czwartek, 22 maja 2014

Widokówki znad morza, którego nie ma

 Planet Doc +; po obejrzeniu filmu Zappa wraca na Sycylię wychodzę przed Pałac Kultury, mijam posągi i kieruję się w stronę Złotych Tarasów. Przy jednym z maszkaronów oblepiających Pałac stoi dwóch byznesmenów: kurzą papierosy dymiące jak palona opona i liczą pieniążki zebrane podczas licznych kwest w okolicach Pałacu i Metra Centrum.
- Patrz, Krzysiu - mówi jeden z nich, a papieros trzęsie mu się na wargach i popiół spada na szarą marynarkę. - Festiwal zagraniczny, a my tylko marne 200 euro i trzysta złotych zarobili!
- Tak - kiwa głową Krzysiu. - Widać, że Europa już biedna jak my!
Oczywiście, zaczepiają mnie z pytaniem o drobne. Oczywiście, nie starają się nawet ukryć pieniędzy, które już mają.
- Kierowniku - wchodzi w trans ten, którego nazwano Krzysiem. - Złotówki nam brakuje do... - urywa nagle, patrzy na kolegę, potem na zmięte banknoty w kieszeni i znów na kolegę, który wzniósł oczy do nieba i powiedział:
- Kurwa, umiesz ty biznes robić!

Lecz ta wiosna inny ma smak, niż nieudany biznes.  Potruchtawszy dalej od nich, mijam kongresową, wchodzę na przejście dla pieszych w formie klawiatury pianina albo innego fortepianu i przechodzę na drugą stronę. W myślach nazywam to "dzielnicą drapaczy chmur", ale to przecież lekko ironicznie określenie na te kilka domków wyższych niż dwadzieścia pięter. Nie mniej, gdy jest wieczór, albo ciepła noc, stojąc na podwórzu pomiędzy blokami, a przed sobą mając biurowiec rozjarzony bladymi światłami, można poczuć się jak w Blade Runner. Troszkę tylko zawężając horyzont do tego jednego budynku. Bo reszta jakoś futurystyczna nie jest. Dalej jest plac zabaw. Jeden z tych absolutnie absurdalnych placów zabaw, z betonowymi ścianami, z dziwną jakby kładką pośrodku i wielkim głazem polodowcowym wplecionym na rympał w strukturę jednej bujaczki oraz miniaturowego konika na wielkiej sprężynie. Jest też okrągła piaskownica, tak mała, że z trudem mieści się w niej dwójka średnio wyrośniętych dzieci. Obok jest ławeczka; na niej siadają matki wiecznie wpatrzone w smartfony. Jedną ręką grzebią od niechcenia w piasku, drugą patrzą w telefon, a dziecko tymczasem pożera kolejne garście piachu. Przyglądam się temu od niechcenia, rzucając jakieś skostniałe uwagi w stylu: kiedyś to było nie do pomyślenia albo, że za moich czasów. Dziecko w maleńkiej piaskownicy rzuca samochodzikiem w matkę. Matka nie reaguje, przyspiesza tylko bezsensowny ruch ręką wyposażoną w łopatkę. Dziecko w odpowiedzi zjada kolejną garść piachu.

Mężczyzna grający z krzesła niezmiennie wzbudza we mnie pozytywne myśli, a mimo to nigdy nie dałem mu ani grosza. Ostatnio zmienił instrument: przez moment zamiast krzesła miał takie jakby biurko, ostatnio natomiast całkowicie przesiadł się na europaletę. Muszę przyznać, że jego brzmienie na tym straciło. Krzesło miało wyrazistość i znacznie większą rozpiętość tonalną; europaleta jest dość monotonna. Stłumione brzmienie, jakie emituje, z trudem przebija się przez gwar ludzi wysiadających z metra, przez krzyki punków niezmiennie spiskujących przeciw systemowi poprzez żebranie na fajki, choć ciuchy mają lepsze od moich, a na pewno nowsze i droższe oraz kaznodziejów, którzy szczególnie upodobali sobie to miejsce. Czasami rozstawia się tam jakiś samotny bojownik o prawa ludzi. Chce uwolnienia kogoś w Chinach albo na Tajwanie, nigdy nie mogę zapamiętać, gdzie dokładnie. Myślę, że mu tak samo wszystko się szybko zmienia. Kaznodzieje są jednak najciekawsi. Mówią o wielu zagrożeniach, jakie czyhają na ludzi wysiadających z metra. Czują się w obowiązku ostrzec nas przed złem, jakie czai się, gdy tylko wyłonisz się z przejścia podziemnego w świat pełen pokus cielesnych i materialnych. Często jest z nimi wiekowa już hipiska z kwiatami we włosach. Porusza się w sposób, w jaki zwykły poruszać się hipiski na starych teledyskach z Hendrixsem: lekki, płynny, posuwisty ruch z lekko uniesionymi, falującymi ramionami. Ostrzegała mnie raz przed Szatanem oraz mówiła, że Bóg jest tęczą sugerując dziwną dwoistość, bo przecież kilometr dalej ta sama tęcza płonęła jako znak Szatana. Jednak po bogu, który jest jednocześnie swoim własnym synem i swoim własnym ptakiem, można spodziewać się jeszcze większych cudów.

Ursynów, dwudziesty pierwszy maja, 27 stopni, lekkie zachmurzenie, wiatr umiarkowany. Malowniczo usytuowany wśród miejskiej zieleni sklep Marc Pol. Wychodzę z niego dzierżąc w dłoniach paczkę mrożonych warzyw, która przyjemnie owe dłonie schładza. Popijam zimną colę, przystając na moment w cieniu obok sklepu Komfort. Na murku, zupełnie nieopodal, siedzi dwóch nurków. Kiwają się w te i we wte, mocno już utytłani w elemencie baśniowym. Rzeczywistość już małe ma dla nich znaczenie. Jeden z nich takie oto zdanie wygłasza:
- Ciepło jak na plaży, Heniu. Tylko morza brak!
A Henio rezolutnie, z figlem, z błyskiem, taką ripostę:
- Ty morza wciąż szukasz, a ja od rana nim płynę!
I pomyślałem: gdyby to usłyszał Jacek Cygan, to pewnie niezwłocznie umieściłby ten wers w nowej piosence Edyty Górniak. Spojrzałem na nich pełen podziwu, zwłaszcza dla Henia. Patrzyłem, jak słońce okrasza złotymi plamkami jego mądre ramiona, jak siwy włos na głowie lśni jak nimb świętości i wiedzy tak wielkiej, tak głębokiej i tak czystej, że gdzie mnie tam do nich! Odchodzę, pełen szacunku i nieco mądrzejszy.

piątek, 16 maja 2014

Nocne kwiaty

Wyobraź sobie, zaraz po wyjeździe z Krakowa, stanąłem na granicy z Czechami. Podjechałem do wielkiej, ciemnozielonej bramy, która nie otworzyła się przez dłuższą chwilę. Uchyliła się, gdy zaczynałem cofać. Wjechałem do środka. A potem było o tyle ciekawie, że na odprawie celnej już nie miałem samochodu, a jedynie sekretarzyk na kółkach w kolorze jasnego dębu. Rozmawiałem o nim z panią celnik. Była zachwycona. Przeszedłem przez granicę. Zobaczyłem zielone pole z pasmem gór na horyzoncie. Niebo miało barwę ciemnego granatu. Góry były zamglone. Jakiś mężczyzna podszedł do mnie i wręczył mi telefon. Męski głos w słuchawce oświadczył, że muszę wracać.

Więc wróciłem. Było po drugiej w nocy gdy usiadłem na krześle i napiłem się zimnej herbaty, co zwykle ją sobie robię wieczorem ciepłą, ale stygnie przez noc zwyczajem wszystkich płynów zostawionych samopas. I tak sobie pomyślałem: skoro już obudził mnie ten dziwny sen, to muzyki bym sobie posłuchał. Więc włączyłem sobie muzykę.

Za każdym razem jak słyszę przelatujący samolot oczyma wyobraźni widzę od razu na horyzoncie wykwitające grzyby wybuchów atomowych. Nie wiem, czy wina to miliona godzin spędzonych w Falloucie, czy może ogólna tendencja światowa, ale widzę te grzyby atomowe. Kwitną ładnie, rosną wysokie i spalają wszystko wokół. Trujące kwiatki.

Ale tym razem wszystko było inaczej: zobaczyłem czarne jak smoła morze, w którym uczyłem pływać dziewczynę, której twarzy nie widziałem. Miała na niej maskę do nurkowania, w kolorze żółtym. Tego koloru miała też kostium kąpielowy. Morze było wzburzone: na czarnym tle odcinały się tylko białe smugi piany na szczytach fal. Niebo zasnute kosmatymi chmurami. Ale nie było zimno. Dziewczyna rzucała się w fale, a one wyrzucały ją co chwila na brzeg jak martwą syrenę. Prychała i pluła wodą, ale próbowała nieustannie. Usiadłem w płytkiej wodzie i patrzyłem, jak sobie radzi. Żółty kostium na tle czerni, znikający co chwila pod wodą i wyrzucany przez fale. I wtedy morze zaczęło wyrzucać na brzeg martwe ptaki. Setki martwych ptaków z pozlepianymi piórami, martwymi, mętnymi oczami. Dziewczyna jakby tego nie zauważyła. Ptaki przylepiały się do mokrego ciała jak muchy do lepu, ale ona pływała dalej. Znad morza nadciągnęła nawałnica, jakby ściana wody. Nie spadła jednak na mnie, a przystanęła. Wiry wody i chmur kotłowały się przede mną, wzburzały morze. Dziewczyna usilnie uczyła się nurkować, aż w końcu dała za wygraną i morze wyrzuciło ją na brzeg oblepioną martwymi ptakami. Wtedy lunął deszcz i chmura przetoczyła się nad nami. Chmura jakby podszyta światłem, emanowała dziwną jasnością typową dla burzowych chmur. Nie było błyskawic, jedynie jednostajny szum deszczu i przewalających się mas powietrza. I nagle, gdzieś z tej chmury, dobiegł nas głos. Nie konkretny, bez słów, nucący spokojną, wolną melodię. Nawałnica przetaczała się nad nami, lecz wiedziałem, że trzymając się tego głosu będę bezpieczny. Że nic mi się nie stanie. Chmura przeleciała nad nami i z potężnym zgrzytem, jak jakiś mechanizm, zwaliła się na ziemię i pośród szczęku stali, grzmotów wybuchów i szumu wichru rozpłynęła się. Staliśmy jeszcze przez chwilę patrząc, jak słońce zaczyna wychodzić zza chmur. Dziewczyna nie zdjęła maski. Spojrzałem na nią, ale widziałem tylko odbicie swoich oczu w miejscu, gdzie powinny być jej oczy. Uśmiechnęła się tylko kwaśno gdy wyjęła nóż i jednym płynnym ruchem ucięła mi ucho. Nie bolało. Odwróciła się, chcąc wrócić do morza. Zapytałem, jak ma na imię. Odpowiedziała: Gdy człowieka nie przeraża stanięcie oko w oko z sobą samym, może to oznaczać, że jeszcze nie jest człowiekiem. Witaj, jestem Nadja.

Dodatek muzyczny nieco nadzwyczajny: Ponieważ od kilku dni jaram się jak norweski kościół nową płytą Swans, powiem tylko tyle, że jaram się nową płytą Swans jak norweski kościół.
Jaram się też nową płytą Current 93, ale to rzecz sprzed miesięcy trzech, ale lepiej późno niż wcale. I w zasadzie te dwie rzeczy jarają mnie najbardziej.