Planet Doc +; po obejrzeniu filmu Zappa wraca na Sycylię wychodzę przed Pałac Kultury, mijam posągi i kieruję się w stronę Złotych Tarasów. Przy jednym z maszkaronów oblepiających Pałac stoi dwóch byznesmenów: kurzą papierosy dymiące jak palona opona i liczą pieniążki zebrane podczas licznych kwest w okolicach Pałacu i Metra Centrum.
- Patrz, Krzysiu - mówi jeden z nich, a papieros trzęsie mu się na wargach i popiół spada na szarą marynarkę. - Festiwal zagraniczny, a my tylko marne 200 euro i trzysta złotych zarobili!
- Tak - kiwa głową Krzysiu. - Widać, że Europa już biedna jak my!
Oczywiście, zaczepiają mnie z pytaniem o drobne. Oczywiście, nie starają się nawet ukryć pieniędzy, które już mają.
- Kierowniku - wchodzi w trans ten, którego nazwano Krzysiem. - Złotówki nam brakuje do... - urywa nagle, patrzy na kolegę, potem na zmięte banknoty w kieszeni i znów na kolegę, który wzniósł oczy do nieba i powiedział:
- Kurwa, umiesz ty biznes robić!
Lecz ta wiosna inny ma smak, niż nieudany biznes. Potruchtawszy dalej od nich, mijam kongresową, wchodzę na przejście dla pieszych w formie klawiatury pianina albo innego fortepianu i przechodzę na drugą stronę. W myślach nazywam to "dzielnicą drapaczy chmur", ale to przecież lekko ironicznie określenie na te kilka domków wyższych niż dwadzieścia pięter. Nie mniej, gdy jest wieczór, albo ciepła noc, stojąc na podwórzu pomiędzy blokami, a przed sobą mając biurowiec rozjarzony bladymi światłami, można poczuć się jak w Blade Runner. Troszkę tylko zawężając horyzont do tego jednego budynku. Bo reszta jakoś futurystyczna nie jest. Dalej jest plac zabaw. Jeden z tych absolutnie absurdalnych placów zabaw, z betonowymi ścianami, z dziwną jakby kładką pośrodku i wielkim głazem polodowcowym wplecionym na rympał w strukturę jednej bujaczki oraz miniaturowego konika na wielkiej sprężynie. Jest też okrągła piaskownica, tak mała, że z trudem mieści się w niej dwójka średnio wyrośniętych dzieci. Obok jest ławeczka; na niej siadają matki wiecznie wpatrzone w smartfony. Jedną ręką grzebią od niechcenia w piasku, drugą patrzą w telefon, a dziecko tymczasem pożera kolejne garście piachu. Przyglądam się temu od niechcenia, rzucając jakieś skostniałe uwagi w stylu: kiedyś to było nie do pomyślenia albo, że za moich czasów. Dziecko w maleńkiej piaskownicy rzuca samochodzikiem w matkę. Matka nie reaguje, przyspiesza tylko bezsensowny ruch ręką wyposażoną w łopatkę. Dziecko w odpowiedzi zjada kolejną garść piachu.
Mężczyzna grający z krzesła niezmiennie wzbudza we mnie pozytywne myśli, a mimo to nigdy nie dałem mu ani grosza. Ostatnio zmienił instrument: przez moment zamiast krzesła miał takie jakby biurko, ostatnio natomiast całkowicie przesiadł się na europaletę. Muszę przyznać, że jego brzmienie na tym straciło. Krzesło miało wyrazistość i znacznie większą rozpiętość tonalną; europaleta jest dość monotonna. Stłumione brzmienie, jakie emituje, z trudem przebija się przez gwar ludzi wysiadających z metra, przez krzyki punków niezmiennie spiskujących przeciw systemowi poprzez żebranie na fajki, choć ciuchy mają lepsze od moich, a na pewno nowsze i droższe oraz kaznodziejów, którzy szczególnie upodobali sobie to miejsce. Czasami rozstawia się tam jakiś samotny bojownik o prawa ludzi. Chce uwolnienia kogoś w Chinach albo na Tajwanie, nigdy nie mogę zapamiętać, gdzie dokładnie. Myślę, że mu tak samo wszystko się szybko zmienia. Kaznodzieje są jednak najciekawsi. Mówią o wielu zagrożeniach, jakie czyhają na ludzi wysiadających z metra. Czują się w obowiązku ostrzec nas przed złem, jakie czai się, gdy tylko wyłonisz się z przejścia podziemnego w świat pełen pokus cielesnych i materialnych. Często jest z nimi wiekowa już hipiska z kwiatami we włosach. Porusza się w sposób, w jaki zwykły poruszać się hipiski na starych teledyskach z Hendrixsem: lekki, płynny, posuwisty ruch z lekko uniesionymi, falującymi ramionami. Ostrzegała mnie raz przed Szatanem oraz mówiła, że Bóg jest tęczą sugerując dziwną dwoistość, bo przecież kilometr dalej ta sama tęcza płonęła jako znak Szatana. Jednak po bogu, który jest jednocześnie swoim własnym synem i swoim własnym ptakiem, można spodziewać się jeszcze większych cudów.
Ursynów, dwudziesty pierwszy maja, 27 stopni, lekkie zachmurzenie, wiatr umiarkowany. Malowniczo usytuowany wśród miejskiej zieleni sklep Marc Pol. Wychodzę z niego dzierżąc w dłoniach paczkę mrożonych warzyw, która przyjemnie owe dłonie schładza. Popijam zimną colę, przystając na moment w cieniu obok sklepu Komfort. Na murku, zupełnie nieopodal, siedzi dwóch nurków. Kiwają się w te i we wte, mocno już utytłani w elemencie baśniowym. Rzeczywistość już małe ma dla nich znaczenie. Jeden z nich takie oto zdanie wygłasza:
- Ciepło jak na plaży, Heniu. Tylko morza brak!
A Henio rezolutnie, z figlem, z błyskiem, taką ripostę:
- Ty morza wciąż szukasz, a ja od rana nim płynę!
I pomyślałem: gdyby to usłyszał Jacek Cygan, to pewnie niezwłocznie umieściłby ten wers w nowej piosence Edyty Górniak. Spojrzałem na nich pełen podziwu, zwłaszcza dla Henia. Patrzyłem, jak słońce okrasza złotymi plamkami jego mądre ramiona, jak siwy włos na głowie lśni jak nimb świętości i wiedzy tak wielkiej, tak głębokiej i tak czystej, że gdzie mnie tam do nich! Odchodzę, pełen szacunku i nieco mądrzejszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz