Gubię ludzi licząc na to, że ich późnej odnajdę w ponurych labiryntach życia. Mieszamy się, mijamy, używamy słów aby siebie opisać i aby opisać stosunek nas samych do świata wokół. Widzę literki, gotowe sceny i punkty zwrotne. Człowiek schowany za fasadą słów.
Samoloty wyglądały jak zabawkowe modele puszczane ręką niewidocznego dziecka. Dalekie światła na horyzoncie; najpierw mała plamka, potem dwie plamki, potem obły kształt i huk maszyny tnącej ciepłe, wilgotne powietrze przedwczesnej wiosny. Jesteśmy, ja i K., na skraju miasta i rozmawiamy. O życiu, o kobietach, o Polsce, o polityce: jak to zwykle rozmawiają mężczyźni pijący alkohol. Ale zasadniczo nie narzekamy, a raczej staramy się ogarnąć otaczającą nas rzeczywistość. Nie aż tak odległe Okęcie przypomina plener starego filmu science fiction: błyska setką lampek w kolorach pomarańczu i czerwieni. Samoloty cumują w tym, w czym zwykle cumują samoloty. Z daleka kanciasta budowla terminala wygląda jak samica karmiąca swoje młode. Samoloty podłączone pępowinami korytarzy w których pulsują ludzie wracający z nieznanych nam krain.
Gdzieś w ciemnościach słychać skrzek ptactwa wracającego po zimie do Polski. Wracające samoloty i wracające ptactwo. Analogia nasunęła się niejako samoistnie. Zaczynamy czuć pierwszy chłód. Wilgoć podnosi się z traw, snuje się, dotyka chłodnymi palcami policzków i dłoni. Piwo jest przyjemnie rześkie, jak każde piwo pite ciepłym wieczorem pod chmurką.
Zgadujemy z jakiego kraju przylatują samoloty. Wygrywam, gdyż z uporem maniaka obstawiam samoloty LOT, a te z uporem maniaka cały czas nadlatują. Jeden po drugim. Wyrodne pisklęta, co opuściły gniazdo i teraz wracają. Mają pełne brzuchy ludzkich larw, a te mają pełne brzuchy wspomnień z odległych krain, białych plam na mapie, miejsc dziwnych zwyczajów kulinarnych i odmiennych zachowań przy stole.
Rozmowa toczy się wartko i przyjemnie. Piwa ubywa szybko. Wokół nas pojawiają się rodziny chcące pokazać dzieciom samolot, rowerzyści, pary w samochodach. Znikają szybko, obejrzawszy zaledwie jeden samolot, jakby jeden lądujący samolot dawał im obraz wszystkich samolotów, jakie wylądowały na Okęciu. Ileż marzeń, nadziei, wspomnień i łez wwiozły te samoloty, a ileż wyleciało wraz z nimi? Nie odgadniesz.
Gdy kończy się piwo idziemy na stację. Rozmawiamy, o religii, bo to temat, który narzuca się, jak Polak ma kilka piw w Polaku. W zasadzie rozmawiamy, jak się z religią rozstaliśmy. Ja opowiadam pewną historię z liceum, jak pierwszy raz powiedziałem na głos (co teraz może wydawać się infantylne, ale wtedy było to dla mnie coś wielkiego): Boga nie ma. Powiedziałem to głośno i dobitnie, w noc rozkrwawioną światłem latarń. Powiedziałem to tak, aby K. usłyszał i zrozumiał, jak ważne było dla mnie wypowiedzenie tych słów. Powiedziałem, że bałem się pioruna, wrzącej smoły, wideł w dupie i wszystkich innych rzeczy którymi straszyli mnie tłuści księża i niewyżyte seksualnie katechetki. Powiedziałem to jeszcze raz: Boga nie ma!
Przystanęliśmy na chodniku, bo mój widok przykuł martwy kociak leżący na trawie. Wyglądał, jakby spał. Małe łapki, tępe uszka; był smoliście czarny. Pomyślałem: to jest bóg, ale bałem się to wypowiedzieć na głos. Martwy kociak, zwinięty w kłębek jakby spał spokojnie. Martwy bóg. Poczułem dziwne dreszcze. Świat złożył nam metafizyczny ukłon, puścił oko, uśmiechnął się szelmowsko. Poczułem się wtedy częścią czegoś niepojętego, nad czym nie mamy najmniejszej kontroli.
Myślę, że K. też to poczuł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz