Domek na odludziu. Las wokół, cisza, spokój, szum drzew łagodzący nerwy. Szczekanie psów z okolicznych
gospodarstw niesie się kilometrami. Wokół zaledwie dwa gospodarstwa, ale tak
ciche, że można pomyśleć, iż opustoszałe stoją. Wiatr po niebie gna ciężkie,
opasłe deszczem chmury. Las jest napuchnięty wilgocią jak gąbka, ale grzybów
nie ma. Jest za to mnóstwo saren i zajęcy, ptaków oraz bezpańskich kotów. Kręci
się całe to stworzenie niemal na wyciągnięcie ręki.
Las bynajmniej nie należy to tych starych i tajemniczych. Jest względnie młody,
zasadzony przez pozbawionego wyobraźni leśnika jak przy linijce. No, ale
zwierzyna jest.
Wielka to przyjemność móc wieczorem napalić w kominku i patrzeć na ogień. Pić
wino. I robić inne miłe rzeczy, które robi się w takich warunkach, przy winie i
w domku na odludziu.
Czyli obejrzeć horror o czwórce ludzi w domku na odludziu.
Nie od wczoraj wiadomo, że Zło uwielbia takie miejsca. Amerykańskie Zło
szczególnie lubuje się w drewnianych domkach na odludziach wszelakich, w
śniegach, liściach, górach, pustyniach. Ważne, aby był domek, kilkoro
nastolatków (ze szczególną, acz niezbyt wyraźną przewagą fantazyjnie
zarzynanych dziewoi) i nieodzowny element grozy. Co prawda, w widzianym przez
nas filmie zabrakło niektórych elementów (fantazyjnie zarzynanych dziewoi), ale
domek na odludziu się zgadzał, Zło się zgadzało (choć pochodziło z kosmosu, nie
z pradawnych lasów), zgadzało się fantazyjne zarzynanie.
Domek na odludziu... domek na odludziu...
Gasną światła, idziemy spać. Ogień wesoło (ha! jakie to złudne określenie!)
trzaska w kominku i w piecyku (ten piecyk przeklęty! Coś jak koza, tyle, że z
okienkiem; świszczał jak świerszcz na amfie). Gasną światła. Ciemność. Tak, my,
mieszczuchy, mamy zgoła inne pojęcie ciemności. Już wypadło z głowy wiejskie
pojęcie ciemności. Dziesięć lat w mieście i ciemność zmienia pojęcie. Tam była
żywa, namacalna, niemal dusiła. Poblask piecyka z ledwością przebijał gęstą
wydzielinę nocnego gruczołu. Pełnia, ale bądź pan sokołem i dostrzeż ją przez
zamknięte okiennice! Coś tam, ledwo - ledwo wsącza się przez deski. Też nie
może sobie poradzić z ciemnością. Na zewnątrz jest przestrzeń, są gwiazdy: tu
jest ciemno, duszno; można tę ciemność brać w ręce, kulki lepić, rzucać się
nimi: ciepłe, miękkie kulki ciemności.
Ale, zaraz, zaraz! Co to? Cień? Twarz? Patrzę w okienko piecyka, jedyny jasny
punkt pokoju. Płomienie wirują, dając poczucie bezpieczeństwa, poczucie
oswojenia nocy. Przymykam oczy... Nagle mała, dziecinna rączka roklapuje się po
wewnętrznej stronie piecyka. Oczy wybałuszam, serce wali: spokojnie - mówię
sobie - to tylko wyobraźnia! Rączka znika.
Przewracam się na plecy, ale z poświaty ognia wypływają twarze, blade jak
topielice, i opadają na mnie. Oczy wielkie, zębów niemal nie mają. Tak jakoś
dziwnie się śmieją. Odwracam się od nich.
Chrobot za oknem. Pewnie kot jakiś, ale może kot zombie? Wyżre mi mózg, zabije
rodzinę, spali dom. Urządzi sobie z mojego grobu kuwetę.
Trwa to godzinę: moja wyobraźnia tworzy kilkanaście scenariuszy wszelakiego
rodzaju mordów, rzezi, zmartwychwstań wszelakich, wyjadania wszystkiego, co
tylko da się wyjeść w ludzkim ciele przez wszystko, co jest zdolne wyjadać. Są
nawet fantazyjnie zarzynane dziewoje. Budzę się wymięty, jak zombie z gardła
wyjęty.
Na drugą noc śpimy w pokoju obok. Nie słychać świszczącego piecyka. Jest
kominek. Przywodzi na myśl miłe skojarzenia świętych mikołajów i wieszanych
skarpet nad kominkiem (oczywiście nadal posługuję się hamerykańskim szablonem
znanym z filmów), zapachu drewna. Spokój ogarnia mą wyobraźnię. Oczy same
opadają, mrużą się. Jak przez mgłę widzę, że coś z kominka wyłazi. Jeden
brązowy kozak obwiedziony białym futerkiem. Potem drugi. Czerwone porcięta i
kubrak. Jego twarz jest zielona, skóra z niej odpada.
Bo kto powiedział, że święty Mikołaj nie może być zombie?
gospodarstw niesie się kilometrami. Wokół zaledwie dwa gospodarstwa, ale tak
ciche, że można pomyśleć, iż opustoszałe stoją. Wiatr po niebie gna ciężkie,
opasłe deszczem chmury. Las jest napuchnięty wilgocią jak gąbka, ale grzybów
nie ma. Jest za to mnóstwo saren i zajęcy, ptaków oraz bezpańskich kotów. Kręci
się całe to stworzenie niemal na wyciągnięcie ręki.
Las bynajmniej nie należy to tych starych i tajemniczych. Jest względnie młody,
zasadzony przez pozbawionego wyobraźni leśnika jak przy linijce. No, ale
zwierzyna jest.
Wielka to przyjemność móc wieczorem napalić w kominku i patrzeć na ogień. Pić
wino. I robić inne miłe rzeczy, które robi się w takich warunkach, przy winie i
w domku na odludziu.
Czyli obejrzeć horror o czwórce ludzi w domku na odludziu.
Nie od wczoraj wiadomo, że Zło uwielbia takie miejsca. Amerykańskie Zło
szczególnie lubuje się w drewnianych domkach na odludziach wszelakich, w
śniegach, liściach, górach, pustyniach. Ważne, aby był domek, kilkoro
nastolatków (ze szczególną, acz niezbyt wyraźną przewagą fantazyjnie
zarzynanych dziewoi) i nieodzowny element grozy. Co prawda, w widzianym przez
nas filmie zabrakło niektórych elementów (fantazyjnie zarzynanych dziewoi), ale
domek na odludziu się zgadzał, Zło się zgadzało (choć pochodziło z kosmosu, nie
z pradawnych lasów), zgadzało się fantazyjne zarzynanie.
Domek na odludziu... domek na odludziu...
Gasną światła, idziemy spać. Ogień wesoło (ha! jakie to złudne określenie!)
trzaska w kominku i w piecyku (ten piecyk przeklęty! Coś jak koza, tyle, że z
okienkiem; świszczał jak świerszcz na amfie). Gasną światła. Ciemność. Tak, my,
mieszczuchy, mamy zgoła inne pojęcie ciemności. Już wypadło z głowy wiejskie
pojęcie ciemności. Dziesięć lat w mieście i ciemność zmienia pojęcie. Tam była
żywa, namacalna, niemal dusiła. Poblask piecyka z ledwością przebijał gęstą
wydzielinę nocnego gruczołu. Pełnia, ale bądź pan sokołem i dostrzeż ją przez
zamknięte okiennice! Coś tam, ledwo - ledwo wsącza się przez deski. Też nie
może sobie poradzić z ciemnością. Na zewnątrz jest przestrzeń, są gwiazdy: tu
jest ciemno, duszno; można tę ciemność brać w ręce, kulki lepić, rzucać się
nimi: ciepłe, miękkie kulki ciemności.
Ale, zaraz, zaraz! Co to? Cień? Twarz? Patrzę w okienko piecyka, jedyny jasny
punkt pokoju. Płomienie wirują, dając poczucie bezpieczeństwa, poczucie
oswojenia nocy. Przymykam oczy... Nagle mała, dziecinna rączka roklapuje się po
wewnętrznej stronie piecyka. Oczy wybałuszam, serce wali: spokojnie - mówię
sobie - to tylko wyobraźnia! Rączka znika.
Przewracam się na plecy, ale z poświaty ognia wypływają twarze, blade jak
topielice, i opadają na mnie. Oczy wielkie, zębów niemal nie mają. Tak jakoś
dziwnie się śmieją. Odwracam się od nich.
Chrobot za oknem. Pewnie kot jakiś, ale może kot zombie? Wyżre mi mózg, zabije
rodzinę, spali dom. Urządzi sobie z mojego grobu kuwetę.
Trwa to godzinę: moja wyobraźnia tworzy kilkanaście scenariuszy wszelakiego
rodzaju mordów, rzezi, zmartwychwstań wszelakich, wyjadania wszystkiego, co
tylko da się wyjeść w ludzkim ciele przez wszystko, co jest zdolne wyjadać. Są
nawet fantazyjnie zarzynane dziewoje. Budzę się wymięty, jak zombie z gardła
wyjęty.
Na drugą noc śpimy w pokoju obok. Nie słychać świszczącego piecyka. Jest
kominek. Przywodzi na myśl miłe skojarzenia świętych mikołajów i wieszanych
skarpet nad kominkiem (oczywiście nadal posługuję się hamerykańskim szablonem
znanym z filmów), zapachu drewna. Spokój ogarnia mą wyobraźnię. Oczy same
opadają, mrużą się. Jak przez mgłę widzę, że coś z kominka wyłazi. Jeden
brązowy kozak obwiedziony białym futerkiem. Potem drugi. Czerwone porcięta i
kubrak. Jego twarz jest zielona, skóra z niej odpada.
Bo kto powiedział, że święty Mikołaj nie może być zombie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz