Ta płyta ciągnęła za sobą tak wielki bagaż oczekiwań, że nie było do końca pewne, kto im nie sprostał: zespół, czy może słuchacze. Tak to jest, jak wciąż żywa legenda nagrywa płytę po tak olbrzymim czasie milczenia. Szesnaście lat w świecie muzycznym do nie jedna, nie dwie, ale aż trzy wieczności z jedną apokalipsą w gratisie. Przez szesnaście lat wymierały gatunki, mody i artyści. Aż nadeszła apokalipsa i umarli znów zatańczyli.
Ta płyta w zasadzie powinna być wielkim rozczarowaniem. Dlaczego więc nie jest? Bo ten dźwięk, to brzmienie i te głosy zwyczajnie na to nie pozwalają. Jedyną porażką tej płyty jest oczekiwanie, jak w żarcie o maratończyku, który po skończonym biegu przeskoczył maleńki płotek, by pokazać, że jeszcze ma siłę. Ktoś z boku stwierdził z przekąsem: Po takim rozbiegu, to każdy by potrafił!
Wszyscy pewnie myśleli, że oni siedzą i knują najlepszą płytę w historii wszechświata i okolic. Że piszą dzieło, które zamknie twarze niedowiarkom. Że brali rozbieg, by przeskoczyć wszystko. A oni, jak na złość, nagrali zwyczajną płytę. Prostą i na swój sposób radosną. Taką, której dźwięki są rozpoznawalne i klimat znajomy. Powrót startych znajomych; nie było ich szesnaście lat, a czujemy się, jakby wyszli wczoraj i nic się nie zmieniło. To, co powinno być największym minusem, jest tu, moim skromnym zdaniem, plusem. Dlatego miejsce w podsumowaniu wysokie, choć ja numerków nie przyznaję. Poza jednym. Poza pierwszym miejscem, ale to już niebawem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz