A ona swoim spojrzeniem
mogłaby szatkować diamenty. Przechadzała się po wiosce przez cały dzień,
wzdłuż szosy, w jedną stronę, od baru piwnego do stacji kolejowej i z
powrotem. Nie była to przesadnie długa trasa: dwieście, może trzysta
metrów i można ją było pokonywać kilkadziesiąt razy dziennie.
Nikt stąd nie wyjeżdżał na dłużej niż trzy dni. Nikt stąd nie
potrafił się wyrwać. Byli skazani na wegetację z delikatnym posmakiem
tego, co my nazywamy "wielkim życiem".
Dla nas to życie też jest gdzie indziej. Ich życie to małość. Te
nasze bloki z supermarketu gdzie można dostać wszystko bez zdejmowania
kapci. Dla nich - wielkie życie.
Jesteśmy małomiasteczkowe ludziki i pomimo wrażenia, że mieszkamy w
metropolii ciągle narzekamy, że nic się nie dzieje. Że życie,
czymkolwiek by nie było, jest zupełnie gdzie indziej. Daleko poza
zasięgiem naszych oczu, marzeń i możliwości. To, co mamy jest tylko
marną namiastką zgodną ze starym przysłowiem pszczół, że trawa jest
bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma.
I tu koło pozornie się zamyka. My - małomiasteczkowe maszyny -
marzymy o mitycznym wielkim świecie gdzieś daleko stąd, gdzie jego
uczestnicy pewnie marzą o prostym życiu, jakie my wiedziemy.
Nas sława, ich spokój kusi, i przyjaźnie nie podbite żadną walutą.
Mityczny świat zawsze zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Słowa "a
mogłem być kimś" zazwyczaj padają nad puszką piwa pod trzepakiem albo na
obskurnym przystanku autobusowym w wiosce zapomnianej nawet przez
choroby weneryczne.
Potem następuje
gradacja wymarzonych światów, pragnień oraz możliwości. W małych
miastach często likwiduje się mniej opłacalne połączenia. Inne ucieczki.
Pocieszające jest tylko to, że ciężko zabłądzić uciekając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz