten temat do powiedzenia. Z innych rzeczy to w sumie fajnie, że Eire się tak tłumnie zjechała. Miasto się ożywiło, rozśpiewało i piło do białego rana w atmosferze jak najbardziej kulturalnej. Nic tak nie spaja jak wspólne przegrane, więc wczoraj picia było jeszcze więcej. Nic się nie stało, można zaśpiewać z histerycznym optymizmem.
I tylko gdzieś w głębi żal, że te olbrzymie pieniądze, jakie pompuje się w tych chłopaków, co mają tylko kopać ten pęcherz, idą gdzieś, gdzie nie ma z nich zbyt wiele. Ani pożytku, ani radości.
I niech Czesi wygrają. Ja Czechów lubię. Niech mają, kreciki.

niedziela, 3 czerwca 2012

Odrzut z pewnej prozy

Aleks zawsze był tchórzliwym dzieckiem. Bał się załatwienia jakiejkolwiek sprawy z dorosłymi, czy nawet ze starszymi od siebie dziećmi. Bał się wujków i ciotek i nigdy nie mógł się przemóc, aby zwracać się do nich na "ty", mimo, że go o to prosili. Pozostał wierny cudnej stronie biernej, która nie raz ratowała go z niezręcznych (jego zdaniem, oczywiście) sytuacji. Był na tyle tchórzliwym dzieckiem, że wolał przymierać głodem przez cały dzień, niż kupić sobie drożdżówkę w sklepiku szkolnym, tylko dlatego, że ta stara, zrzędliwa kutwa krzywo na niego spojrzała trzy dni temu.
Nie miał starszego brata, więc w szkole koledzy często się nad nim pastwili. Nie jakoś specjalnie mocno, bo w końcu dawał odpisywać z bioli i polaka, czasami nawet z matmy, jeśli sam odpisał od kogoś wcześniej. Ale kilka razy juchę z nosa mu upuścili. Bo nos miał krzywy, bo garbił się. Dobrze, że nie nosił okularów. Ci, co nosili okulary, mieli przejebane.Dostawali niemal na każdej przerwie.
Najczęściej jednak dostawał za kanapki z dżemem. Że nie były z szynką. Bo kogo było stać, aby gówniarzowi codziennie kanapki z szynką robić? Rodziców Aleksa było stać, ale on i tak wolał z dżemem, za co starsi koledzy często ciągnęli go do szatni, która była w piwnicach szkoły, ściągali spodnie razem z gaciami i, po chwilowym śmiechu z fiutka, pakowali kanapkę w majtki i wieszali go za szlufki spodni na hakach do wieszania kurtek. Wisiał tam często i kwadrans, słysząc śmiechy dobiegające z góry, słysząc dzwonek wzywający na lekcję. Chwilę później nastawała cisza, a on wisiał, zbyt zażenowany i przestraszony, aby wołać woźnego, który miał swoją kanciapę na końcu korytarza. Wisiał tak, myśląc o tym, że matka znów mu złoi dupę, że ojciec będzie krzyczał, że koledzy wyśmieją, że będzie musiał iść przez miasto z dżemową plamą na spodniach. Ale najbardziej w tym wszystkim żałował wiśniowego dżemu, który specjalnie dla niego robiła schorowana babcia, a który lepkimi strumykami wolno ściekał mu po udach.

piątek, 1 czerwca 2012

Boken, som tycker att det är bra

Pomimo, iż sprawa zapewne jest już mocno przebrzmiała, postanowiłem nie zwlekać dłużej i po serii olśniewających recenzji, ochów i achów niemal z każdej strony, zabrać się w końcu za osławioną sagę Millenium Stiega Larssona.
Szwedzi do dziś kojarzyli mi się z kucharzem z Muppetów, genialnym rockiem z lat 70' oraz osławioną pornografią (co może być kwestią w tym wypadku najbardziej sporną, czy ona osławiona jest, czy nie jest). Pomyślałem sobie, że nie przepadałem nigdy za Astrid, Muminki budziły umiarkowany entuzjazm, no i jak niemal każdy miałem nieliche problemy z odróżnieniem Szweda od Norwega, a Norwega od Fina, co w każdym przypadku jest podobnież obrazą na równi z pomyleniem Kaszuba ze Ślązakiem. W ogólności poza pornografią i Larsem von Trierem (co ostatnio stało się synonimem) miałem niewiele do czynienia z kulturą Szwecji, i nawet ani odrobinę mi nie przeszkadzało, że Lars jest cholernym Duńczykiem. Słowem, jeden troll.
No i sięgnąłem po Stiga, mając gdzieś tam w pamięci Wallandera, ale raczej ze względu na Branagha, niż klimat szwedzkiego kryminału.
Reasumując, przeczytałem pierwszą cześć w trzy dni, dosłownie połykając na raz. I poczułem się strasznie oszukany. Z jednej strony czytałem jak najęty, z drugiej co chwila psioczyłem, że napisana jest sucho, beznamiętnie, ale tak beznamiętnie, że odziera akcję ze wszystkiego. Nie tak, jak w Dniu Szakala, gdzie beznamiętność prozy doskonale współgra z beznamiętnością Szakala. Tu, z jednej strony mamy bohaterów, którzy mają z założenia być pełnokrwistymi postaciami. Z drugiej strony mamy mordercę (swoją drogą, scena, w której morderca zostaje ujawniony, została, moim zdaniem, skopana koncertowo i czytało się ją jak relację z turnieju warcabowego kółek różańcowych w Gościu Niedzielnym), który popełnia zbrodnie okropne i plugawe. I tenże morderca do końca trzymany jest w piwnicy, znaczy nikt nie wie, kim on jest (ale nie jest aż tak trudne wykoncypowanie, kto zacz). Gdyby tylko ten suchy, beznamiętny styl został zastosowany do opisania owych plugawych zbrodni, byłoby miło. Kontrast by był, a to zawsze działa. Nie, autor stosuje swój styl skrajnego dziennikarskiego bajdurzenia, aby opisać przygodę pełną grozy dziennikarza po przejściach (nieudana próba obalenia mafii, wyrok aresztu za zniesławienie) Mikaela Blomkvista (l. 45) oraz młodej, aczkolwiek dziwnej (kolczyki, tatuaże, ponadprzeciętne zdolności, wyalienowanie, aspołeczny charakter) Lisbeth Salander (l. 24). To takie wszak jest dziwne, że bohaterowie - geniusze są aspołeczni oraz, że wyglądają tak, że idź pan stąd, a w końcu i tak okazują się prawdziwymi misiami. No, choć w tym wypadku może nie do końca pozostaje miła. I tu właśnie zawodzi ten styl. Nie potrafię żadną miarą utożsamić się ani wczuć w sytuację bohaterów. Nie po drodze mi z nimi, nijak nie po drodze. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że główny bohater z każdą niemal niewiastą, jaka stanie na jego drodze idzie do łóżka.
Ale może na tym właśnie polega siła i tajemnica tej książki, bo przecież dziabnąłem ją niemal na raz, bez popijania. Jest przemoc, tajemnica i seks. Tylko, że po przeczytaniu pozostały mi w głowie jakieś dwa, może trzy zdania streszczenia i wszystko. Oni prowadzą śledztwo w tej a takiej sprawie, ona jest dziwna, on po przejściach, a mordercą jest... I wszystko w zasadzie. Nic więcej nie pozostaje. Żadnego łał, jak po wspomnianym Dniu Szakala, żadnego o kurwa!, jak po Kodzie Merkury (dla niewtajemniczonych kinomaniaków: powieść Ryne'a Douglasa Pearsona, polecam. Wydana co prawda pod innym tytułem, ale po filmie to ja się nie spotkałem z oryginalnym, więc zostaje Kod Merkury). Brak uczucia, że chce się wracać do tych bohaterów.
Nie chce mi się. Już nawet filmu mi się nie chce, bo wiem kto, bo wiem jak, bo wiem gdzie, a Craiga to wolę w nowym Bondzie zobaczyć.
Jednym słowem, nie chcąc być nazbyt kontrowersyjny, jest to czytadło idealne. Stawiam na półce obok Kodu Leonarda... bo odczucia miałem niemal identyczne. Sytuacja jest odwrotna, niż u Polskich wokalistek: głosy ładne, ale nic do powiedzenia nie mają.
Zaczynam czytać tom drugi. Już czuję, że się nie polubimy, ale postanowiłem doczytać całość. Bo mimo, że się wkurzam, nie potrafię przestać czytać.
Dziwne, dziwnie dziwne.