czwartek, 27 grudnia 2012

Children of the sun are back in town

Na tę płytę czekali wszyscy. Czy aby na pewno?
Ta płyta ciągnęła za sobą tak wielki bagaż oczekiwań, że nie było do końca pewne, kto im nie sprostał: zespół, czy może słuchacze. Tak to jest, jak wciąż żywa legenda nagrywa płytę po tak olbrzymim czasie milczenia. Szesnaście lat w świecie muzycznym do nie jedna, nie dwie, ale aż trzy wieczności z jedną apokalipsą w gratisie. Przez szesnaście lat wymierały gatunki, mody i artyści. Aż nadeszła apokalipsa i umarli znów zatańczyli.
Ta płyta w zasadzie powinna być wielkim rozczarowaniem. Dlaczego więc nie jest? Bo ten dźwięk, to brzmienie i te głosy zwyczajnie na to nie pozwalają. Jedyną porażką tej płyty jest oczekiwanie, jak w żarcie o maratończyku, który po skończonym biegu przeskoczył maleńki płotek, by pokazać, że jeszcze ma siłę. Ktoś z boku stwierdził z przekąsem: Po takim rozbiegu, to każdy by potrafił!
Wszyscy pewnie myśleli, że oni siedzą i knują najlepszą płytę w historii wszechświata i okolic. Że piszą dzieło, które zamknie twarze niedowiarkom. Że brali rozbieg, by przeskoczyć wszystko. A oni, jak na złość, nagrali zwyczajną płytę. Prostą i na swój sposób radosną. Taką, której dźwięki są rozpoznawalne i klimat znajomy. Powrót startych znajomych; nie było ich szesnaście lat, a czujemy się, jakby wyszli wczoraj i nic się nie zmieniło. To, co powinno być największym minusem, jest tu, moim skromnym zdaniem, plusem. Dlatego miejsce w podsumowaniu wysokie, choć ja numerków nie przyznaję. Poza jednym. Poza pierwszym miejscem, ale to już niebawem.

 


środa, 19 grudnia 2012

Jestem pióro. Jestem wieczne.

Wyobraźmy sobie, że wynajdujemy maszynę do podróży pomiędzy wymiarami i przenosimy się do równoległego wszechświata. Tam udajemy się do sklepu z wiecznymi piórami i chcemy zakupić, a jakże, wieczne pióro.
Pomaga nam w tym miły, młody człowiek.
- Dzień dobry. chciałbym kupić wieczne pióro, ale nie wiem jakie. Jestem zupełnym laikiem w tych sprawach.
- Rozumiem. Jaki zakres cenowy pana interesuje?
- Tak żeby nie za drogie, wie pan, do codziennych zapisków.
- Jaki rodzaj literatury pana konkretnie interesuje?
- Tak jak mówiłem, jakieś codzienne zapiski, nic artystycznego.
- Do codziennych zapisków, jeśli nie ma pan zamiaru pisać artystycznej ani zaangażowanej prozy, najlepszy będzie Parker o standardowej grubości 0,8 milimetra, stalówka średnio ukośna, co pozwoliło by panu na idealne wyrażanie codziennych myśli.
- Rozumiem. Czy jest jakiś model dla początkujących?
- Tak. Pióra na niemieckich stalówkach Lamy, bardziej zaokrąglone, dla osób uczących się pracy z wiecznymi piórami. Ale pan już pisał coś wcześniej?
- Zwykłe rzeczy, ale może chciałbym coś więcej...
- Proponuję zatem Watermana o szerokości 1 milimetra. Pozwoliłoby to panu na szersze wyrażanie myśli, z pewnymi artystycznymi naleciałościami. To podstawowy model jeśli myśli pan o wszechstronności.
- A profesjonalne modele?
- Tu, dla przykładu, jest model Faber Castell z potrójnie szeroką stalówką 1,4 milimetra. To pełen zakres umożliwiający panu objęcie zarówno liryki, dziennikarstwa, jak i prozy poetyckiej.
- Nie, to zdecydowanie za dużo.
- Jeśli chce pan prowadzić, powiedzmy, dzienniki, uzyskać esencję dnia, polecam podstawowy model Parkera. Stalówka jest na tyle uniwersalna, że pozwoli panu na szeroki zakres wyrażenia siebie.
- Tak, namówił mnie pan. Poproszę. Czy są jakieś kolory do wyboru?
- Srebrny, czarny i perłowy róż.
A potem wracamy do swojego, tradycyjnego wymiaru i cieszymy się, że takie rzeczy dotyczą tylko aparatów fotograficznych. Póki co, ale jak znam ducha naszych czasów i nieodpartą potrzebę kreowania artystów wszędzie, gdzie to tylko możliwe, pewnie niebawem pojawią się podobne pomysły. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Corima Iss De Hündin!

Japońsko - meksykański band z Teksasu zakręcony na punkcie francuskiego zeuhl? Jakby to nie było dość dziwne, to najnowszą płytę poświęcili Azteckim mitom i legendom. W zasadzie powinno wystarczyć tyle powiedzieć. Usłyszałem niedawno; mam tę płytę od miesiąca, może trochę dłużej. Wkręca. A ponieważ w większości portali muzycznych w rankingach na płytę roku mnóstwo odgrzewanych kotletów leży, ja postanowiłem nie być gorszy i jednego kotleta zaproponować. W zasadzie jedyny mankament tej płyty to jej zbytnia zachowawczość. Brakuje tam pazurka, ale nie jest źle. Trochę rzutem na taśmę mi tu Corima wpadła do mojego podsumowania. Trochę na krzywy ryj, ale przecież tandetnego progresu jest na tony, a zeuhla, choćby przeciętnego, jakby mniej. No więc taki zeuhl na krzywy ryj i miejsce w podsumowaniu.


środa, 12 grudnia 2012

Srebro

[...]
Palce garbią się od mrozu i para leci z ust, a na kontynencie ogłoszono katastrofę. Jeśli nie ekologiczną, to z pewnością naturalną.
Rzecz niesłychana, mówi Bill, że w grudniu śniegu tyle napadało! W Niemczech pociągi muszą zwolnić do 200 km/h, tak zawiało! Och, kiedy my doczekamy czasów, że pociągi u nas będą zwalniały do 200 km/h? Kiedy, no!
Widzę, że on jest barman, ten młody, w kolejce przede mną. Oczy ma przekrwione, kupuje dwie zapiekanki z pieczarkami i tabliczkę czekolady kokosowej z dodatkową porcją magnezu oraz chce rozmienić plik dwudziestozłotówek na bilon. Widać przecież. Nie muszę nawet słyszeć pobrzękiwania butelek w wypchanym plecaku. Taki młody, pewnie zaczepił się na góra pół roku. Obudzi się po siedmiu latach z poczuciem bezsensu własnego istnienia.
Bill przyznaje mi rację. Kiwa smutno głową. Na niego też już pora.
A mnie smuci jeszcze jedna rzecz. Niebawem sklepy wystawią akwaria z karpiami. olbrzymie zbiorniki, w którym ryby będą się dusić we własnym śluzie i ekstrementach. I taka pani jedna z drugą kupią tego karpa, aby go jeszcze w wannie pomęczyć. Niech się dzieci z nim jeszcze pobawią. Niech sprawdzą, że karp na dywanie średnio sobie radzi z chodzeniem. Ciekawe, dlaczego? W końcu przywódca stada unicestwi karpia. Usiądzie w fotelu, a gospodyni przyrządzi go na sposób narodu, którego w Polsce nikt nie lubi. Ale zaraz, przecież Maryja była Polką spod Sandomierza! Jak jej tam było z domu... Nie pamiętam już teraz...
Wracając do tematu: zawsze najbardziej mi szkoda tych karpi. Czemu one winne? I dlaczego nie jest mi żal kurczaków ani krów? Może dlatego, że ryba ma dla mnie więcej gracji niż, dajmy na to, krowa czy kurczak.
Ten rybi holocaust zawsze mnie smuci o tej porze roku. Zupełnie jak powtarzane z uporem maniaka od stu lat te same piosenki w radio, w supermarketach, w windach.
Mjuzak, papka, kogo to obchodzi? A jednak – za każdym razem, gdy słyszę (…………………………………)* czuję się gwałcony dousznie, a mój mózg zamienia się w grzyb atomowy.  
Bill nauczył mnie jak to wytrzymać. Kamienna mina, ale to już zapewne wiecie. Nic do dodania w tym temacie.
Powoli trzeba wrócić do spraw bieżących. A skoro o tym mowa, to moda nakazuje, aby pod koniec roku robić różne podsumowania. Ja też się pokuszę, ale lista podsumowań będzie u mnie ekstremalnie krótka, bo żadna książka we mnie nie została, żaden film mnie nie zabił (może poza Prometeuszem, ale podobno to obciach przyznawać się, że ten film się podobał, a mnie podobał się bardzo pomimo ewidentnych dziur w scenariuszu), a jedynie płyty. Muzyka, panie i panowie, tylko muzyka zostawiła we mnie ślad w mijającym roku. O takie podsumowanie pokuszę się już niebawem. Choć tu zapewne zaskoczeń wielkich nie będzie.
I dajcie spokój karpiom. Ta ryba nie jest smaczna, tylko wam to wmówiono przez lata, jak wcześniej wmówiono waszym rodzicom, gdy za komuny nie było nic innego.

*Tu można wpisać tytuł dowolnego „przeboju” świątecznego.

piątek, 7 grudnia 2012

Być jak Peter Venkman

[…] odwiedził mnie ktoś niespodziewany. Najpierw myślałem, że to znów Piotr Kraśko, ale z nim rozmowa się nie kleiła. Wszystko przez ten jego nieznośny akcent i to cholerne obycie w świecie (czyt. Ameryce). Ale to był ktoś inny. Ktoś, kogo uwielbiam od dziecka. Jego twarz dodawała otuchy. Kamienna mina z którą znosił wszelkie przeciwności losu była (i jest nadal) mistrzostwem stoicyzmu. O taką twarz, pełną ciepłej ironii, każdy absurd rozbija się jak Moskal o redutę Ordona.
Mianowicie przyszedł do mnie Bill Murray. Stanął obok, położył dłoń na ramieniu, pokręcił głową i powiedział:
- Nie warto, chłopaku!
I wyszliśmy na ten zaśnieżonych świat i dziwiliśmy się dobrodusznie śniegowi.
I dziwiliśmy się tramwajom stojąc na przystanku.
I ludziom pokrytym śniegiem, jakby obsypał ich styropian. Wszystkiemu się dziwiliśmy: że Pałac Kultury sterczy nad miastem jak brudny środkowy paluch, że Nowy Świat jakiś taki, kurwa, kolorowy, a my dla odmiany raczej tacy szarzy. Chodziliśmy tak po mieście z minami idiotów, w fioletowych dresach; wypisz wymaluj ostatnia scena Broken Flowers.
Kwiatów jednak mi nie przyniósł. Powiedział, że wrzucił do zsypu.
- Ech, chłopaku! Gdybym miał pod ręką wannę i toster… - powiedział marzycielsko.
Rozumiałem go jak nikt inny na świecie.
Ale, broń cię panie bobrze, to nie jest depresja. To takie ogólne rozsmarkanie, rozwodnienie, rozkluchowanie, rozpierdolenie, no!
Mieć wannę i toster. Dać se siana i nie dziwić się, że taka ciotka jego. Świńska rura, nie myśl.
Więc idziemy, ja i Bill, do pracy i sprzedajemy tam aparaty. Ludzie sobie tymi aparatami będą zdjęcia robić w krajach, na które nas nie będzie nigdy stać. Albo zwyczajnie nam się nie będzie chciało tam jechać. Ale ci ludzie pewnie będą szczęśliwi w dalekich krajach, gdzie jest ciepło i można zjeść psa z rusztu. Kij im w oko!
Gdy starszy pan mówi, że nie podoba mu się kolor obiektywu w aparacie za dwa tysiące robię minę Billa, który zobaczył Piankowego Marynarzyka i rozglądam się za wanną i tosterem. Albo za miotaczem promieni.
Tymczasem muszę zadowolić się samą miną. Ta mina zniesie wszystko. Zniesie opowieści o utopionych w morzach północy aparatach, zniesie opowieści o prezentach dla córek, zniesie osiem godzin świątecznych przebojów. Zniesie wybrzydzanie szesnastolatki, że aparat musi mieć ruchomy wyświetlacz bo bez tego jest w trąbkę (w sumie to nie wiem, czy bycie w trąbkę jest aż takie złe…).
A wieczorem, wracając z pracy (i dziwiąc się, oczywiście, wszystkiemu) czujemy się właśnie tak, jakbyśmy jechali ze świstakiem na kolanach (bez skojarzeń, na litość bobrzą!) prosto w przepaść.
Uśmiechamy się wtedy lekko, kątem ust (czy myślisz, że my nie mamy kąta ust?) i ogrzewa nas nieustannie płonące światełko świętej ironii. Bill pokazuje mi grupę młodzieży jadącej na zabawę. Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Zobacz – mówi Bill. – Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Tak – odpowiadam. – Jadą się bawić.
- Tak – mówi Bill. – Aż rzygać się chce.
- Tak, rzygać się chce – potwierdzam.
Wysiadamy, a wokół nas świeżo upadły śnieg roztapia się w gęste i malownicze błoto, które tworzy niezwykłe hieroglify na nogawkach naszych spodni.
[…]

czwartek, 6 grudnia 2012

Krank

Ten naprzeciwko mnie jest z pewnością dużo bardziej zestresowany. Moje kolana są między jego kolanami. Uderzamy się nimi. On siedzi sztywno i patrzy się w okno ignorując fakt, że na każdym zakręcie nasze kolana o siebie. I my tak, nos w nos, ręka w rękę i kolano w kolano. Jak odbicie. Miętosił torbę w popękanych dłoniach. Ja swoje ukryłem pod pachami, bo obok starsza kobiecina z torbami się tarabani. Napięcie niemożliwe. Kręgosłup mam wygięty jak chiński paragraf. On – naprzeciwko – napięty jak struna, chciałby kolana złączyć, ale nie może, bo między jego kolanami moje sterczą.

Gdy spojrzałem mu w oczy, zauważyłem, że on wie, że ja się spojrzałem. Powstrzymał się. Gruba kropla potu spłynęła mu po skroni. Napięcie nie do wytrzymania. Stara z boku peroruje zawzięcie o lekarzach i polityce.
Niech cię, myślę, gęś kopnie.
Siedzi sztywny, wyprostowany. Jak sprężyna skręcony, ale ani drgnie. Choć w środku się gotuje.
Wysiądę wcześniej. Ale zimno jest, iść się nie chce.
Też mi dylemat!
Przystanek Żółkiewskiego. On odwraca gwałtownie głowę. Kropla potu spływa po skroni. Zrywa się nagle, jak sprężyna puszczona w ruch, wyskakuje z autobusu. Ja, zadowolony, prostuję nogi i poruszam swobodnie kolanami.
Dojeżdżam. Płowiecka. Wysiadam.

Czytam Gombrowicza. Niech to wyjaśni tę nieznośną manierę. Czytam go tak mocno, że aż mnie oczy bolą. Wchłaniam go, ale tu nie ma rady specjalnie – za każdym razem, jak sięgam po Dzienniki, to one jakoś tak na mnie działają, przejmują moje myślenie i przez moment nie myślę niczym innym tylko Gombrowiczem, tą gębą obrzydliwą. Myśli mam wielkie i wzniosłe, ale żadna z nich nie jest naprawdę moja. Są pożyczone, wynajęte i czekam z niecierpliwością aż mi ten Gombrowicz przejdzie, jak choroba jakaś. Chciałbym już po swojemu zacząć myśleć.
Zacząć po swojemu.
Po swojemu. Tymczasem […]

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Post

Może lepiej byłoby wyjść?
A może jednak zostać…
Świat za oknem ma ludzką twarz, ale jest to twarz starca z siwymi włosami, niespełna sił i trochę już niespełna rozumu. Zapomina, czemu służy i kim jest.
Dlatego chcę się bratać.
Dlaczego chcę się bratać? Przecież z nimi zupełnie mi nie po drodze. Ale kusi mnie ich prostota, ich, taka jakby, niewinność różnorodnie rozumiana. Ich młodość, niedoświadczenie, zasłyszane gdzieś dobre rady, które powtarzają jak mantrę myląc to z dorosłością.
Bezcelowe gadanie: zrób to, musisz zrobić tamto, tak wypada, nie wolno ci tego.
Dlaczego oni mi to mówią? Czy ja mam wypisane na twarzy, że potrzebuję porad i pomocy? Czy trzeba mnie, jak ślepca, prowadzić za rękę?
Może jestem nieporadny. Gdybym miał okulary i chodził we flanelowych koszulach nieznajomy mężczyźni stawiali by mi drinki i poklepywali dobrodusznie po plecach, a kobiety chciałyby się mną zaopiekować. Ale ubieram się normalnie i fryzurę też mam taką całkiem, całkiem. W lustrze nie widzę nic ekstrawaganckiego. Taki zwyczajny, gdzieś pośrodku. Nie wychylający się. Więc dlaczego wszyscy udzielają mi rad?
Dawniej było prościej. Przychodził delikwent do baru, siadał, zamawiał wódę i zaczynały się gorzkie żale albo tajemnice chwalebne. Byłem kimś w rodzaju telegazety: relikt z przeszłości, który wszystko przetrzyma, ale raczej nie wyjdzie poza swoje własne ograniczenia. Cała Tratwa jest jak telegazeta. Kompletnie ignoruje fakt, że za oknem rozsiadł się Pan Internet, którym władają niespełna rozumu Japończycy. I tak było prościej. Nikt nie dawał mi rad, a nawet jak, to były szybko i skutecznie rozmywane przez wódę: uniwersalny rozcieńczalnik rzeczywistości.
(Czy wiecie, ciekawscy, że odkąd wyjechałem z Torunia, piłem wódkę w ilościach większych niż kieliszek zaledwie raz? O tak, brak alkoholu w codziennym życiu odbieram jako jedno z lepszych zjawisk, jakie mi się przytrafiły. Gdy przestałem się rozpuszczać nagle stało się mnie więcej we mnie. Wytrzeźwiała w końcu ta część mnie odpowiedzialna za twórcze myślenie i spostrzegła, że zmarnowałem kilka ładnych lat życia.)
A teraz dwudziestolatkowie mówią mi, jak mam żyć, bo skoro przeniosłem się nagle do wielkiego miasta, to znak, że coś mi nie poszło i oni spieszą z poradą. A mają ich mnóstwo: od tego, gdzie można kupić tani kebap w cienkim cieście, po takie, gdzie najlepiej sprzedać nerkę.
Ciągnie mnie do nich bo natura próżni przecież nie znosi, a jak straciłem swoją grupę ludzi, których widywałem codziennie, z którymi łączyły mnie podobne doświadczenia i tematy rozmów, choć ja nie piłkarski ani nie żużlowy. Z nimi chcę się bratać, bo gdzieś drzemie we mnie atawistyczna potrzeba posiadania grupy, paczki, kolegów. Jak zwał, tak zwał. Ale z drugiej strony nic mnie z nimi nie łączy i pewnie nigdy nie połączy.
Tu karta jest czysta, mogę więc dumnie wypiąć pierś i … zasadniczo nic się nie zmienia, bo przecież ja się już raczej nie zmienię. Może dlatego łatwiej mi tę Warszawę przyjąć jako coś, co dzieje się trochę obok, jakby bez mojego udziału.
Ten widok za oknem, przyprószony śniegiem.
Co najwyżej stałem się nieco bardziej liryczny, choć nie piszę już wierszy, o nie! Zaczynam gardzić pisaniem wierszy. Nie podoba mi się już ten sposób stawiania literek. Wolę znaleźć dla nich inne zastosowanie. I, ponieważ dziś jest straszliwie bezpłodny dzień, zakończę tak:
 Alvaro na wodę. Oczy wypukłe, twarz żabia. Włosy wiecznie przylizane wodą z kranu.
- Dlaczego co chwila moczysz włosy?
- Żeby nie odstawały mi loki, widzisz? Mam loki.
- Nie łatwiej kupić żel?
- Żel to nie wyzwanie!
Jest głośny i wiecznie macha rękoma. Tryska niekłamanym entuzjazmem do wszystkiego i wszystkich, co sprawiło, że znienawidziłem go od pierwszego zdania, jakie do mnie wypowiedział. Było to jakieś głośne przywitanie i klepnięcie w ramię, czy coś równie obrzydliwego. Wygląda jak student pierwszego roku administracji, i to taki, który dodatkowo ciągnie trzeci miesiąc na amfetaminie. Jest przekrwiony i histerycznie (nie)pewny siebie. Poci się obficie markowymi perfumami i spływającą z włosów kranówką. Patrzcie, dzieci, do czego prowadzi zbytnie zaufanie w potęgę nowoczesnych kosmetyków!