wtorek, 20 listopada 2012

Wysadzeni (autobusy, tramwaje)


Twarz miała łagodną, nie wulgarną, miłą. Widać z niej, że pewnie w liceum słuchała mrocznej muzyki i być może chciała się zabić. W każdym razie myślała o tym nie raz, nie dwa. Oczy miała spokojne i wesołe. Nie jest ładna, ale zadbana i ubrana skromnie. Pewnie dobra dziewczyna, cudowna matka. Czasami się denerwuje, ale to doprawdy drobnostka. Oczy patrzą w przestrzeń, uszy ma zatkane słuchawkami. Z niejasnych dla mnie powodów wpatruję się w nią - jestem ciekawy, czego słucha. Zgaduję, że coś pastelowego, pluszowego, o łagodnych kształtach. Nic wymagającego. Nic zdrożnego, nic kolczastego. Muzyka łagodna i nijaka jak jej kozaki obszyte sztucznym futrem.
Myślę sobie, jak przyjemnie jest ulegać takim uproszczeniom. I ulegam im, ciągle, na każdym kroku. Oceniam ludzi po ich wyglądzie, po książkach, jakie czytają, po muzyce, jaka dociera do mnie spod słuchawek. Oceniam po tym, jak pachną, jakie zakupy niosą, jakie fryzury mają. Wszystko oceniam jak leci. Oni mnie pewnie też, bo ja gdy jestem wku… zdenerwowany, to death metal.
Liryczna kobieta, liryczna twarz o pluszowym spojrzeniu, pełna krowiej łagodności świadczącej o miękkości charakteru, może nawet jego braku. Ale, jakże mylne są takie słowa i takie spostrzeżenia! Przecież ja tę kobietę znam. Nie jest pluszowa ani miałka. Należy ona do grona kobiet, które stępiły pazury i pomalowały je na perłowy róż. Nie chcą drapać. Nie chcą niczego od życia i od siebie, ale w głębi tli się żar, albo wygasłe pogorzelisko – błoto z popiołu i deszczu gdzie dawno temu coś płonęło, ale teraz tylko wiatr hula i woła rozpaczliwym głosem okaryny. Nagie, ostre skały i samotność w zatoczonym autobusie.
Ależ upraszczam. Pozbyłem się już niechęci i nienawiści, pozostała mi już tylko pobłażliwość, zrozumienie i swoista zazdrość. Przecież wy też skrywacie w sobie małego błazna, który tylko czeka, aby wyskoczyć jak diabeł z pudełka. Nie można być przez całe życie poważnym bo to grozi niestrawnością.
To tylko próbka tego, co dzieje się w mojej głowie gdy tylko wsiadam do dowolnego autobusu komunikacji miejskiej.
Tak, oceniam ludzi dość jednoznacznie, świadom jednak, że i oni mnie oceniają w ten sam sposób. Patrzą, jak jestem ubrany i co robię. Jak stoję – czy krzywo czy prosto, a może niepewnie i niechlujnie. Patrzę na nich i widzę te oczy przekrwione, wymęczone pracą i światem. Wyssane przez to wielkie miasto. Jak glony w mętnej wodzie falują na zakrętach w mętnym, dusznym powietrzu wnętrza autobusu. Za oknami szara mgła i wszystko jest szare i zanika na duże odległości, kończy się niepewnością istnienia czegoś nawet tak oczywistego jak horyzont. Chmury robią sobie żarty i czasami przypominają wielkie okręty zacumowane nad Pragą i majaczącym Stadionem Narodowym, który wygląda jak porzucona niedbale korona. Wtapiam się w ten krajobraz gdzie ziemia zlewa się z budynkami, a budynki z niebem. Słońce jest blade i rozmiękłe jak miska owsianki; nie daje ciepła ani światła. Ale to tylko kolejne porównanie niskiej próby.
Do czego dążysz właściwie?
Myśli są jak ta durna pogoda i same nie wiedzą, czego chcą. To proste dać im się ponieść. Proste i przyjemne, ale przecież nie do tego zmierzam.
W tej mgle można się zgubić i czasami mam takie marzenie, aby autobus zgubił się razem z tymi wszystkimi ludźmi, żeby po prostu rozpłynął się i nigdy nie dotarł na miejsce przeznaczenia. Komunikacja miejska jest fascynująca.
Autobus to małe akwarium, miasto w pigułce. Autobus w godzinie szczytu pachnie skoncentrowanym miastem. Wystarczy wsiąść i zobaczyć całe miasto. I myślę sobie, że znów mitologizuję. Cóż, taka moja natura. Ten wewnętrzny błazen mówi: Ty chcesz być pisarz, więc jesteś skazany na mitologizowanie smrodu, na poetyzowanie bez miary tej szarości i brudu.
Nie. Musisz pisać jak jest. Nie ubarwiać. Nie masz licencji poetyckiej, zostaw to innym. Ty się na tym nie znasz.
Więc mijam Pragę bez słowa, wysokie budynki ze szkła i szare kamienice na granicy rozkładu i śmierci. Jadę, patrzę na innych i zgaduje po ich wyglądzie jakiej muzyki słuchają, jakie książki czytają, jakie filmy widzieli niedawno. To moja ulubiona zabawa. Nakładam ludziom maski wedle własnego uznania, robię z nich bohaterów, szubrawców albo zwykłych dobrych ludzi, którzy segregują śmieci i jedzą codziennie warzywa na obiad.

czwartek, 15 listopada 2012

Dualizm antropologiczny odkryty niespodziewanie w pojeździe komunikacji miejskiej

Od kilku dni, gdy jadę do pracy, na końcu autobusu siedzi ten sam chłopak. Jest młodszy ode mnie o jakieś dziesięć lat, uśmiecha się zawsze do mnie, a i ja nie mogę oderwać od niego wzroku. Jedziemy tak więc, patrzymy na siebie.
Wszystko przez to, że wygląda identycznie jak ja - tylko młodszy o dekadę. Porównałem nawet ze zdjęciem. Wszystko się zgadza: to ja jadę tym autobusem na tylnym siedzeniu i jednocześnie jadę gdzieś pośrodku i patrzę na siebie samego. Dziwne uczucie.
Chłopak może nawet myśleć, że go podrywam, ale tak naprawdę siebie podrywam i siebie kokietuję, bo gdzie mnie tam do podrywania obcych. To niehigieniczne. Do siebie się przecież uśmiecham!
Sytuacja jest trochę dziwna: dwóch mnie wpatruje się w siebie. Niezręczne to trochę, ale... Nie sposób się oprzeć, bo... Zupełnie, jakby przyszedł facet z lustrem. Ja mu mówię, że nie trzeba, już mamy lustro, a on dalej bezczelnie lustruje mnie i przygląda bacznie.
I myślę sobie: no, niezły przystojniak! I narcyz we mnie kwitnie, promienieję na cały autobus i odczuwam dumę, jakbym na własnego syna patrzył.
Jeśli kiedykolwiek do niego podejdę, to co mógłbym powiedzieć? Może ostrzec przed czymś? Doradzić coś? Co takiemu młodemu mnie można by powiedzieć? Jedzie to młode ja tym autobusem, a stare się na niego patrzy. Starego jest więcej trochę, bardziej rozlazłe jest stare ja. Młode może brać z życia pełnymi garściami. Może się krztusić niedojrzałością i chełpić błędnymi decyzjami, a starszemu już nie wypada. Młode może pić do rana i spokojnie iść w świat. Pisze coś, a może rysuje - nie wiem - świadomy swojej siły, choć pewnie niepewny [sic!] jak ją wykorzystać. Jednak, czy to pozorne marnowanie nie czyni późniejszego życia słodszym i pełniejszym? Pewnie jest jeszcze pełen ambicji i chęci zmieniania świata i, kto wie, może tym razem mu się uda?
A ten starszy ja? No patrzy z politowaniem, z ironicznym uśmiechem, świadom pewnych błędów, które młodsze ja popełni. Kilka z nich z chęcią sam by ponownie popełnił. Tylko teraz jest mądrzejszy o tę szczyptę oraz odrobinę.
I tak jedziemy sobie tym samym autobusem, w tym samym kierunku, wysiadamy na tym samym przystanku i idziemy do tej samej pracy, ja i ja.

piątek, 2 listopada 2012

30° zasilania


W takim dniu to wszystko się może zdarzyć. Taki dzień powinien być patetyczny jak Piotr Kraśko. Chciałbym być jak Piotr Kraśko: zawsze dobrze uczesany i ze światowym akcentem, po usłyszeniu którego kobiety mdleją z wrażenia. I kompetentnym być i obytym w wielkim świecie. Takim po prostu zwykłym Piotrem Kraśko w fikuśnym krawacie i nienagannie skrojonym garniturze. W dniu wolnym bym jeździł konno w dzierganym ręcznie sweterku w jelonki i ubierał choinkę na święta w markowe bombki z H&M.
Tymczasem jestem Blankiem i już za kilkanaście godzin stuknie mi trzydziestka.
Mówią, że w życiu ważne są tylko chwile, a w życiu mężczyzny chwil jest wiele, a niemal wszystkie dotyczą czegoś pierwszego. Chwila, w której jedynka ustąpiła pola dwójce był przyjemny. Nie pamiętam go dokładnie, więc z pewnością musiał być przyjemny. Teraz dwójka ustępuje pola trójce. To ważniejsza chwila. bardziej stresująca. Będę trójlistny, niemal Chrystrusowy, taki na aby – aby, już niemal, już prawie dorosły mężczyzna. Pięknie brzmi, prawda? Reszta pójdzie z górki.
Czuje z tego powodu dziwne zdenerwowanie, jak przed jakimś egzaminem. Strach nawet. Wiem, że nic się nie kończy, żaden etap w życiu. Nawet umownie. Nic nowego także się nie zaczyna. Ot, płynie sobie to życie spokojnie, dalej przed siebie i trzeba nadal wszystko robić dokładnie tak samo, a nawet lepiej, bo przecież organizm już nie ten sam. Sypie się lekko, wypacza w pewnych miejscach, a w innych przeciera jakby niebo było za nisko i szorowało w głowę. Ogólnie świadomość posiadania ciała staje się głównym symptomem tej zmiany. Jest go ogólnie więcej i ciężej się tego nadmiaru pozbyć. Przelewa się jak zbyteczny dobrobyt, ale przecież nie o taki dobrobyt chodziło. Nie tego miało być dużo.  
Jedyna umowność: po trzydziestce warto już zostać dorosłym. Czy jednak? Ciągle słyszę, że ustatkuj się wreszcie, spoważniej wreszcie i ciągle jest to nieszczęsne wreszcie. Może i powinienem, ale czy chcę? Nie wiem. Chyba jednak nie mam zamiaru, bo dojrzewanie kojarzy mi się z owocami. Dojrzewanie jest ohydne, bo co później? Czy mam zostać skonsumowany czy pokornie poczekać na zgnicie i schludną trumienkę, nagrobek z lastryko i raz do roku kłótnię o pozycjonowanie zniczy? Taki mamy cel? Serio?
Cokolwiek dojrzeje od razu jest skazane na umieranie, bo czas samego dojrzenia jest zbyt krótki, aby się cokolwiek mogło nim nacieszyć. Świat zwierzęcy jest jeszcze bardziej brutalny, bo od razu skazuje na przetrwanie, rozród i cały ten pokręcony mechanizm sex sleep eat drink dream.
Więc co? Mam zostać trzydziestolatkiem, dla którego państwo nie ma nic? I to całkiem dosłownie: nic. Żadnych ulg, poza tą na dziecko, ale kogo stać na dziecko? Albo inaczej: kto myśli, że go stać na dziecko? Wszystko jest kwestią podejścia. Albo wejścia. Na przykład: jak się nazwać, skoro koniecznie nie chce się dojrzewać? Duże dziecko ma zbyt wiele pejoratywnych skojarzeń. Jak konkubent/konkubina. Kojarzy się z kronikami kryminalnymi oraz przaśnymi artykułami w Fakcie. Duże dziecko brzmi natomiast jak opis z podręcznika psychiatrii. Kompleks Piotrusia Pana i tym podobne. Wszystko dlatego, że człowiek wyraża głęboką niechęć do szeroko pojętej dojrzałości. 
Ale dość tego pieprzenia. Nie przeżywam wszak żadnego kryzysu wieku przedśredniego, nie mam kompleksów wchodząc w trzecią dekadę. Pod wieloma względami nawet się z tego cieszę. Nie lubię młodości i nie lubiłem siebie mającego osiemnaście lat. Gdy przeglądam swoje dzienniki z tamtego okresu ogarnia mnie lekki niesmak na swój własny widok w tym lustrze z przeszłości. Zupełnie odwrotnie niż teraz: umysł mi odpowiada i lubię siebie coraz bardziej, ale patrzenie na lekko już sflaczałe i stanowczo zaniedbane ciało powoduje lekki niesmak. Ale, naprawdę, tylko lekki. Nie ma tam niczego, czego nie można naprawić pewną ilością warzyw i nieforsujących ćwiczeń.
Zresztą, czy to właściwy czas na podsumowania? Skoro nie będę jak Piotr Kraśko, to postaram się być jak normalny Blank. Jestem szczęśliwym człowiekiem, pod wieloma względami spełnionym. Jestem niezmiennie zakochany, słowa wyrzucam z siebie jak dalekopis na amfetaminie oraz umiem pić alkohol tak, aby wyjść z tego cało. Czego chcieć więcej?