niedziela, 19 stycznia 2014

Qara qarğa

Zacznijmy od początku:
mam koleżankę. Często do mnie wpada ostatnio i wyjada suchy chleb. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęły się jej wizyty. Pewnie jakoś późną jesienią; chciałem dać kromkę chleba sikorce, a napatoczyła się wrona. I przylatuje często, siada na parapecie i patrzy czarnym, paciorkowatym okiem na mnie. Nie wiem nawet, czy to jedna i ta sama wrona. Wszystkie wyglądają tak samo. Demony obleczone w pióra, bezmięsne szkielety, dusze umarłych morderców. 

Zacznijmy od środka:
skąd ten twój uśmiech się wziął?
Próbujesz iść w szpilkach po oblodzonym chodniku i jesteś w tym pocieszna. Myślałem, że szpilki wbijają się w lód jak raki i łatwiej jest iść po lodzie, tymczasem widzę, że to nieprawda. Bardziej przypomina chodzenie w łyżwach. Ale patrzę na ciebie, jak łapiesz mnie za bark starając się utrzymać równowagę, drugą rękę z małą torebką wyciągasz na bok, balansujesz, łapiesz równowagę. A chodnik jest śliski, do tego dziurawy i pewnie bez lodu szło by się po nim ciężko. Uśmiechasz się niepewnie, dziękujesz. Zamieniamy kilka słów. Tłumaczysz, że idziesz na urodziny, że normalnie nie lubisz szpilek, ale raz na jakiś czas to nawet trzeba się pokazać. Masz mocny makijaż i mam wrażenie, że się go wstydzisz. Tracisz przez niego całą pewność siebie. W metrze patrzę na twoje odbicie w przeciwległej szybie. Jego niewyraźność odbiera ci ostrość makijażu, łagodzi ostre rysy twarzy i dodaje uroczego smutku. Taką lubię cię najbardziej.

Zacznijmy od końca:
na przystanku autobusowym, gdzieś na Mokotowie, w zacinającym deszczu wymieszanym ze śniegiem, stoję i palę papierosa starając się go ochronić przed deszczem i wiatrem. Kilka osób zakutanych po uszy tuli się do siebie w małej przestrzeni ni to otwartej, ni to zamkniętej. Wyglądają jak stadko szaro - czarnych pingwinów gdy tak drepczą i postępują z nogi na nogę chcąc odgonić zimno. Nagle słychać głośne uderzenie: głuchy łoskot, pojedyncze bum!, jakby walnięcie pięścią w stół. Spoglądam w stronę dźwięku: na chodniku przed boczną szybą przystanku stoi ogłuszona wrona ze zwieszonym skrzydłem. Zastanawiam się, czy to moja koleżanka. Z czarnej masy pingwinów przystankowych odrywa się czarny kształt i podchodzi do wrony w pozycji pochylonej, z ręką wyciągniętą ku przodowi, z dłonią ułożoną w miseczkę. Kształt podchodzi do wrony i łapie ją. Ta nie oponuje, zbyt ogłuszona. Wtedy kształt ściąga kaptur i patrzy na mnie tuląc wronę do piersi.
- No, no, już spokojnie - mówisz do wrony.
Patrzę, jak tulisz tego demona, ten bezmięsny szkielet obleczony piórami, tę duszę mordercy i patrzysz na mnie idąc w moją stronę.
- Chyba ma złamane skrzydło - mówisz niby do mnie, ale bardziej do wrony.
- Nie znam się na wronach - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Znam tylko jedną. Przylatuje do mnie, na okno i daję jej chleb. Ale to chyba inna wrona.
Ptaszysko siedzi zadziwiająco spokojnie. Lśniąca czerń piór kontrastuje z czerwono  - białą jodełką na twoich rękawiczkach. Po chwili wrona odzyskuje wigor, wyrywa się, macha skrzydłami. Próbujesz ją utrzymać, ale ptaszysko wyrywa się, skacze na ziemię, poprawia pióra poszczerbionym dziobem i odlatuje, choć nieco krzywo. A my patrzymy na siebie i nagle zaczynamy się śmiać. Strzepujesz ziarnka piasku z płaszcza, ja zdejmuję tobie pióro, które przycupnęło na włosach. Pingwiny przystankowe zagulgotały i jak jeden organizm wtuptały się do autobusu. A my staliśmy, śmialiśmy się i opowiadaliśmy sobie przygody z wronami jakie nas spotkały.