Wielkie sterowce nadpłyną z
zachodu. Tak, nadpłyną, bo wrażenie płynięcia po niebie jest ściśle z
nimi powiązane. Suną pośród chmur - wielkie łodzie pomalowane w
różnorakie barwy; tęczowe albo różowe. Widać, nie muszą się ukrywać ani
skradać. Z daleka są doskonale widoczne.
Kawalkada łodzi płynie przez morze. Woda jest szara, niemal czarna i
tylko biała piana wprowadza jakikolwiek koloryt w tę przestrzeń.
Prawdopodobnie jest zimno, ale ja zimna nie czuję, mimo, iż płynę wpław
trzymając się jednej z łodzi (jednej łódki, nie jednej takiej z Łodzi
czy też z łodzi).
Odłączam się od nich, gdy zauważam na horyzoncie wyspę. Jest daleko, ale
pokonanie takiego dystansu nie sprawia wielkiego problemu. Dopływam do
niej, wychodzę na brzeg i zagaduję pierwszego napotkanego autochtona:
- Czy ma pan dla mnie jakąś pracę?
A on, w odpowiedzi na moje pytanie, woła jakąś kobietę o smętnym
spojrzeniu i dorodnych piersiach. Ta prowadzi mnie do samochodu;
wsiadamy i jedziemy. Kobieta prowadzi chaotycznie, auto co chwila
zjeżdża jej na pobocze, cudem unika zderzenia z innymi pojazdami na
drodze, a nawet z budynkami przy drodze.
W końcu zatrzymujemy się. Wysoka, brązowa kamienica. Wchodzimy do niej.
Krętymi, drewnianymi schodami wchodzimy na ostatnie piętro. Ogród; moje
zdziwienie nie ma granic, gdy okazuje się, że jest tam ogród. Ziemia,
ścieżki, drzewa, krzewy, wszystkie te pierdoły, które w ogrodach są.
Gdzieś chyba nawet marchew widziałem... I nikogo, kto by to pilnował.
Miałem zamieszkać w tym ogrodzie na szczycie kamienicy.
Piękny sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz