Zanim się w maj wpadnie, jak w rozświetloną mlecznym światłem otchłań.
Powietrze jest białe.
Wisła jest brunatna i gruba jak obżarty wąż.
Niskie chmury, postrzępione, wata normalnie, strach się bać.
Plus dwadzieścia cztery, białe wakacje.
Zima była w tym roku jak rodzina, która przyjeżdża zaproszona na weekend, ale zostaje miesiąc. Kto by chciał tyle...?Idź już, prosiliśmy, idź już.
Poszła.
I teraz nie wiadomo, czy to wiosna, czy już lato ruszyło z kopyta.
Jak zwykle, przeglądam szafę i stwierdzam, że nie mam żadnych normalnych koszulek. Wszystkie z nadrukami firmowymi, albo z Canona, albo jeszcze z Tratwy. Jedna nawet z jeszcze starszych czasów się znalazła, ale ponieważ ma dziurę na przedzie wypaloną przez papierosa, jest pamiątką domową.
I czuję dobitnie słabość ciała po zimie. Bladość i jakąś taką dziwną gibkość, ale robaczą bardziej, nie sportową. Glistowatość.
Piję hektolitry kawy, patrzę na księżyc w pełni i zastanawiam się, kiedy się stanie coś. Tylko nie wiem co.
Przeprowadzamy się na wiosnę, także mieszkanie w centrum Warszawy, z widokiem na miasto z siedemnastego piętra odchodzi powoli w zapomnienie.
Mimo wszystko, podskórnie czuję pewne zmiany. Z tym, że nie wiem jeszcze, jakie. Coś zrobić trzeba, skoro przez zimę niewiele się zrobiło. Czaszkę otworzyć, mózg przewietrzyć, pokazać stopy światu. I dalej w tym stylu...
(Wiosna to czas, w którym się odradza, kwitnie i rośnie. Black Sabbath wydało nową płytę. Jeszcze nie słyszałem, poza kilkoma numerami z youtube. To może być jeszcze lepsza wiosna. Oto nadciągają cumulusy. Chyba już wiesz, co to znaczy?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz