Nie wnikam zupełnie, kto tam z
nim grał. To zadanie na później. Niech przemówi muzyka, pomyślałem i odpaliłem.
Tak, ciężko będzie tę płytę
przebić. Myślę, że zwycięstwo we wszelkich podsumowaniach ma jak w banku,
chyba, że jakiś stary dinozaur otrzepie się z kurzu i wysmaruje „dzieło”. Tymczasem…
Tak, ciężko będzie nagrać coś
równie słabego, wypranego z pomysłów i emocji, coś równie powielającego
schematy. Steven Wilson sam już dziś jest dinozaurem, więc cóż mógłby dać swoim
wnuczkom, jeśli nie garść zgranych klisz i patentów sprzed czterdziestu lat, na
słuch których wielu zakrzyknie: geniusz!
Ta płyta jest jak bezsenność
Jacka: jest kopią kopii, kopii, kopii.
Geniusz? Nie, zręczny
manipulator. Genialny kopista, chirurg i beztalencie. Takimi epitetami mam
ochotę go obrzucać po pierwszym przesłuchaniu najnowszej płyty. The Tangent
nagrywało płyty o niebo lepsze, a oni są kopistami pierwszej wody, którzy ani
słowa prawdy na swoich płytach nie powiedzieli. Wilson też kłamie. Co prawda,
robi to nad wyraz wprawnie, ale ta płyta
cała jest wielkim kłamstwem i, nie wiem doprawdy, kogo może ona zachwycić. Może
kogoś, kto nigdy nie słyszał niczego poza samym Wilsonem. Płyta zachwyci ludzi, którzy widzą w nim boga i
zbawcę sceny prog. Po nieznośnym klocu w
postaci Grace for drowning sądziłem,
że się opamięta. Że mu przejdzie. Faktycznie, przeszło, ale zaraził się za to
wirusem zwyczajnego, tak po ludzku nazwanego, pitolenia w stylu Transatlantic.
Płyta nieznośna, nudna, pretensjonalna. W sam raz dla młodzieży. I dla tych, co
nie zasypiają słuchając Pendragon.
P.s.: Po przesłuchaniu utworu The
Holy Drinker (poniżej) miałem wielką ochotę się zapić na śmierć, aby już nigdy takie dźwięki do mnie nie dotarły… Na
własną odpowiedzialność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz