środa, 26 września 2012

List do T.

Drogi T.!
W stolicy mieszkam już prawie miesiąc. Zrozumiałem przez ten czas, jak małym i nic nie znaczącym miastem jesteś na mapie świata. Nic nie znaczącym w sensie możliwości, choć może przemawia przeze mnie chwilowe zachłyśnięcie się wielkim miastem. Tak jak Dublinem onegdaj, z którego nie w pełni jednak skorzystałem. Z Warszawy korzystam ochoczo, aczkolwiek nie udało mi się jeszcze zostać gwiazdą TVN, choć taka propozycja się pojawiła. Brak garnituru i ból zatok pokrzyżowały me plany zostania drugim Małaszyńskim, co z żalem przyznaję. Moje przyszłe fanki muszą poczekać na kolejną okazję, która pewnie nieprędko się wydarzy, bo TVN nie jest widać przygotowany, że przyjeżdża jakiś ćmok ze wsi i im bezczelnie odmawia.
Mieszkam w mieście, w którym na środku stoi pałac mojego nazwiska i mieści się w nim Ministerstwo Finansów. Ministerstwo nie odpowiada na moje meile z uprzejmą prośbą zwrotu zagrabionego bezprawnie mienia, na co mam odpowiednie papiery boć przecież mój ociec był (gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie) Piotr, jako i na tablicy na rzeczonym pałacu jest napisane. Jak nie oddadzą po dobroci - szturmem wezmę co moje!
Mieszkam w mieście w którym środa nie oznacza umieralni. Żaden dzień nie oznacza umieralni. Tu nie ma umieralni. Tu wszystko żyje na okrągło, choć pewnie to też efekt porównania z tobą, T. Ten efekt pewnie szybko minie, w miarę wgryzania się w Warszawę, ale póki co jest on niezwykle silny. Zresztą, chyba każdy go doświadczył - w tę albo w drugą stronę. Taki mały szok kulturowy.
Warszawa zaskoczyła bardzo pozytywnie. Nie jest wcale szara i przygnębiająca, a w każdym razie nie bardziej niż każde inne duże miasto.
Mam pracę, w której nie muszę czyścić kibla ani opiekować się małymi dziećmi. siadam w fotelu, zakładam słuchawkę i dzwonię. Nikt nie wymaga ode mnie podlewania kwiatów, czyszczenia nalewaków, wynoszenia pieluch, oczekiwania na sanepid. Przychodzę, siadam, robię swoje, wychodzę, dostaję pieniądze. Całkiem niezłe pieniądze.
Wydawać by się mogło, bo tak też słyszałem od wielu znajomych, że Warszawa jest miastem trudnym. Cokolwiek by to nie znaczyło. Jeśli rozumieć to jako rynek pracy, to tak, nie jest kolorowo. Ale też nie jest tragicznie.
Jeśli chodzi o samo "życie", to jest łatwiej. Warszawy nie trzeba oswajać, a przynajmniej takie mam wrażenie. Ludzie nauczyli się tu nie zwracać na siebie uwagi. Można żyć po swojemu. Obok wszystkiego, albo z radością taplać się w nurcie wielkomiejskiego życia. Jak kto woli.
Zadomowiłem się i gdzieś pod skórą poczułem, że to może być moje miasto. Może, nie musi. Myślę, że tu jest zasadnicza różnica. Byłem przekonany, że jesteś, T., rajem na ziemi, ale jeśli raj oznacza pustkę, to tak, jesteś.
I tylko ludzi żal, przyjaciół, tej bandy wariatów, zostawionych gdzieś daleko. Są dorośli, poradzą sobie, jak radzili sobie wyśmienicie zanim się poznaliśmy.
Cóż, słowa podsumowania nie będzie. To dopiero początek tej przygody.

poniedziałek, 10 września 2012

Dyskoteka gra oraz trzy słowa pożegnania

Byłem ostatnio w dyskotece. Albo na dyskotece. Albo obok. Jeden bit.
Niewiele się zmieniło. Nadal aktualna pozostaje zasada, że najgorsze imprezy są wtedy, gdy najlepiej bawią się didżeje. A tych w porywach było siedmiu. Puszczali tłusty bit i nawet kolega, który wygrał must be the coś tam i przeszedł dalej nie dał rady na nich wpłynąć. DJ, w siedmiu osobach, bo już inaczej nie mogłem o nim myśleć, miał jedną płytę z bitem, drugą z linią melodyczną. I tak właśnie to szło.
Dziewczyny wywijały na parkiecie, chłopaki podrywali, a dwóch mistrzów brygdensa szalało na scenie.
Jednym słowem: przaśna impreza.
Łups łups, bum bum, stroboskop nawala, jeden bit, drugi bit, cała sala rozpalona. Nie ma nadziei. Jest techno!

A tymczasem, w mieście odległym o 120 kilometrów i jedną przesiadkę w Iławie pewien barman zakończył posługę. Wyszedł przez bramę oszołomiony, z uczuciem jakby zdjęto z niego chomąto. Czuł ulgę, spokój, szczęście. Nie było tam źle, ale zmęczenie materiału przybierało czasami drastyczne formy. A teraz ma mętlik w głowie. Do tego dostał prezent w postaci zdjęcia swego powiększonego do niebotycznych rozmiarów, na którym widać w pełni jaki jest brzydki. Za to zdjęcie jest ładne i za to zdjęcie dziękuje serdecznie, kłaniając się w sposób japoński. Siedem lat posługi minęło. Część z tego wydaje się snem jedynie, pijackim do tego. I tak zapewne było. Część jest pięknym wspomnieniem. Będzie to zbierał teraz. Może kiedyś opisze. Może, bo ogarnięcie tak wielkiego i złożonego okresu czasu wymaga, hmm, czasu?
Teraz stolica, obca planeta, inny świat. Dajcie mu chwilę oddechu, niech odpocznie.

Od siebie dodam, że wszyscy zasłużyliście na dobrą wódkę. Bez wyjątków.
To dziwne uczucie. Barman Blank odchodzi. Koniec z progresywem w Tratwie.
Załóżcie żałobę i myślcie o mnie z sympatią. 




sobota, 8 września 2012

Kanał

Nie czas żałować róż, gdy płoną kolce. Perfekcyjna pani domu pokazuje kurz pod łóżkiem i przegania pająka Norberta zza tapczanu. Gdyby taka pani wpadła do mojego mieszkania na Żeglarskiej za durnych czasów studenckich, to by dostała trzech zawałów i palpitacji. Gdyby natomiast zwiedziła akademik...
Tu jest pomysł: perfekcyjny student. Ponieważ kultura studencka od dawna nie istnieje można ją z powodzeniem wystawić na sprzedaż i zrobić telewizyjny szoł. Trzeba tylko znaleźć studenta, który nie pije, dużo je, ma pieniądze i uczy się jak marzenie.
A potem Magda G. gotuje i tłumaczy jak gotować się powinno. Magdy G. organicznie nie cierpię i nie wiem w zasadzie dlaczego. Ot, taka karma. Nie pachnie mi. A w zasadzie pachnie czymś przeterminowanym i zwyczajnie przesłodzonym. W międzyczasie perfekcyjna pani domu wykonuje odruch wymiotny patrząc w zapuszczoną do granic toaletę jednej z uczestniczek owego "szoł" (bo gdzie tu ten szoł?) i rzuca hasło: Ja nie mam tego w kontrakcie!
Magda G. wyraża zachwyt nad cynardekami z miodem i cynamonem. Przyznam, wyglądało smakowicie. Francuski szef kuchni nie wyraził zachwytu, natomiast znana celebrytka popłakała się ze wzruszenia (niekoniecznie w tej kolejności).
Narwany blondyn goni węże i łapie je gołymi rękoma. Potem robi im zdjęcia i ucieka na drzewo przed waranem z komodą.
Gdzieś pomiędzy tym dwójka archeologów szuka zaginionego planu filmowego sprzed osiemdziesięciu lat na Saharze, a trafia na mumię wkurzonego faraona, któremu ktoś zajumał breloczek od piramidy.
Maniakalny morderca morduje młode prawniczki wysyłając im zatrute kwiaty. Sprytnie posypał róże trującym proszkiem, bo przecież każda kobieta odruchowo wsadzi nos w intymne części kwiatu. I kaput! Nie ma róży bez ognia...
Dwójka lekko szalonych speców od efektów specjalnych sprawdza zasadność popularnych przekonań typu chleb zawsze spada kromką do dołu a latawiec porywa dzieci gdy mocno wieje.
A chwilę później nauczyłem się, że ośmiornice szybciej się uczą od psów i są zapewne o wiele bardziej inteligentne, ale ponieważ dysponują zupełnie innym systemem komunikacji ze światem, nieprędko się o tym dowiemy. Przypomniał mi się fenomen ośmiornicy, co zgadywała wyniki meczów... Widać nie trzeba do tego być delfinem. Wystarczy być ośmiornicą.
Widziałem też jeden film porno: szczątkowa akcja i mizerne dialogi służyły jako liche tło do zakrojonej na szeroką skalę akcji polegającej na synchronicznym poruszaniu ciałami. Wszystko po polsku i przed 23. Kochaj i tańcz się to nazywało. Mentalna pornografia.
Odkrywałem kosmos oraz dna oceanów. Oglądałem powierzchnie obcych planet i wnętrza wulkanów. Wszystkiego się mogłem dowiedzieć. Oprócz jednego: jakie jest moje miejsce w tej historii?

wtorek, 4 września 2012

The least we can do is wave to each other

Bzdury, bzdury, wszędzie bzdury!
Obudziłem się gwałtownie, co rzadko mi się zdarza, bo zwykle budzę się przez kilkanaście minut, stopniowo, jakby mózg przeczuwał, że za kilka minut zadzwoni budzik (w postaci piosenki Das Model Kraftwerk; niemiecki język z rana mobilizuje do działania).
Tym razem wyjście ze snu było gwałtowne.Wypadłem z ciepłej, ciemnej otchłani w której śniłem o wojnie i pożarach wielkich miast w zimno. Byłem sam w półmroku obcego pokoju. Blade światło sączyło się przez zakurzone firanki. Kto je tu powiesił? Rankiem ich nie było. Pamiętam wielkie puste okno przez które widziałem całe osiedle i całe osiedle widziało mnie. Bałem się rozebrać, a przecież nie mam się szczególnie czym pochwalić, więc?
Ciało już nie to, myślałem patrząc na niewyraźne odbicie w szybie balkonowej.
Wyleciałem więc ze snu tak gwałtownie, że walnąłem w sufit.Opadając filozofowałem. Uważałem zawsze, że najlepiej filozofuje się po mocnym ciosie w głowę albo po mocnym alkoholu. Pomyślałem o dziecku Eltona Johna, które zrodzone z surogatki postanowi kiedyś matkę znaleźć. Pomyślałem o nowych religiach, które niechybnie wyjdą na powierzchnie i będą jeszcze bardziej absurdalne niż obecne. Pomyślałem o robotach na odległych planetach, wysłanych jako sondy i powracających jako byty inteligentne po tysiącu latach tułaczki w zimnym kosmosie. Pomyślałem o metrowych mrówkach, które w wyniki nieubłaganej ewolucji stają się dominującym gatunkiem na Ziemi a my, ludzie, jedynie ich pokarmem hodowanym jak mszyce przez obecne mrówki.
A potem pomyślałem o Warszawie.
Pożegnanie z Toruniem jest podejrzanie łatwe. Może dlatego, że Toruń nie daje już niczego, choć ze swej strony też niewiele ode mnie otrzymał. Może jedynie mglistą nieśmiertelność we wspomnieniach i w pierwszej, zupełnie nieskładnej książce. Ale to niewiele.
Więc żegnam się powoli, systematycznie, każdego dnia z czymś innym. Bez histerii i bez zbędnego sentymentu. Nie wywalę tego miasta z siebie za żadne skarby. Poznałem dużo, zmieniłem się wiele, ukształtowałem. Nie mogę o tym mówić nie ocierając się o banał cudownych wspomnień i niezapomnianych wrażeń, a także wszystkich zapomnianych imprez.
Wtedy właśnie opadłem na poduszkę. Dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny.
Żegnam się także z knajpami. Z Tratwą, o której wiele mógłbym powiedzieć (i może kiedyś powiem) dosadnych słów, ale póki co skupiam się na miłych rzeczach. Żegnam się z Desperado w którym uczyłem się pić wódkę i z Jazzgod'em w którym nauczyłem się pić wódkę.
Na lewo są drzwi. Jeszcze zamknięte (cóż za piękna symbolika!), ale niebawem wstanę i je otworzę. Tak właśnie zrobię, wstanę i otworzę. Popatrzę na Toruń raz jeszcze i pomacham mu łapką. To jedyne, co możemy teraz dla siebie zrobić.
Choć, co oczywiste, to jeszcze nie koniec sentymentów.