Dobrze jest być w końcu w domu. Dobrze jest podróżować, ale najlepiej
jest być w domu, po całym tygodniu urlopu, obtoczony kotami i znajomymi
rzeczami. Nie musieć szukać maszynki do golenia i zjeść coś więcej niż
zupkę chińską. Przedzieraliśmy się przez nasz zmęczony kraj od czwartej
rano, gdy większość społeczeństwa jeszcze spała. Przedzieraliśmy się
ochoczo niesieni przebojami radia eska, co po jakimś czasie miało stać
się swoistym przekleństwem, ale przecież najważniejsze, żeby kierowca
miał komfort. Przedzieraliśmy się przez kraj jezusów ukrzyżowanych na
krzyżach wszelkiej maści, przez kraj jedynego słusznego papieża i Matki
Boskiej, królowej wszechświata, (co na to wszechświat?).
Kolega Jędras miał rację nazywając Łódź miastem po drugiej stronie
dupy. Dawno, ale to bardzo dawno temu nie widziałem tak odpychającego
miasta. Mam nieodparte wrażenie, jakby tym miastem od ponad stu lat nikt
się nie zajął i wygląda teraz jakby ktoś kichnął na mapę. Wielkie,
rozlazłe, szare, wyłania się z mgły i mżawki jak jakieś widmo opuszczone
od dawna. Ludzie łażą jak zombie, nie uśmiechają się, bo pewnie nie
mają z czego się tak naprawdę uśmiechać. Mkniemy dalej, zostawiamy to
widmo za sobą. Niech zginie, mam nadzieję, że nigdy nie będę miał z nim
nic do czynienia. Niepotrzebne miasto. Niepotrzebne widmo miasta; nie
jestem przekonany, że w słońcu i przy pięknej pogodzie będzie wyglądało
lepiej. Okazało się, że nie, ale nie uprzedzajmy faktów!
Jest natomiast takie jedno miasto w Polsce, które wita przyjezdnego
wartą honorową w postaci tirówek dzielnie dyżurujących przy każdej
pogodzie. Częstochowa. Mijamy miasto, krzyż mu na drogę, mamy inne cele,
o wiele lepsze. Po kilku godzinach jazdy drogami ekspresowymi otwiera
się przed nami Żywiecczyzna, nadziana górami jak dobra kasza skwarkami. I
nie był bym sobą, gdybym trochę nie pomarudził... Ale to za chwilę.
Widoki są zaprawdę cudowne. Zwłaszcza dla kogoś, kto góry do twej
pory widział jedynie na pocztówkach i ilustracjach w książkach. Jest to
widok ciekawy, niezmiennie kojarzący się, z braki innych zupełnie
skojarzeń, z bezdrożami Kanady i miasteczkiem Twin Peaks. Ośnieżone
stoki, porosłe igliwiem, wyłaniające się z mgły w najmniej spodziewanych
momentach - to robi wrażenie. Jednakże! Nie powiem, spodziewałem się
jednak gór wielkich, wyniosłych, nagich na szczycie i pokrytych wieczną
zmarzliną. Tymczasem miałem wrażenie, jakbym mimo wszystko otrzymał
jakiś półprodukt, pagórzaste formy bez treści. Ot, pagórki, zaledwie
1500 metrów najwyższa, więc gdzie ta monumentalność? Gdzie
niedostępność? Góra Pilsko, pod którą stacjonowaliśmy, była oblepiona
turystami jak pączek osami w ciepły dzień. Osobliwe.
Tu właśnie dojrzała we mnie pierwsza refleksja, w zasadzie bardzo
podobna do tej, jaką miałem podczas pobytu we Władysławowie: Korbielów
to takie Władysławowo, tylko bardziej wypukłe. Już uzasadniam. Po
pierwsze: jest eska jest impreza, radio zet rozkręci przy hitach na
czasie, a jak chcesz słuchać góralskiej muzyki, to se, panocku, zapłać
grubo kase i słuchaj se. Po drugie: mam wrażenie (nieodparte), że Beskid
ten Żywiecki jest tak samo rozmyty kulturowo, tak samo rozlazły i tak
samo wtłoczony w jeden turystyczny schemat jak każde inne miasto, które
oferuje tego typu rozrywki dla masowego ludzia. Nie ważne, czy jest to
Władysławowo, czy Giżycko, czy Korbielów. Autochtoni za wszelką cenę
starają się zamaskować wszechogarniającą biedę i robią dobrą minę do
złej gry, czyli muszą sprzedać swoje uparte, góralskie dusze za bezcen
tym wszystkim hanysom niewartym splunięcia. Góralska duma objawia się
najczęściej pod postacią ekspedientek sieci marketów Beskid, które w 99%
przypadków są diablo niemiłe i narzekają, że turyści zniszczyli ich
spokojny świat. Ano, racja. Zniszczyli. Ale pewnie gdyby nie turyści
mieszkałaby taka pani w rozpadającej się chatce, bez CO i RTV, a jedyne
AGD, jakie by miała, to tarka do prania i wałek do ciasta. A takich
chatek jest tam pełno i mieszkają w nich przeważnie starsi ludzie, co
nie zdążyli albo nie potrafili przystosować się do współczesnej, niemal
rabunkowej w swym wymiarze, że tak powiem, duchowym, turystyki. Po
trzecie... Być może tak dalej jest w Zakopanem, skąd telewizja TVN tak
pięknie pokazuje górali sepleniących do kamer jakieś dyrdymały. Tu
jedyne zetknięcie, jakie mieliśmy w folklorem to była dwójka kompletnie
pijanych chłopów sepleniących w góralszczyźnie jakieś dyrdymały. I tyle.
Żadnych kierpców, oscypki w cenach normalnych. Być może usunięty w bok
Beskid Żywiecki nie wykorzystuje nachalnie swego regionalizmu do
promocji. W sumie poza Kaszubami pozostali jedyną mniejszością etniczną
rozpoznawalną od razu. Dziwi nieco, że nie wykorzystują tego nieco
bardziej. Ale to tylko moje spostrzeżenia, bardzo ogólne i subiektywne,
dotyczące jedynie małego kawałka tej arcyciekawej, bądź, co bądź, ziemi.
Z chęcią wybiorę się tam latem, bo zimą... ale nie uprzedzajmy faktów! W
kolejnych odcinkach opowieści góralskich opiszę, co można robić w
górach jak się nie jeździ na nartach ani tym bardziej desce. Będzie
także o wyprawie na Słowację do źródeł termicznych oraz o tym, dlaczego
Słowacja wydaje się być o niebo lepiej "urządzona". Opiszę także kilka
smacznych piw regionalnych i Słowackich. Darz bór!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz