czwartek, 19 lutego 2015

Wiatr

Spotykam go na dworcu. Wsiadamy razem do pociągu. Jedzie do Ciechanowa. Ja do Warszawy. Nie widzieliśmy się kilka lat więc rozmowa się początkowo nie klei. Trochę wspominamy, trochę żartujemy, ale żarty sprzed piętnastu lat już nie bawią jak kiedyś.
 - Co właściwie robiłeś przez te wszystkie lata? – pyta. Nienawidzę tego pytania. Nigdy nie wiem co na nie powiedzieć. Ale odpowiadam. Przez mniej więcej piętnaście minut opowiadam swoje życie, bez wnikania w nudne szczegóły, pobieżnie i najbardziej ogólnikowo jak tylko można. Słucha w milczeniu, nie odzywa się ani nie przerywa. Gdy kończę kiwa głową i przez chwilę milczymy. Ja wiem, że on czeka na to samo pytanie. Takie ogólnikowe pytania mają to do siebie, że muszą być zadawane obustronnie, wet za wet. Czeka na to pytanie patrząc w okno. Kiwa głową jakby liczył mijane drzewa.
- A u ciebie? Co porabiałeś przez te lata?
Pytanie jest ciężkie i przez moment zastanawiam się dlaczego w ogóle je zadałem. Przecież nawet nie wiem, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
On milczy chwilę po usłyszeniu pytania nie patrząc na mnie.
- Cóż… Ożeniłem się – powiedział w końcu.
- To chyba dobrze.
- Chyba. Sam nie wiem.
- Szczęśliwe małżeństwa to chyba rzadkość.
- Nie, ja jestem szczęśliwy. Tylko czasami chciałbym być szczęśliwy inaczej. Nie zrozum mnie źle. Nie chciałbym zmieniać czegokolwiek, ale czasem chciałbym to opóźnić.
- Hmm..?
- Wiesz, to całe wejście w dorosłość. Co to w ogóle jest? Dorosłość – obraca to słowo w ustach jak kawałek zbyt twardego ziarna kukurydzy. – Można od tego zwariować.
- Pewnie tak. Zawsze się przed tym broniłem.
- Wiesz, to dobrze, bo to co ja mam wcale nie jest bardziej dorosłe od tego, co ty masz.
- Ja nie mam nic – mówię. – Zupełnie nic. Dla zbyt wielu ludzi jestem nieudacznikiem. To nie jest miłe ciągle to słyszeć.
- Jednak starasz się coś zrobić dla siebie. Ja nawet tego nie potrafię. Dzieci, żona. Wakacje raz do roku, które potem pamiętam jak pijacką noc, z opowieści żony i dzieciaków. Wracam do domu, siadam i nie wiem, czy to mi się śniło, czy faktycznie miało miejsce. Opalenizna mi o tym przypomina, albo zakwasy w mięśniach. Te kilka dni, nim do końca się nie rozpakujesz i wszędzie walają się walizki albo pamiątki, których zakupu zupełnie nie pamiętasz. Nie ma w tym nic, co by było warte powtórzenia, a jednak w następnym roku znów jedziemy. Do Peru, bo przecież to modne podobno, nie wiem zresztą. Co takiego jest, kurwa, w Peru, że moja żona chce tam jechać? Przecież ona myli Inków z Aztekami, a opalić się może w Łebie tak samo.
- Wiesz, masz możliwość, to jedziesz. Pewnie też bym jeździł, gdybym miał możliwość.
- Ech, sam nie wiem. Trochę mnie to wszystko wkurwia. Jeszcze samochód rozwaliłem.
- Byłeś gdzieś ostatnio?
- Ja? Nie. To znaczy, nie. Do pracy jechałem i jakiś idiota jechał nieoświetlonym traktorem. Wpierdoliłem się w ten traktor. Chuj się jeszcze zapierał, że to moja wina, ale dmuchnął i mu wyszło złoty trzydzieści. Pierdoleni rolnicy, żywiciele narodu, kurwa. Im wszystkim jeszcze komuna siedzi w mózgach jak ropa w zepsutym zębie. Myślą, że są królami Polski. Albo ci górnicy…!
Mówi naprawdę głośno i chciałbym, aby się zamknął. Ludzie na nas patrzą, co wprawia mnie w zakłopotanie. Pamiętam go jako spokojnego, cichego gościa. Śmiał się tylko głośno, ale nigdy głośno nie mówił. Teraz niemal krzyczy. Zawiesza się jednak w połowie słowa, zwiesza głowę i patrzy w okno. Przez resztę podróży gadamy o neutralnych tematach.
Przed Ciechanowem wstaje, narzuca niedbale płaszcz na ramiona i podaje rękę.
- No, to trzymaj się, Adaś! Może kiedyś się jeszcze zobaczymy.
- Wiesz, ogólnie dużo jestem teraz w Działdowie.
- Stary, mam tak mało czasu… Napisz do mnie!
Wybiega z pociągu gdy ten ledwo staje. Widzę go, jak próbuje w silnym wietrze zapalić papierosa osłaniając się skórzaną teczką. Potem rusza szybkim krokiem wzdłuż obdrapanego budynku dworca w stronę postoju taksówek. Mam niczym niezachwianą pewność, że nigdy go już nie spotkam.