Wsiadłem jakiś czas temu do kolejki górskiej, w której
nie było żadnych zabezpieczeń. Ot, wsiadało się i jazda do przodu! Bez litości;
albo się utrzymasz albo do widzenia, nikt za tobą nie zatęskni.
Było niezwykle trudno na początku. Trzymałem się
siedzenia niemal siłą woli i wmawiałem sobie, że znakomicie się bawię. Ale
wcale nie bawiłem się znakomicie. Miałem straszliwe zawroty głowy, chciałem
wysiąść. I tylko upór kazał mi zostać. Upór oraz przekonanie, że jak nie
dotrwam do końca, to ominie mnie coś bardzo fajnego.
W marę, jak jechałem dalej, nauczyłem się, że w sumie
bardzo prosto jest utrzymać się w czasie tej szaleńczej jazdy, a brak
czegokolwiek do trzymania paradoksalnie ułatwia sprawę. Jest taka scena w Kontakcie
Zemekisa, w której bohaterka w końcu rusza w podróż tunelem międzygalaktycznym,
czy jak tam to ustrojstwo się nazywa. Mądre głowy budują jej fotel wewnątrz
kapsuły, którego nie przewidywał pierwotny plan budowy, jaki został przesłany z
kosmosu przez wyżej rozwiniętą cywilizację. Fotel trząsł się jak pies
wysrywający pestkę brzoskwini i mało by bohaterki nie zabił, gdyby ta nie
uwolniła się z niego pierwej, ufając mądrości projektantów maszyny. Bez fotela
jazda była przyjemna i "gładka".
No więc tu jest podobnie. Jak siadałem do Finneganów
z całym bagażem przeczytanych opinii, recenzji oraz opracowań, czułem się jak
pani Arroway w fotelu, który pasował do owej kosmicznej kapsuły jak świni
kalesony. Gdzieś po kilkudziesięciu stronach zmagań iście olimpijskich
(wymęczony jakby zawodnikowi sumo kazano ścigać się na setkę z Benem Jonsonem)
otrząsnąłem się z tych wszystkich mądrych opinii i zaufałem panu J. Na tej
kolejce można się utrzymać balansując swobodnie ciałem. Lecz trzeba
konstruktorowi zaufać bezgranicznie. Choć dalej nie jestem przekonany, że
wiedział do końca, co czyni. Moja wiara w Joyce'a nie chwieje się co prawda,
ale jestem w stanie lekko zanegować pielęgnowaną do tej pory "objawioną
świętość" tej Księgi. Owszem, jest to rzecz, która rozstawia rozum po
kątach i mówi mu: Nie masz tu nic do roboty, idź spać. Ale wzbraniam się mocno
od twierdzenia, że udzieli ona jakichkolwiek odpowiedzi. Nie jest objawieniem,
chyba, że czysto formalnym, literackim. Treść zdaje się tu być najmniej
istotna, zważywszy także na to, że nie jesteśmy Irlandczykami, a to ich
historią i kulturą Finnegans Wake nasiąknięte jest najbardziej.
Uniwersalizm, mimo wszystko, zdaje się być nieco dalej.
Kilka lat temu Słomczyński chwalił się, że odnalazł
klucz do Finnegans Wake. Wtedy na palcach jednej ręki można było
policzyć ludzi, którzy rozbili się o ten tekst. A ja powiadam (w całkowitym
wywyższeniu siebie samego), że ja także znalazłem klucz to Finneganów!
Trzeba powiedzieć rozumowi, żeby poszedł spać. Nic tu po nim. Nie ma nic do
roboty.
Ufam Joyce'owi. To mój bóg, a bogom się ufa.
Potraktowałem jednak Księgę zbyt poważnie. Liczyłem, że doznam epifanii podczas
czytania, niejednej zresztą. Jednocześnie zwątpiłem i zacząłem tonąć, jak
Piotr, który, idąc po wodzie, zawahał się. A potem wyłączyłem rozum,
wyciągnąłem dłonie i powiedziałem: Prowadź! W końcu to podstawa każdej wiary, a
moja jest teraz silniejsza niż kiedykolwiek. Tak podejdźcie. Jeśli kiedykolwiek
przyjdzie wam do głowy stanąć oko w oko z tekstem Finneganów, porzućcie
wszelki rozum. Zapomnijcie o wszystkich mądrych opracowaniach Słomczyńskiego,
Eco czy Bazarnik. Nie ma tego! Wyrzućcie to z głowy, jeśli byliście na tyle
szaleni, aby to czytać. Finneganów nie sposób zrozumieć, więc po co psuć
sobie zabawę próbowaniem? Nie idźmy tą drogą! Najlepiej jest przyłożyć oczy do
pierwszego zdania (które, jak wszyscy wiedzą, jest środkiem ostatniego zdania,
początkiem końca, idealnym kwadratowym kołem) jak, nie przymierzając, koła wagonika
kolejki do szyn, i ruszyć do przodu. Nie rozumieć, a rozpostrzeć ramiona i
rozdziawić gębę krztusząc się pędem powietrza w tej najbardziej popierdolonej
jeździe literackiej od czasu eposu o Gilgameszu.
Wystarczy usiąść i powiedzieć: James, ufam Tobie!
Reszta wyda wam się marnowaniem papieru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz