Choć po
Toruniu biega z milion bezdomnych kotów, nikt na ich widok nie jęczy z
zachwytu, jaki piękny kicia. A gdy człeczyna taki widzi kota w klatce, który na
dodatek jest zasmarkany, ropa mu leci z oczu i śmierdzi mu z pysia jakby przez
miesiąc zębów nie mył i jadł cebulę, to każdy się obejrzy, każdy zawoła, że
jaka piękna kicia! A matki będą pociechom pokazywać, że kot w koszu jedzie,
takie to zdziwko wszystkich łapie. Narzuca się na człowieka kalka: kot na
wolności: bezdomne, niegodne, jedzące surowe myszy stworzenie, szatański
pomiot, który spalić trzeba na stosie, a dokarmiające toto staruszki wrzucać do
rzek w workach, ostatecznie izolować w zakładach zamkniętych.
Kot w klatce
jest natomiast kotem udomowionym, jedzącym sterylne pokarmy kiciusiem, który
surową myszą się brzydzi i najchętniej spędza czas grzejąc się na kolanach.
Tacy ludzie są postrzegani jako indywidualiści. Tyle, jeśli chodzi o
stereotypy.
Prawda jest
jednak taka, że poczekalnia u weterynarza jest miejscem, w którym w pełnej
zgodzie na przestrzeni windy znajdują się: dwa koty, królik, bernardyn i bliżej
nieokreślony kundelek. Całe towarzystwo trzęsie się, popiskuje i skrobie
nerwowo pazurkami o podłogę, ale żadne nie fuknie na współtowarzysza niedoli.
Przypomina to nieco poczekalnie u lekarza dla ludzi, gdzie największy gagatek i
huncwot z podwórka, z którym nie raz toczyliśmy boje na kapsle i pięści, stawał
się na ten krótki, poniekąd magiczny moment, przyjacielem w niedoli. Szczytem
gradacji była oczywiście poczekalnia u dentysty.
Ale u
weterynarza jest bardzo podobnie. Starsze panie wymieniają uwagi na tematy
chorób swoich podopiecznych tak szczegółowe, że osoba po pięcioletnich studiach
i stażu w lecznicy zwierząt zdaję się być tylko ciekawą dekoracją, albo
przeszkodą w wymuszeniu określonych leków, o których one już zdążyły wyczytać w
mądrych księgach. Szczytem hierarchii jest kobitka z hasłem: moja córka/syn
(niepotrzebne skreślić) jest weterynarzem/studiuje weterynarię (niepotrzebne
skreślić). Znów pojawia się niewyraźna analogia do lekarzy rodzinnych, którzy
przecież najniżej stoją w drabinie szacunku społecznego, traktowani przez
starsze panie na równi z sąsiadkami, które wiedzę medyczną czerpią z "Na
dobre i na złe". Niestety, serialu obyczajowego o żmudnej i trudnej pracy
weterynarzy się nie doczekaliśmy, także póki, co wiedza jest czerpana jednak z
książek, bądź od bliższych i dalszych krewnych. Nadal jednak wszyscy jesteśmy
ekspertami w sprawie chorób zwierząt, o ludziach nie wspominając, bo tu
przypomina mi się własna rodzicielka, która w upodobaniem czytywała
encyklopedie medyczne, i szła potem do lekarza od progu wołając nazwy
określonych leków, które ona powinna dostać, bo ma to i to i jeszcze to w...
A kot ma
zwyczajny katar. Ot, cała historia.
Błagam, tylko nie koty. Ostatnio wszyscy, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy...o kotach...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, dumna posiadaczka dwóch psów :]
Bez obaw! Mimo, że kocham te futrzaki, nie lubię rzucać się z nimi na ludzi :] A opisywany w notce kotek niestety, odszedł był dwa dni temu.
OdpowiedzUsuń