W zasadzie można zadać sobie podstawowe pytanie: po co ktoś, kto nie
chce za bardzo jeździć na nartach pcha się w góry porą zimową? Jednak
pytanie to jest równie zasadne jak to, po co jeździ się nad morze, jak
się nie umie pływać. A jednak!
Żółty szlak początkowo wydawał się łatwy do przejścia. Zaczynał się
przyjemną drogą pośród wielkich sosen, spomiędzy których przezierało
wesołe słońce. Temperatura na plus, woda skapywała z iglaków lśniąc
tęczowymi odpryskami. Sielanka. Jest pięknie. Szlak jednak, zupełnie
niespodziewanie, zbaczał pomiędzy drzewa. Zupełnie niespodziewanie!
Niech to szlak! Początkowo śnieg sięgał do połowy łydki, więc dało się
jakoś iść. Ale po przekroczeniu strumienia, nad którym wisiał kawał
dechy, jako kładki, nagle zaczęliśmy z Agą zapadać się w śniegu po
kolana. Po kilkudziesięciu metrach, może nieco więcej, poddaliśmy się.
Mimo, iż widok był piękny. Byliśmy jakieś trzydzieści, może więcej,
metrów nad ziemią. W dole płynął strumień. Śnieg był biały, świeży.
Ścieżka wąska, więc niezbyt rozsądnie było przemieszczać się brnąc w
śniegu po kolana. Zawróciliśmy na szlak niebieski, ale tam było
dokładnie tak samo. Śnieg pokrzyżował plany.
W zasadzie to nawet miałem zamiar nauczyć się jeździć, a przynajmniej
spróbować, na tych nieszczęsnych nartach. Pokonałem przecież wrodzony
lęk wysokości i pojechałem wyciągiem krzesełkowym. Nie była to może
jakaś oszałamiająca wysokość, ale dla kogoś, kto dostaje zawrotów stojąc
na taborecie... Jakoś nie wyszło z tymi nartami. Zbiegiem licznych i
dziwnych przypadków niedane mi było poczuć się jak Alberto Tomba. Nic
to, nie uciecze, jak mawiają starzy górale.
Co więc może w górach zimową porą robić człek, który nie uprawia
sportów zimowych? Jak już wspomniałem, spacery po szlakach odpadają. Te
są źle utrzymane, zaśmiecone podejrzaną, białą substancją, sypką i
zimną.
O dziwo nie ma nawet jednej oficjalnej górki, na której można by było
na sankach albo jabłuszku... Nie żartuję bynajmniej. Ja naprawdę
chciałem pojeździć na sankach. A tu klops!
Spacerowanie po miejscowości, jaką jest Korbielów, nie daje zbyt
wielkiej satysfakcji. Miejscowość jest zbudowana wokół jednej, głównej
ulicy z niewielkimi odstępstwami od reguły. Są karczmy, to prawda. Jest
pizzeria, (która, swoją drogą, oferuje naprawdę przyzwoitą i smaczną
pizzę. Boczek był wielki i soczysty, sera dużo, a ciasto cienkie i
chrupkie. Takiej ze świecą szukać w Toruniu). Są jakieś tam puby, ale
nie zwiedzałem.
Ponieważ była taka możliwość, albowiem byliśmy tam w czwórkę autem,
pojechaliśmy na Słowację. Do wód, że tak powiem. Otóż, w miejscowości
Oravice znajduje się basen termalny. Pojechaliśmy właśnie tam. I od razu
rzuca się w oczy jedna rzecz. Na Słowacji każde jedno miasteczko, jakie
mijaliśmy po drodze było ładnie urządzone, domki śliczne a liczba
rozpadających się chat ograniczona do minimum. Jednocześnie duża liczba
starszych osób spacerujących po ulicach, ubranych w fartuchy w grochy,
była wielce sympatyczna. Uroczy widok. Ten niewielki fragment Słowacji,
jaki widziałem wyglądał niezwykle zachęcająco. Jakoś tak czystko,
schludnie i miło. Ale pewnie to tylko miłe złudzenie.
A same źródła? Rewelacja! Moczysz się w wodzie o temperaturze 39
stopni na świeżym powietrzu, gdy wokół pada śnieg, temperatura poniżej
zera, a nad wszystkim górują Rysy - monumentalne, otulone mgłą, dwa
kilometry pięćset góry. Potem tarzanie w śniegu, spacer po lodzie i mózg
dostaje takiego kopa, że hej! Mógłbym tam spędzać godzinę dziennie, dla
odprężenia. Atmosfera miła, niemal rodzinna. Rosjanie chodzą w
łańcuchach, które chyba przed momentem zdjęli z kół samochodów. Polacy
przyjeżdżają całymi klanami. Słowacy raczej na spokojnie, a Czesi są
cisi, chyba świadomi tego, ze ich język dla naszego śmiesznym jest
nieco. Z wzajemnością, zresztą. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, z
której słyną bracia Słowacy. Piwo. Oczywiście, Zlaty Bazant na czele,
ale chciałem poszukać czegoś mniej znanego. Oczywiście, teraz to wszytko
należy do wielkich firm, ale trzeba przyznać, że Bazant jest wprost
fenomenalny. Zakupiłem zwykłego, ciemnego i cytrynowego. I najbardziej
mnie zaskoczył cytrynowy, albowiem był przepyszny, lekki i orzeźwiający,
że normalnie kapcie spadały z nóg. Zdawało się, że nie posiada ono
żadnych sztucznych dodatków, jeno sam sok cytrynowy. Było naturalnie
mętne i pyszne. Ciemny Bazant to oddzielna bajka. Mocne w smaku, ale nie
w procentach. Gorzkawe, intensywne i równie orzeźwiające, co cytrynowe.
Wprost idealne. Do tego: piwo marki Gazda, rozlewane na podobieństwo
samogonu, w zwykłych zielonych butelkach z jedną nalepką na froncie i
zakapslowane zwykłym kapslem. W smaku lekkie, przyjemne i mocno
chmielowe. Było tam jeszcze kilka innych, których nie zdążyłem
przetestować, ale co się odwlecze...
W Polsce natomiast sprawa wygląda dużo gorzej, albo inaczej. Wygląda
dużo gorzej z naszego punktu widzenia, bo przecież nie znam tych
Słowackich wynalazków, więc dla mnie wszystko tam jest nowe. U nas zdaje
się, że jedynym piwem regionalnym, oprócz smakującego wszędzie tak samo
Żywca, jest Harnaś, który z Góralami ma tyle wspólnego, co ja z
Arabami. Czyli niewiele. Ale znalazłem. Piwo nazywa się Maćkowe. Ważone
niedaleko, w lokalnym browarze w Bystrej. Dwa warianty: miodowe i
malinowe, oba warte uwagi. Smaczne, rześkie i lekkie. Osiadający powoli
osad pozwala sądzić, że zawiera naturalne składniki.
Poza tym w górach można przecież grać w karty, objadać się oscypkami
albo czytać Dostojewskiego. Także nawet dla niejeżdżących na nartach
jest multum atrakcji. Trzeba je tylko umiejętnie znaleźć.
W zasadzie miałem pomarudzić trochę, że góry nie proponują nic komuś nieszusującemu, ale zaprzestanę tego. Nie będę marudził.
Góry, góry... Czy będzie ciąg dalszy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz