Śnieg właził do butów,
gryzł w łydki. Był suchy jak styropian, ale zimny straszliwie. Świat
zamrożony na kość, tak samo też biały i śliski. Drzewa pokryte gorzkim,
białym nalotem; zrywam gałązkę i zlizuję szron: jest gorzki, jak
zamarźnięta żywica i kora.
Pusto jest, cicho tak bardzo, że mówiąc cokolwiek mógłbym sprawić, że
świat pęknie nagle, rozpadnie się jak sopel lodu o ziemię. Zresztą,
chciałbym teraz być jedynym człowiekiem na ziemi. Choć przez moment. Tam
gdzieś jest Toruń, jakaś tam praca, ludzie, pieniądze; a tu to wszystko
nie ma najmniejszego znaczenia. Staję pośrodku (symbolicznie rzecz
jasna!) lasu i biorę głęboki oddech. I wydaje mi się, że tu właśnie
widzę, co jest naprawdę ważne. Najmniejszy nawet płomyk jest pożogą
godną autralijskiego buszu. Zdaję się, że widzę... jak powiedział
Sofronow.
Pięknie jest. Świat jest dwukolorowy. Niebo, drzewa, śnieg; wszystko
ma ten sam odcień. Scieżka zanika w oddali, w szarości, ale czy to mgła
czy tylko powietrze ma dziś taki kolor, tego nie wiem.
I niech tak zostanie na dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz