Łatwo sobie wyobrazić, że kosmate chmury wczesnej jesieni to pozostałość po jakiejś tajemniczej apokalipsie, choć nie ma co się oszukiwać, że zapewne był to klasyczny jądrowy wybuch. Więc łatwo też sobie wyobrazić, że pada radioaktywny deszcz, a brudne kałuże zalegające pod krawężnikami to pozostałości tego odpadu, który topi podeszwy butów. Jeszcze łatwiej sobie wtedy wyobrazić, że pusty, nocny autobus ze Służewca do Centrum jest w rzeczywistości specjalnym pojazdem odpornym na radioaktywny opad, odpornym na zewnętrzny świat, więc ja w nim jestem bezpieczny. Jadę przez pusty świat. Jadę nie na pętlę lecz na koniec świata. Wyłaniające się z mroku domy to atrapy i nieliczni przechodnie to też atrapy, podstawieni statyści bez wpływu na cokolwiek. W przeciwieństwie do mojej ułudy decydowania o czymkolwiek. I tylko deszcz rozmywający kontury świata jest prawdziwy i może wiatr szarpiący drzewami też, ale reszta? Reszta z pewnością jest złudą i zniknie, gdy tylko wejdę do domu i zamknę za sobą drzwi. Wszystko zniknie. Zostanie tylko pewność w rozpoznawaniu złud.
Ostatnio coraz łatwiej jest wyobrażać sobie koniec świata. Mam wrażenie, że ludzkość balansuje na linie a ja jestem widzem tego szalonego spektaklu, stojąc z boku i czekając, aż w końcu spadnie i rozpęta się chaos wojny albo czegoś jeszcze gorszego. Tak sobie wyobrażam świat: jako szaleńca na linie, tańczącego taniec wojenny bez punktu podparcia. Wymyślam sobie w głowie futurystyczne opowiastki o upadku Ameryki, o wojnie w Europie, o Rosji zagarniającej wielkie połacie ziemi, pożerającej kraje jak ciastka. Kiedyś wstydziłem się swojego fatalizmu, dziś otwarcie głoszę apokalipsę, spodziewam się jej, choć z całego serca nie chcę. I przy tym nie pokładam żadnej nadziei w żadnym z bogów, przeszłych bądź obecnych. Nie wierzę bogom.
A gdy do pustego autobusu wsiada para młodych ludzi, przytulonych do siebie, widzę ich zwłoki przykryte pyłem umarłego świata, zwłoki dalej przytulone do siebie, kochające się po wieczność. I kiedyś byłbym bardziej cyniczny. Teraz jest mi zwyczajnie to obojętne. Przechodzę nad nimi do porządku dziennego i, patrząc w okno, wyobrażam sobie ogień trawiący miasto.