środa, 26 października 2011

Dropsy

Wielkie sterowce nadpłyną z zachodu. Tak, nadpłyną, bo wrażenie płynięcia po niebie jest ściśle z nimi powiązane. Suną pośród chmur - wielkie łodzie pomalowane w różnorakie barwy; tęczowe albo różowe. Widać, nie muszą się ukrywać ani skradać. Z daleka są doskonale widoczne.
Kawalkada łodzi płynie przez morze. Woda jest szara, niemal czarna i tylko biała piana wprowadza jakikolwiek koloryt w tę przestrzeń. Prawdopodobnie jest zimno, ale ja zimna nie czuję, mimo, iż płynę wpław trzymając się jednej z łodzi (jednej łódki, nie jednej takiej z Łodzi czy też z łodzi).
Odłączam się od nich, gdy zauważam na horyzoncie wyspę. Jest daleko, ale pokonanie takiego dystansu nie sprawia wielkiego problemu. Dopływam do niej, wychodzę na brzeg i zagaduję pierwszego napotkanego autochtona:
- Czy ma pan dla mnie jakąś pracę?
A on, w odpowiedzi na moje pytanie, woła jakąś kobietę o smętnym spojrzeniu i dorodnych piersiach. Ta prowadzi mnie do samochodu; wsiadamy i jedziemy. Kobieta prowadzi chaotycznie, auto co chwila zjeżdża jej na pobocze, cudem unika zderzenia z innymi pojazdami na drodze, a nawet z budynkami przy drodze.
W końcu zatrzymujemy się. Wysoka, brązowa kamienica. Wchodzimy do niej. Krętymi, drewnianymi schodami wchodzimy na ostatnie piętro. Ogród; moje zdziwienie nie ma granic, gdy okazuje się, że jest tam ogród. Ziemia, ścieżki, drzewa, krzewy, wszystkie te pierdoły, które w ogrodach są. Gdzieś chyba nawet marchew widziałem... I nikogo, kto by to pilnował. Miałem zamieszkać w tym ogrodzie na szczycie kamienicy.
Piękny sen. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz