Pierwsza kawa, bo spać się chciało jak się rankiem wstało.
Druga, bo ta pierwsza jakaś słaba była.
Trzecia, bo zapomniałem, że piłem już dwie.
Czwarta, bo po biedzie dobrze napić się kawy.
Piąta, bo po kolacji, do filmu…
Szósta kawa wynikła nie tyle z potrzeby dalszego pobudzania się, ale raczej z czystej potrzeby smaku.
Dalszych nie było.
Jeszcze.
Bo zaniosło mnie w las dzisiaj, ale tak, żem w drogę zboczył nagle
bez sensu zupełnie. Polazłem gdzieś i na szczere pole wlazłem, co
naskoczyło na mnie bez ostrzeżenia. Las się skończył i pole nagle hop!
Szaro-białe, a ściana lasu po drugiej stronie jego skrzyła się biało na
czarnym niemal tle drzew iglastych. Niebo jak stara, brudna tapeta, co
sprawia wrażenie, jakby się ledwo trzymała. Ale nie odpadła jednak.
Trzymała się.
Na polu wybrzuszenie w śniegu żem nagle obaczył. Jakby zaspa duża, ale
zaspy przecież wiatr z cegieł by nie usypał, bo te niechybnie spomiędzy
dużego nagromadzenia płatków śniegowych sterczały. Szare, czerwone,
jakie byś tylko chciał. Podlazłem bliżej, w śniegu brnąc niemal po
kolana, z wichrem kąsającym policzki nieosłonione. Aparat – z metalu
czarnego uczyniony – nieprzyjemnie zimnem rękę parzył i zdawał się ważyć
dużo więcej, niż ważył w temperaturze pokojowej, zwanej tak od tego, że
łagodną była. Na śniegu białym, poprzetykanym zielskiem zeschłym, co to
się jeszcze gleby imał, śladów mrowie. Z wyglądu na ślady jakiegoś
zwierza kopytnego wyglądały. Pewnie sarny jakiej, albo innego, podobnego
we wielkości i zachowaniu stworzenia. Przystanąłem. Wiatr duł
niesamowicie, tak, iż niemal uszy mi pod czapką łopotały jak dwie flagi
na masztach pozostawione. I zdawał się ten wicher badać zakamarki mojej
duszy niemal.
Ale uparcie parłem przed siebie, przez śnieg i krzaczory zeschłe,
zastanawiając się, co też za budowla dziwna kryć się w śniegu może…
Albo co w niej kryć się może.
Albo kto?
Zbliżywszy się do zaspy, pod którą niewątpliwie skrywała się moja ów
dzisiejsza zagadka, obaczył żem wejście. Zrazu ciemne, tak, iż nic
wewnątrz widać nie było. Ale, gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem spadek,
który niechybnie prowadził do wnętrza (rzekłbym: do trzewi) tajemniczej
budowli. Zszedłem ostrożnie, jako że ośnieżone było owo zejście i strome
dość.
Długość to miało może pięciu kroków, szerokość wyciągniętych ramion, a
ścianą z dwójką okien zakończone było. Sklepienie półkoliste. Tynk,
którym bez wątpienia onegdaj pokryte było od środka, odłaził jak skóra
zeschła, albo co podobnego do skóry zeschłej. Wicher świszczał wyjątkowo
boleśnie w szparach po resztkach, jak się zdawać mogło, komina.
Zamarłem nagle.
Nic się jednak nie stało… Wylazłem na zewnątrz.
W odległości kroków może dwudziestu najwyżej odnalazłem resztki domu
murowanego, jak się wydawało, z tych samych cegieł. A więc tu mieszkał
chłop, i baba z nim pewnie mieszkała. I dzieci jakie pewnie też
mieszkały z nimi. A tam spiżarnie mieli, ale która to wojna wygoniła ich
gdzie? A może ich kości lśnią w ziemi gdzieś tu, a duch jego uparcie
orze duszę ziemi na wiosnę, sieje ziarno i zbiera plon zardzewiałym
sierpem…
Którego świata koniec ich dopadł?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz