środa, 27 lutego 2013

Rozdzióbią nas kruki...


Nie wnikam zupełnie, kto tam z nim grał. To zadanie na później. Niech przemówi muzyka, pomyślałem i odpaliłem.
Tak, ciężko będzie tę płytę przebić. Myślę, że zwycięstwo we wszelkich podsumowaniach ma jak w banku, chyba, że jakiś stary dinozaur otrzepie się z kurzu i wysmaruje „dzieło”. Tymczasem…
Tak, ciężko będzie nagrać coś równie słabego, wypranego z pomysłów i emocji, coś równie powielającego schematy. Steven Wilson sam już dziś jest dinozaurem, więc cóż mógłby dać swoim wnuczkom, jeśli nie garść zgranych klisz i patentów sprzed czterdziestu lat, na słuch których wielu zakrzyknie: geniusz!
Ta płyta jest jak bezsenność Jacka: jest kopią kopii, kopii, kopii.
Geniusz? Nie, zręczny manipulator. Genialny kopista, chirurg i beztalencie. Takimi epitetami mam ochotę go obrzucać po pierwszym przesłuchaniu najnowszej płyty. The Tangent nagrywało płyty o niebo lepsze, a oni są kopistami pierwszej wody, którzy ani słowa prawdy na swoich płytach nie powiedzieli. Wilson też kłamie. Co prawda, robi to nad wyraz  wprawnie, ale ta płyta cała jest wielkim kłamstwem i, nie wiem doprawdy, kogo może ona zachwycić. Może kogoś, kto nigdy nie słyszał niczego poza samym Wilsonem. Płyta  zachwyci ludzi, którzy widzą w nim boga i zbawcę sceny prog.  Po nieznośnym klocu w postaci Grace for drowning sądziłem, że się opamięta. Że mu przejdzie. Faktycznie, przeszło, ale zaraził się za to wirusem zwyczajnego, tak po ludzku nazwanego, pitolenia w stylu Transatlantic. Płyta nieznośna, nudna, pretensjonalna. W sam raz dla młodzieży. I dla tych, co nie zasypiają słuchając Pendragon.

P.s.: Po przesłuchaniu utworu The Holy Drinker (poniżej) miałem wielką ochotę się zapić na śmierć, aby już  nigdy takie dźwięki do mnie nie dotarły… Na własną odpowiedzialność!

niedziela, 10 lutego 2013

Człowiek wytworzony sztucznie

Widzę ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego. Dużo ludzi widzi innych ludzi. Widzą ich w sytuacjach różnych, typowych i nietypowych. Codziennych; zazwyczaj są to sytuacje codzienne. Powiedzmy, ludź wsiada do autobusu i ja go widzę. Ludź chodzi po sklepie i kupuje mielonkę i ja wtedy go zauważam. Czasami spojrzymy na siebie, ale tak tylko powierzchownie. Nie buduje się przecież głębszych relacji nad mielonką w puszce, przynajmniej nie nad zamkniętą.
Tyle, że ja  widzę ludzi nietypowych, bo widzę ludzi, których już gdzieś widziałem. Twarze, które są bliźniacze do twarzy, które cokolwiek (czasem dużo) dla mnie znaczą. Wyglądają, oczywiście, inaczej. Oto człowiek w szarej, pikowanej kurcie i berecie patrzy na mnie oczami P.Z. Nawet wąs ma taki sam. Chwilę później w dziewczynie na przystanku widzę siostrę, a długowłosy obywatel w empiku kojarzy się z pewnym basistą z Torunia. Klient w MM łypie na mnie żołnierskim okiem, a kierowca autobusu co chwila przeistacza się w dawno niewidzianego barmana.
Podobno, gdy ktoś cię nie pozna, to znaczy, że będziesz bogaty. A ja poznaję ludzi, ale oni nie są tymi, których ja poznaję. Uśmiecham się do nich, łypię oczkiem. Patrzą nierozumnie. Uciekają, dziwią się. Pukają w czoło. Bo ja już krok ku nim robię, rękę wyciągam, uśmiecham się szeroko i chwilę później – uśmiech mi kamienieje na twarzy, ręka zatrzymuje się w pół kroku (ręka? W pół kroku?), spojrzenie gdzieś w bok, zakłopotane. Staję, wyciągam telefon, patrzę w niego tępo. Domniemany znajomy patrzy spode łba. W wielkim mieście ludzi mnogość. Poza tym oni naprawdę są podobni do siebie jak dwie krople wody.
A potem myślę, jadąc czy idąc, albo kupując, że na świecie jest jedno miasto. To, w którym akurat jestem. Ludzie są pod jeden schemat zrobieni i powtarzają się. Te same twarze w każdym mieście spotykam, te same spojrzenia. Tylko, na szczęście, za spojrzeniami, za twarzami, kryje się coś innego. Tu – twarze są maskami, dekoracjami, ale tylko dlatego, że ja tych twarzy nie znam i nie wiem, co za nimi jest. Mój zmęczony mózg nakłada na te maski znane maski. Te maski mówią do mnie, ale to, co mówią, nie pasuje do nich. Twarze te same, ale słowa nie pasują do tych twarzy.
Później, już w domu, długo patrzę na siebie w lustrze. Czy moja to twarz? Czy słowa, które mówię do siebie, są moje? Jakiś konduktor w pociągu na drugim końcu Polski widzi mnie i nie poznaje. Bo skąd? Nigdy nie widział mnie, więc jak może rozpoznać mój sobowtór? Sprawdza mnie bilet i nie wie, że gdzieś tam, w odległym mieście, istnieje druga taka sama twarz, która ma nieco inne rzeczy do powiedzenia.
Patrzę na siebie w lustrze i może nawet bym sobie samemu uwierzył, ale skąd ja mogę wiedzieć, że to ja, nie ktoś do  mnie tylko podobny, to mówi?
Tak na wszelki wypadek umyłem mu zęby.