Tak mnie nagle, zupełnie.
Inspiracje pojawiają się niespodzianie, jak nietoperze w ciemnościach (cóż za porównanie!) i wlatują w źrenice.
Porąbać czasami głupoty jak drewno i rozpalić nimi w kominku. Ogrzać
się, tak zwyczajnie. Zostawić wszystkie emocje tak pulsujące: serce,
żyła, arteria, ciepła, ciepła krew od mózgu do stóp i jeszcze dalej:
krew jest przedłużeniem mnie gdy wycieka z przedziurawionego palca czy
stopy: podróżuje tam, gdzie mnie w ten sposób nie będzie nigdy.
Matka: jedyne miejsce o którym z całą pewnością możemy powiedzieć, że
tam byliśmy (cytat, ale nie pamiętam z kogo) a reszta jest wrażeniem
wypalonym w mózgu (dziwny organ!).
Zupełnie jakby zrozumienie istoty samego siebie wykraczało poza
tandetne dekoracje, jakimi upstrzony jest świat. I moja świadomość
wygląda jak balkon państwa J.: rozjarzony światełkami, pełen radości
zrozumiałej tylko dla nich. Bo niby dlaczego mieliby się przejmować
opinią innych? Przecież od dawien dawna nie było takiej zimy. Pod każdym
względem. Można siebie w końcu na spokojnie. Obejrzeć, posłuchać.
Ocenić. Odpowiedzieć samemu sobie na fundamentalne pytanie które wypływa
czasami w mroku na usta, kręci się tam i grzeje jak stopiona czekolada z
chili.
Więc? Jak to jest?
Dotyk prawej dłoni nie różni się zbytnio od dotyku lewej. Jest może
tylko bardziej stanowczy, bardziej pewny swego celu. Wkradasz mi się
łagodnym ogniem pod powieki, fosforyzującym miliardem tajemniczych
stworzonek łaskoczących synapsy tak bardzo, że z trudem powstrzymuję się
od śmiechu.
I już wiem, że śmiechu nie zabiorą. Schowam go głęboko pod płonącym krzewem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz