Spotykam
go na dworcu. Wsiadamy razem do pociągu. Jedzie do Ciechanowa. Ja do Warszawy.
Nie widzieliśmy się kilka lat więc rozmowa się początkowo nie klei. Trochę
wspominamy, trochę żartujemy, ale żarty sprzed piętnastu lat już nie bawią jak
kiedyś.
- Co właściwie robiłeś przez te wszystkie
lata? – pyta. Nienawidzę tego pytania. Nigdy nie wiem co na nie powiedzieć. Ale
odpowiadam. Przez mniej więcej piętnaście minut opowiadam swoje życie, bez
wnikania w nudne szczegóły, pobieżnie i najbardziej ogólnikowo jak tylko można.
Słucha w milczeniu, nie odzywa się ani nie przerywa. Gdy kończę kiwa głową i
przez chwilę milczymy. Ja wiem, że on czeka na to samo pytanie. Takie
ogólnikowe pytania mają to do siebie, że muszą być zadawane obustronnie, wet za
wet. Czeka na to pytanie patrząc w okno. Kiwa głową jakby liczył mijane drzewa.
-
A u ciebie? Co porabiałeś przez te lata?
Pytanie
jest ciężkie i przez moment zastanawiam się dlaczego w ogóle je zadałem. Przecież
nawet nie wiem, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
On
milczy chwilę po usłyszeniu pytania nie patrząc na mnie.
-
Cóż… Ożeniłem się – powiedział w końcu.
-
To chyba dobrze.
-
Chyba. Sam nie wiem.
-
Szczęśliwe małżeństwa to chyba rzadkość.
-
Nie, ja jestem szczęśliwy. Tylko czasami chciałbym być szczęśliwy inaczej. Nie
zrozum mnie źle. Nie chciałbym zmieniać czegokolwiek, ale czasem chciałbym to
opóźnić.
-
Hmm..?
-
Wiesz, to całe wejście w dorosłość. Co to w ogóle jest? Dorosłość – obraca to
słowo w ustach jak kawałek zbyt twardego ziarna kukurydzy. – Można od tego
zwariować.
-
Pewnie tak. Zawsze się przed tym broniłem.
-
Wiesz, to dobrze, bo to co ja mam wcale nie jest bardziej dorosłe od tego, co
ty masz.
-
Ja nie mam nic – mówię. – Zupełnie nic. Dla zbyt wielu ludzi jestem
nieudacznikiem. To nie jest miłe ciągle to słyszeć.
-
Jednak starasz się coś zrobić dla siebie. Ja nawet tego nie potrafię. Dzieci,
żona. Wakacje raz do roku, które potem pamiętam jak pijacką noc, z opowieści
żony i dzieciaków. Wracam do domu, siadam i nie wiem, czy to mi się śniło, czy
faktycznie miało miejsce. Opalenizna mi o tym przypomina, albo zakwasy w
mięśniach. Te kilka dni, nim do końca się nie rozpakujesz i wszędzie walają się
walizki albo pamiątki, których zakupu zupełnie nie pamiętasz. Nie ma w tym nic,
co by było warte powtórzenia, a jednak w następnym roku znów jedziemy. Do Peru,
bo przecież to modne podobno, nie wiem zresztą. Co takiego jest, kurwa, w Peru,
że moja żona chce tam jechać? Przecież ona myli Inków z Aztekami, a opalić się
może w Łebie tak samo.
-
Wiesz, masz możliwość, to jedziesz. Pewnie też bym jeździł, gdybym miał
możliwość.
-
Ech, sam nie wiem. Trochę mnie to wszystko wkurwia. Jeszcze samochód
rozwaliłem.
-
Byłeś gdzieś ostatnio?
-
Ja? Nie. To znaczy, nie. Do pracy jechałem i jakiś idiota jechał nieoświetlonym
traktorem. Wpierdoliłem się w ten traktor. Chuj się jeszcze zapierał, że to
moja wina, ale dmuchnął i mu wyszło złoty trzydzieści. Pierdoleni rolnicy,
żywiciele narodu, kurwa. Im wszystkim jeszcze komuna siedzi w mózgach jak ropa
w zepsutym zębie. Myślą, że są królami Polski. Albo ci górnicy…!
Mówi
naprawdę głośno i chciałbym, aby się zamknął. Ludzie na nas patrzą, co wprawia
mnie w zakłopotanie. Pamiętam go jako spokojnego, cichego gościa. Śmiał się
tylko głośno, ale nigdy głośno nie mówił. Teraz niemal krzyczy. Zawiesza się
jednak w połowie słowa, zwiesza głowę i patrzy w okno. Przez resztę podróży
gadamy o neutralnych tematach.
Przed
Ciechanowem wstaje, narzuca niedbale płaszcz na ramiona i podaje rękę.
-
No, to trzymaj się, Adaś! Może kiedyś się jeszcze zobaczymy.
-
Wiesz, ogólnie dużo jestem teraz w Działdowie.
-
Stary, mam tak mało czasu… Napisz do mnie!
Wybiega
z pociągu gdy ten ledwo staje. Widzę go, jak próbuje w silnym wietrze zapalić
papierosa osłaniając się skórzaną teczką. Potem rusza szybkim krokiem wzdłuż
obdrapanego budynku dworca w stronę postoju taksówek. Mam niczym niezachwianą
pewność, że nigdy go już nie spotkam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz