Najpierw, skoro świt, pomknęliśmy do Poznania. A ponieważ
dzień wcześniej Aga wyprawiała pożegnalnego grilla nie powiem, że byłem
wyspany. W zasadzie żadne z nas nie spało zbyt wiele. Ja – bo trzy godziny snu
by mnie bardziej rozleniwiły niż jego brak. Aga – bo skoro świt pomknęliśmy na
jej obronę pracy licencjackiej. Stres więc zrozumiały. Zresztą, denerwowałem
się tylko odrobinę mniej. Także tym, że ja – zasiedzialy zbyt wiele w jednym
miejscu artefakt miejski – postanowiłem ruszyć szanowną w inne miejsce. A w
Poznaniu byłem wcześniej tylko raz, na kilka godzin, z czego większość
spędziłęm słuchając Porcupine Tree na Arenie. Gdzieś tam przemknąłem wtedy (jak
się okazało bardzo blisko koziołków) późną porą (ciemno było już) i zwiedzilem
jedynie kebapa. Teraz Poznań miał rozkwitnąć przede mną w świetle dziennym.
Wystawa obrony syplomów UAP – u miała miejsce w hali Targów
Poznańskich. Z zewnątrz hale kojarzyły mi się z jakimś studiem filmowym. W
środku – biało i surowo. I olbrzymia ilość sztuki wszelakiej, sztuki młodej i
ambitnej, sztuki próbującej. Nie rozumiałem wszystkiego (boć to niemożliwe) i
pewne działania wzbudzały moje wątpliwości, ale przecież patrzyłem na wszystko
okiem laika zupełnego. I kilka zaskoczeń mnie spotkało. Ale nie o tym teraz,
może w innym czasie.
Aga obroniła się na piątkę. Więc Poznań mógł w końcu
otworzyć przed nami swoje podwoje. Widzenie miasta po nieprzespanej nocy, po
zeszłym stresie jest dość specyficzne. Faluje i
gnie się.
Jeść! Jesteśmy w końcu w stolicy ziemniaka. Udaliśmy się do
baru mlecznego licząc na porządną wyżerkę w rozsądnej cenie. Cena, owszem, była
rozsądna ale wyżerka... Cóż, schabowy jest potrawą uniwersalną jak, nie
przymierzając, fast foody, ale te ziemniaki... Ja nie wiem, może nigdy w życiu
nie jadłem kartofla, może wyniesione z Działdowa nawyki gotowania ziemniaków
były błędne, ale nigdy w swoim życiu nie jadłem tak okropnych kartofli. Może stąd
wzięła się odmnienność nazwowa – to, co jadłem było żółte jak Chińczyk i
smakowało jak rozgotowane trociny. Pora odkryć inną specjalność regionju – Lecha
Pilsa z nalewaka.
I tu w końcu moje podniebienie zostało połechtane nadzwyczaj
mile. Dobre jest to draństwo, zwłaszcza wypite w zajebistym klubie marki
Dragon, pełnym małych salek, przypominający istny labirynt w starej kamienicy z
najbardziej kuriozalną ubikacją, jaką widziałem – zlewy były ustawione wprost
na korytarzu. Także słynna poznańska drożyzna okazała się być wielkimi oczyma
jakiegoś nieznanego strachu, gdyż Toruń dawno dobił do Poznańskich cen, tylko
ze standardami jest gorzej. Różnica maksymalna to góra dwa złote, choć pewnie
są miejsca gdzie można zbankrutować nim się osiągnie stan zbawienia, ale to i w
Toruniu można zrobić bez problemu. Lokal Brovaria i kolejne miłe zaskoczenie. Za
cenę 10 złotych wychylasz, bracie, pokal pszenicznego piwa własnego chowu. Chów
z pewnością musiał być ekologiczny i bezklatkowy bo piwo zdzierało trampki z
nóg i pozwalało poczuć się jak młody bóg na wczasach w Bułgarii.
O atrakcjach poznańskiej architektury rozpisywał się nie
będę. Kto był, ten wie. A kto nie był niech jedzie czym prędzej. Przy ratuszu
jest przecudna księgarnia z rozsądnymi cenami i fantastycznymi kolekcjami
Vonneguta, Lema czy Pratchetta. O ile zdążyłem się zorientować , tych autorów
mieli wszystko albo prawie wszystko.
Poszwędaliśmy się jeszcze trochę po mieście i do dom, bo ze
zmęczenia gieliśmy się ku ziemi jak przerośnięte słoneczniki.
Drugi dzień i atrakcji kulturalnych ciąg dalszy. Unurzałem się
w tym ile się dało i wyjechałem lekko oszołomiony i pełen nowych pomysłów,
które, jak mniemam, są warte przemyślenia i zrealizowania.
Fajne miasto, ten Poznań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz