Trzymając w dłoniach naręcz kolorowych palemek podeszła do mnie. Nie patrzyła w oczy tylko gdzieś ponad ramieniem, w dal. Pstryknęła palcami spomiędzy których wystrzelił płomień. Podpaliła palemki; zapłonęły fioletowo, czerwono, zielono, czarno. Pomiędzy piersiami miała oko które zabrała mi w poprzednim śnie. Oko patrzyło na mnie, obracało się szybko, widać chciało mrugnąć ale nie miało czym. Przyjrzałem mu się bliżej: w oku ktoś był. Coś się tam ruszało, w samej źrenicy, na ciemnym tle jakaś postać. Już miałem przyjrzeć się bliżej gdy jej dłoń ujęła mój podbródek i uniosła ku swoim oczom. Były puste, sypał się z nich popiół.
- Spójrz na mnie - powiedziała.
- Jak mam to zrobić? - pytałem. - Przecież cię tu nie ma.
- Jestem, cały czas. Tylko duszę mam spopieloną, ale człowiek nie jest duszą.
Wręczyła mi palemkę, tę płonącą na czarno. Uniosła oko na łańcuszku i pokazała palcem źrenicę. W środku siedział na stołku Janerka i zaśpiewał mi piosenkę (melodia ludowa, skoczna, wesoła):
widok po widok po kres wpadłem
w pajęczynę że bądź przyjacielem raz
jeszcze ostatnio i mocniej zabije się
serce jak pryszcz pęknie takie serce
to pryszcz jak bułka z masłem dla ciebie
czy powiem tobie wszystko milcząc
zaklęta w drzewo syrena śpiewna na
kamieniu w pełnym końcu rybia twa
część schnie i cześć twej pamięci powiem
szybko tak bez tchu do zmordowania
aż do gwałtu rety dojdzie do wulkanu
wybuchu i jak posąg z pumeksu stanę
świtu każdego ledwo doczekawszy
słów zapominając potykając się o sznurówki
myśli się zbyt wiele nic się nie wie
nic się nie dzieje się źle
nie bez przyczyn owo czucie
dotyka mnie tam gdzie sam
się dotykam zwykle tam jestem sam
tylko dziś jakby z tobą tak
pod ręką jesteś ledwo sięgnąć mogę
by zdążyć przed snem w którym
mamy dwójkę dzieci i kota w pręgi
więc teraz będę bawił się słowami
jak sobą sam się bawię mówiąc do siebie
że cię pragnę tak jakby mocniej
niż sam siebie chcę
Odkłada gitarę i kłania się nisko. Ona pochyla głowę, co powoduje, że popiół spada na moją twarz. Zamykam oczy i czuję lodowato zimny pocałunek na czole. Lodowatym pocałunkiem okazuje się być nagły powiew zimnego, wilgotnego powietrza z otwartego okna, który mnie budzi o piątej szesnaście rano. Zaspany nagrywam rekonstrukcję snu na dyktafon. Idę spać dalej licząc, że w końcu będę miał jakiś normalny sen z gołymi babami...
piątek, 13 grudnia 2013
piątek, 6 grudnia 2013
Orkan
Widziałem srokę co leciała do tyłu.
I śnieg co leciał do góry.
Sąsiadowi zerwało antenę; stał w oknie
Z zagubioną miną. Za plecami śnieżył telewizor.
Koty w piwnicach zwinięte w drżącą kulę
Jak critersy. Obok kości tej starej
Z trzeciego i puszka whiskas.
Nie zdążyła otworzyć. W radio mówią
Że apokalipsa, koniec świata znaczy się.
Chuj z nimi. Nie ufam Trójce. Znów
Na liście przebojów jest Sting. Chuj
Z nim. Wolę koniec świata.
I śnieg co leciał do góry.
Sąsiadowi zerwało antenę; stał w oknie
Z zagubioną miną. Za plecami śnieżył telewizor.
Koty w piwnicach zwinięte w drżącą kulę
Jak critersy. Obok kości tej starej
Z trzeciego i puszka whiskas.
Nie zdążyła otworzyć. W radio mówią
Że apokalipsa, koniec świata znaczy się.
Chuj z nimi. Nie ufam Trójce. Znów
Na liście przebojów jest Sting. Chuj
Z nim. Wolę koniec świata.
wtorek, 3 grudnia 2013
Wiedźmin w kosmosie
Kącik książkowy: No i przeczytałem nowego Wiedźmina. Czy on taki nowy jednak? Czy on w ogóle ma sens? Odebrałem tę książkę znakomicie, to znaczy przeczytałem jednym tchem, jak to mówią i od dawna (od pierwszego tomu Pieśni lodu i ognia?) żadna nowa książka tak absolutnie mnie nie wciągnęła. Mistrzostwo świata, napisane z werwą i humorem, wykalkulowane do ostatniego zdania i zakończone w sposób, który daje mnóstwo możliwości aby to uniwersum żyło i zarabiało dalej. Być może jest inaczej i pewnie chciałbym, aby tak było, ale mam poważne wątpliwości, że ta książka powstała z innych pobudek niż finansowe, co jednak nie umniejsza jej ani odrobinę. Sapkowski pisać umie i niczego udowadniać nie musi. A Wiedźmin? Toż to chyba jedna z najlepszych postaci literackich jakie w tym kraju powstały. Ożywienie go, ożywienie tego uniwersum to żyła złota; mało kto by się chyba o to nie pokusił, a lepiej jak robi to sam zainteresowany niż domorośli fani.
Książka jest produktem doskonałym pod niemal każdym względem; literacko wyśmienita i nadal wciągająca, świeża i żywa. Żadnego niepotrzebnego patosu; jest chędożenie, polityka i humor. Jest intryga (choć moim zdaniem nieco słaba i naciągana w porównaniu z sagą) i są bijatyki, czyli w zasadzie wszystko, co trzeba. Czego brakuje?
Ano szczerości. Może to tylko moje odczucie, bo jeszcze z nikim na temat tej książki nie rozmawiałem, ale brak mi tu szczerości. Napisana przy linijce, od - do, bez żadnej ślepej odnogi, bez popłynięcia. Bez serc, bez ducha, chciałoby się zakrzyczeć.
Produkt: perfekcyjny, doskonały, ale jednak produkt. Zbyt doskonały, aby uwierzył w niego do końca.
Ale czy to wada? Mamy kawał doskonałej prozy; dziś tylko Dukaj i Orbitowski są w stanie tak pisać, z tym, że oni mają jeszcze serca na swoim miejscu.
A zresztą, kogo to obchodzi? Wiedźmin wrócił, jest radość!
Kącik filmowy: Europa Report (2013), reż Sebastian Cordero. A jeszcze niedawno rozmawiałem o podobnym temacie, który nie jest nowy dla ludzi, co czytali trylogię Odyseja kosmiczna.Na Europie, księżycu Jowisza, jest woda więc i pewnie coś tam żyje. Temat nośny, ale jakoś Mars i jego pustynie przysłoniły go nieco. No i Amerykanie nakręcili sobie o tym film. I zrobili to bardzo sprawnie i bardzo ciekawie. Bez patetycznie szczęśliwych zakończeń oraz bez kosmitów pożerających co i rusz głupich astronautów (choć może z tym tak nie do końca...). Obca forma życia (bo to ani kosmita, ani potwór, ani takie nie wiadomo co) pokazana jest jako dziki stwór, może nawet świadomy, ale z pewnością w zupełnie inny sposób niż możemy się tego spodziewać. I można ubolewać jedynie nad uproszczeniami w scenariuszu jeśli chodzi o kilka zwrotów akcji, ale całość trzyma się kupy w stopniu zadowalającym a zakończenie czyni film lepszym od Grawitacji jeśli chodzi o fabułę, bo wizualnie to nie, nie ta liga jednak. Europa Report jest nakręcona z punktu widzenia kamer "przemysłowych" co pasuje do ciasnych przestrzeni statku kosmicznego, ale nie pozwala na szaleństwa z efektami i takich tu nie ma. Choć sceny na samej Europie robią wrażenie; widać pomysłowe wykorzystanie jednego "pleneru". Ogląda się przyjemnie, a kilka razy nawet zamierałem z chrupkiem w pół drogi ku ustom by czekać na to, co się wydarzy na ekranie. Podobał się Moon? Podobało się Apollo 18? Spodoba się Europa Report. Dla tych co lubią strzelanie z laserów pozostaje czekać na nowe Gwiezdne Wojny. Zresztą, ja też czekam.
Książka jest produktem doskonałym pod niemal każdym względem; literacko wyśmienita i nadal wciągająca, świeża i żywa. Żadnego niepotrzebnego patosu; jest chędożenie, polityka i humor. Jest intryga (choć moim zdaniem nieco słaba i naciągana w porównaniu z sagą) i są bijatyki, czyli w zasadzie wszystko, co trzeba. Czego brakuje?
Ano szczerości. Może to tylko moje odczucie, bo jeszcze z nikim na temat tej książki nie rozmawiałem, ale brak mi tu szczerości. Napisana przy linijce, od - do, bez żadnej ślepej odnogi, bez popłynięcia. Bez serc, bez ducha, chciałoby się zakrzyczeć.
Produkt: perfekcyjny, doskonały, ale jednak produkt. Zbyt doskonały, aby uwierzył w niego do końca.
Ale czy to wada? Mamy kawał doskonałej prozy; dziś tylko Dukaj i Orbitowski są w stanie tak pisać, z tym, że oni mają jeszcze serca na swoim miejscu.
A zresztą, kogo to obchodzi? Wiedźmin wrócił, jest radość!
Kącik filmowy: Europa Report (2013), reż Sebastian Cordero. A jeszcze niedawno rozmawiałem o podobnym temacie, który nie jest nowy dla ludzi, co czytali trylogię Odyseja kosmiczna.Na Europie, księżycu Jowisza, jest woda więc i pewnie coś tam żyje. Temat nośny, ale jakoś Mars i jego pustynie przysłoniły go nieco. No i Amerykanie nakręcili sobie o tym film. I zrobili to bardzo sprawnie i bardzo ciekawie. Bez patetycznie szczęśliwych zakończeń oraz bez kosmitów pożerających co i rusz głupich astronautów (choć może z tym tak nie do końca...). Obca forma życia (bo to ani kosmita, ani potwór, ani takie nie wiadomo co) pokazana jest jako dziki stwór, może nawet świadomy, ale z pewnością w zupełnie inny sposób niż możemy się tego spodziewać. I można ubolewać jedynie nad uproszczeniami w scenariuszu jeśli chodzi o kilka zwrotów akcji, ale całość trzyma się kupy w stopniu zadowalającym a zakończenie czyni film lepszym od Grawitacji jeśli chodzi o fabułę, bo wizualnie to nie, nie ta liga jednak. Europa Report jest nakręcona z punktu widzenia kamer "przemysłowych" co pasuje do ciasnych przestrzeni statku kosmicznego, ale nie pozwala na szaleństwa z efektami i takich tu nie ma. Choć sceny na samej Europie robią wrażenie; widać pomysłowe wykorzystanie jednego "pleneru". Ogląda się przyjemnie, a kilka razy nawet zamierałem z chrupkiem w pół drogi ku ustom by czekać na to, co się wydarzy na ekranie. Podobał się Moon? Podobało się Apollo 18? Spodoba się Europa Report. Dla tych co lubią strzelanie z laserów pozostaje czekać na nowe Gwiezdne Wojny. Zresztą, ja też czekam.
wtorek, 19 listopada 2013
LAPKRÛTIS
Ostatnio mam wrażenie, że całe moje życie towarzyskie odbywa się na przystankach autobusowych albo w metrze, z przypadkowymi ludźmi z którymi i tak nie rozmawiam bo słucham muzyki.
1. Niechęć Śmierć w miękkim futerku. Miałem tę płytę długo; zaintrygowała mnie okładka: stara baba pali cygaro. Niby nic, ale obiecywałem sobie wiele po takiej okładce. Leżała, leżała, parę razy już miałem włączać, ale zawsze jakieś zeuhle albo inne RIO się pojawiało i klops. Przeleżała rok aż w końcu się doleżała. Zasadniczo to jazz, straszliwie hipnotyzujący. Nie męczy a niesie daleko, daleko, w lepsze krainy, choć bardziej mroczne.
Widziałem ostatnio chłopaka, mężczyznę w zasadzie młodego, co wyglądał identycznie jak Mrożek za młodu. Marynarka w jodełkę, kapelusz, te same okulary... Wyglądał pięknie, jak wycięty z obrazka ze starej książki. Obok niego siedziała dziewczyna, blondynka, równie śliczna jak on. Poczułem się przy nich brzydki ze swoją ledwo brodą i ledwo pensją.
2. Jack Dupon Jesus l'aventurier. Objawienie. Tak jednym słowem jestem w stanie określić tę płytę, choć przecież nic nowego na niej się nie dzieje. To RIO lekko zabarwione zeuhlem, ale grane ze swadą i przytupem godnym japońskiej szkoły spod znaku Happy Family. Zachęciłem? Słusznie, bo warto.
Ludzie, gdy ich oglądać zza muzyki, kręcą tylko rękoma jak wiatraki, otwierają usta w dziwnych grymasach, pokazują zęby i wnętrza dłoni.
3. Melt-Banana Fecht. Czy to punk? Czy to metal? Czy to Myszka Miki się naćpała i założyła kapelę rockową? To może być wszystko i to jest wszystko, ale to, co to wyprawia z ludzkim umysłem sprawia, że jest to coś zupełnie cudownego. Japonia. Słowo klucz. Wyobraź sobie ze dostałeś łopatą w łeb w chińskim disneylandzie podczas tajfunu...
Ludzie...
4. Guapo History Of The Visitation. Podobno jedyny zeuhl z Wysp. A jak się wyspiarze zabiorą za coś francuskiego, to muszą dodać dużo od siebie i w rezultacie mamy prog silnie poprzetykany zeuhlem i jeszcze z elementami post i tak jakby... metalu? Najprzyjemniejsze są płyty, których nijak nie jestem w stanie opisać.
... czasami was strasznie nie lubię.
1. Niechęć Śmierć w miękkim futerku. Miałem tę płytę długo; zaintrygowała mnie okładka: stara baba pali cygaro. Niby nic, ale obiecywałem sobie wiele po takiej okładce. Leżała, leżała, parę razy już miałem włączać, ale zawsze jakieś zeuhle albo inne RIO się pojawiało i klops. Przeleżała rok aż w końcu się doleżała. Zasadniczo to jazz, straszliwie hipnotyzujący. Nie męczy a niesie daleko, daleko, w lepsze krainy, choć bardziej mroczne.
Widziałem ostatnio chłopaka, mężczyznę w zasadzie młodego, co wyglądał identycznie jak Mrożek za młodu. Marynarka w jodełkę, kapelusz, te same okulary... Wyglądał pięknie, jak wycięty z obrazka ze starej książki. Obok niego siedziała dziewczyna, blondynka, równie śliczna jak on. Poczułem się przy nich brzydki ze swoją ledwo brodą i ledwo pensją.
2. Jack Dupon Jesus l'aventurier. Objawienie. Tak jednym słowem jestem w stanie określić tę płytę, choć przecież nic nowego na niej się nie dzieje. To RIO lekko zabarwione zeuhlem, ale grane ze swadą i przytupem godnym japońskiej szkoły spod znaku Happy Family. Zachęciłem? Słusznie, bo warto.
Ludzie, gdy ich oglądać zza muzyki, kręcą tylko rękoma jak wiatraki, otwierają usta w dziwnych grymasach, pokazują zęby i wnętrza dłoni.
3. Melt-Banana Fecht. Czy to punk? Czy to metal? Czy to Myszka Miki się naćpała i założyła kapelę rockową? To może być wszystko i to jest wszystko, ale to, co to wyprawia z ludzkim umysłem sprawia, że jest to coś zupełnie cudownego. Japonia. Słowo klucz. Wyobraź sobie ze dostałeś łopatą w łeb w chińskim disneylandzie podczas tajfunu...
Ludzie...
4. Guapo History Of The Visitation. Podobno jedyny zeuhl z Wysp. A jak się wyspiarze zabiorą za coś francuskiego, to muszą dodać dużo od siebie i w rezultacie mamy prog silnie poprzetykany zeuhlem i jeszcze z elementami post i tak jakby... metalu? Najprzyjemniejsze są płyty, których nijak nie jestem w stanie opisać.
... czasami was strasznie nie lubię.
poniedziałek, 21 października 2013
Nowa Zelandia
Plotki o mojej śmierci były stanowczo przesadzone. Podobnie jak plotki o moim wyjeździe za granicę. Nie porwali mnie także kosmici, choć to mogło być ciekawe doświadczenie. Nie mniej od kilku dni śni mi się, że mieszkam w Nowej Zelandii i jestem surferem. Nie wiem, czy to wynik namiętnego oglądania Słonecznego patrolu czy może coś innego, bliżej nie zdiagnozowanego, ale niemal co noc śni mi się, że pomykam deską po wielkich falach, a potem bujam się po plaży z rozmaitymi niewiastami. W sumie jest to dość przyjemny sen którego nawet nie próbuję tłumaczyć.
Końcówka lata i połowa jesieni minęła jak we śnie. I wolałbym, aby część z tego, co się zdarzyło było tylko snem. W każdym razie jestem, oddycham, trochę tylko bardziej sponiewierany niż zazwyczaj. Nowe mieszkanie na Ursynowie dostarcza mi niezapomnianych rozrywek i myślę, że to będzie temat rzeka na kolejne wpisy, ale pomału, niech się rozgoszczę tu znów, bo palce i myśli mam zwiędłe po dwóch miesiącach stagnacji. Z okna mam widok jak w pierwszym lepszym mieście, więc nie czuję tu, że Warszawa, że stolica, że wielki świat tuż za rogiem. Nie widzę już stadionu a blok, z kotem w każdym oknie.
Do tego zrobiłem się sentymentalny, staram się chodzić na siłownię i uprawiać zdrowy tryb życia. Nic z tego póki co nie wychodzi. Planów mnóstwo.
Właśnie spadł deszcz.
Końcówka lata i połowa jesieni minęła jak we śnie. I wolałbym, aby część z tego, co się zdarzyło było tylko snem. W każdym razie jestem, oddycham, trochę tylko bardziej sponiewierany niż zazwyczaj. Nowe mieszkanie na Ursynowie dostarcza mi niezapomnianych rozrywek i myślę, że to będzie temat rzeka na kolejne wpisy, ale pomału, niech się rozgoszczę tu znów, bo palce i myśli mam zwiędłe po dwóch miesiącach stagnacji. Z okna mam widok jak w pierwszym lepszym mieście, więc nie czuję tu, że Warszawa, że stolica, że wielki świat tuż za rogiem. Nie widzę już stadionu a blok, z kotem w każdym oknie.
Do tego zrobiłem się sentymentalny, staram się chodzić na siłownię i uprawiać zdrowy tryb życia. Nic z tego póki co nie wychodzi. Planów mnóstwo.
Właśnie spadł deszcz.
środa, 7 sierpnia 2013
Wszystko kończy się na pornografii
Dziewczyna w parku pokazała cipkę. Może nawet nie chciała jej pokazać, pewnie nie taki miała zamiar, ale stało się: cipka wyszła na wierzch. I co? Liczne matki z dziećmi ignorowały pokaz bo przecież taką samą cipkę mają, a poza tym cipka wychynęła na wierzch przypadkowo, nie żeby gorszyć, więc i zwrócić uwagę, że cipka wystaje trochę jednak głupio. Mężczyźni udawali, że nie widzą. Bo na co tu patrzeć? Cipka jak cipka, taką samą widują w filmach i w gazetach. Teraz to nie zgorszenie pokazać cipkę, bo wszyscy z cipki wzięci. A dziewczę usiadło i uśmiechnęło się, potem uśmiechnęło się otworem do uśmiechania bardziej przeznaczonym. Ot, wielkie i co! Sukienusia się jej podwinęła, nogę na ławkę wsparła i zapomniała, biedula, że majciochów nie ma. No i wyszła cipka z worka.
Nawet nikt się nie zgorszył, nikt nic nie powiedział, nikt nie chrząknął porozumiewawczo. Chrząkać na cipkę w miejscu publicznym jakoś nie wypada. Sytuację uratowało dwóch nastolatków, którzy zbyt głośno wyrażali entuzjazm z przypadkowo zobaczonej cipki. Dziewczyna się spostrzegła, cipkę schowała i wszyscy się rozeszli. A teraz będzie o muzyce.
Lizard. Zespół, którym mnie kolega Mati straszył kiedyś, że jak ktoś jest niegrzeczny, to po śmierci trafi do miejsca, w którym leci non stop W Galerii Czasu. W liceum koledzy starsi w dziele progresywnym też mnie przed tym tworem przestrzegali. I gdy w końcu sięgnąłem po ową płytę, poznałem prawdę. Tak, jeśli gdzieś jest piekło, leci tam Lizard. Zapomniałem o tym tworze na wiele lat. Zresztą, ja w ogóle uważam, że prog w Polsce skończył się na Skaldach i SBB i zazwyczaj omijałem szerokim jak Trasa Łazienkowska łukiem wszystko, co opatrzone było etykietą polski prog albo, nie daj Eris, polski neo - prog. Pozytywnych zaskoczeń miałem mało. Więcej było negatywnych. Gdzieś w okolicach zeszłego tygodnia w końcu trafiłem na ich ostatnie dzieło (a nawet nie wiedziałem, że w międzyczasie coś jeszcze nagrali). Zaciekawiło mnie, że inspirowane Mistrzem i Małgorzatą, co akurat było wyborem dość karkołomnym. Posłuchałem i... Nadal uważam, że to karkołomny wybór i ciężko powiedzieć czy Bydliński i spółka wyszli obronną ręką.Uraz do śpiewania w rodzimym języku mam od czasów pierwszej kasety Hey i tylko Janerka był w stanie mnie przekonać, że to jednak fajnie brzmi. Głos pana Bydlińskiego jest zachowawczy jak jasna cholera, stonowany i nie ma w nim żadnej emocji. Słowa są proste, trochę naiwne, ale pasują, brzmią naturalnie. Muzyka przeciętna, choć raczej na plus tej przeciętności, bo nie razi, nie przeszkadza, a bardzo przyjemnie się jej słucha w tramwaju. To w ogóle jest płyta, z którą najlepiej na słuchawkach. Nie, żeby się ktoś wstydził... ale jest troszku... hmm... intymna? Złe słowo. Jest spokojna raczej, słuchając jej na głośnikach gdzieś mi resztki jej energii umykają. Na słuchawkach wszystko trafia tam, gdzie powinno. Zresztą, z innego powodu poświęcam im tak wiele miejsca. W końcu usłyszałem zespół znad Wisły, który nie dotyka się w miejsca niesforne słuchając Wilsona i który nie goni w piętkę za Petruccim i jego kolegami. Dlatego uważam, że jest wart uwagi. Płyta jest przaśna, ale w tej przaśności naturalna. Taka nasza. Taka polska.
Lizard. Magazyn, który zszedł na psy. Dużo tych zwierzątek dziś. Kiedyś pisali o progresywie, a dziś, pomimo miliarda nieznanych zespołów z gatunku, rozpisują się o Deep Purple, zespole, który kiedyś rozmawiał z gościem, który ma wujka, którego znajomy z pracy ma płytę progresywną. Litości! Jak chcę poczytać o Deep Purple to sobie kupię Teraz Rock albo Bravo.
Nadal nie mogę słuchać nowego Black Sabbath. Męczy i mierzi mnie ta płyta. Wróciłem do klasycznego okresu myśląc, że jestem uprzedzony, i... też nie mogę tego słuchać. Słuchałem starej Metaliki i... też nie mogę tego słuchać. Ależ to się zestarzało przeokrutnie! Tak to się już nawet w Ciechocinku na dansingach nie gra. Słucham za to Hatfield & The North. To wariactwo idealnie pasuje do upałów. Caravan napisał swego czasu piosenkę o robieniu loda. To tak gwoli przypomnienia, że prog to nie tylko każdego dnia więcej ran w twojej głowie. Wszystko kończy się na seksie, lodach i cipkach.
Szalone lato w mieście!
Nawet nikt się nie zgorszył, nikt nic nie powiedział, nikt nie chrząknął porozumiewawczo. Chrząkać na cipkę w miejscu publicznym jakoś nie wypada. Sytuację uratowało dwóch nastolatków, którzy zbyt głośno wyrażali entuzjazm z przypadkowo zobaczonej cipki. Dziewczyna się spostrzegła, cipkę schowała i wszyscy się rozeszli. A teraz będzie o muzyce.
Lizard. Zespół, którym mnie kolega Mati straszył kiedyś, że jak ktoś jest niegrzeczny, to po śmierci trafi do miejsca, w którym leci non stop W Galerii Czasu. W liceum koledzy starsi w dziele progresywnym też mnie przed tym tworem przestrzegali. I gdy w końcu sięgnąłem po ową płytę, poznałem prawdę. Tak, jeśli gdzieś jest piekło, leci tam Lizard. Zapomniałem o tym tworze na wiele lat. Zresztą, ja w ogóle uważam, że prog w Polsce skończył się na Skaldach i SBB i zazwyczaj omijałem szerokim jak Trasa Łazienkowska łukiem wszystko, co opatrzone było etykietą polski prog albo, nie daj Eris, polski neo - prog. Pozytywnych zaskoczeń miałem mało. Więcej było negatywnych. Gdzieś w okolicach zeszłego tygodnia w końcu trafiłem na ich ostatnie dzieło (a nawet nie wiedziałem, że w międzyczasie coś jeszcze nagrali). Zaciekawiło mnie, że inspirowane Mistrzem i Małgorzatą, co akurat było wyborem dość karkołomnym. Posłuchałem i... Nadal uważam, że to karkołomny wybór i ciężko powiedzieć czy Bydliński i spółka wyszli obronną ręką.Uraz do śpiewania w rodzimym języku mam od czasów pierwszej kasety Hey i tylko Janerka był w stanie mnie przekonać, że to jednak fajnie brzmi. Głos pana Bydlińskiego jest zachowawczy jak jasna cholera, stonowany i nie ma w nim żadnej emocji. Słowa są proste, trochę naiwne, ale pasują, brzmią naturalnie. Muzyka przeciętna, choć raczej na plus tej przeciętności, bo nie razi, nie przeszkadza, a bardzo przyjemnie się jej słucha w tramwaju. To w ogóle jest płyta, z którą najlepiej na słuchawkach. Nie, żeby się ktoś wstydził... ale jest troszku... hmm... intymna? Złe słowo. Jest spokojna raczej, słuchając jej na głośnikach gdzieś mi resztki jej energii umykają. Na słuchawkach wszystko trafia tam, gdzie powinno. Zresztą, z innego powodu poświęcam im tak wiele miejsca. W końcu usłyszałem zespół znad Wisły, który nie dotyka się w miejsca niesforne słuchając Wilsona i który nie goni w piętkę za Petruccim i jego kolegami. Dlatego uważam, że jest wart uwagi. Płyta jest przaśna, ale w tej przaśności naturalna. Taka nasza. Taka polska.
Lizard. Magazyn, który zszedł na psy. Dużo tych zwierzątek dziś. Kiedyś pisali o progresywie, a dziś, pomimo miliarda nieznanych zespołów z gatunku, rozpisują się o Deep Purple, zespole, który kiedyś rozmawiał z gościem, który ma wujka, którego znajomy z pracy ma płytę progresywną. Litości! Jak chcę poczytać o Deep Purple to sobie kupię Teraz Rock albo Bravo.
Nadal nie mogę słuchać nowego Black Sabbath. Męczy i mierzi mnie ta płyta. Wróciłem do klasycznego okresu myśląc, że jestem uprzedzony, i... też nie mogę tego słuchać. Słuchałem starej Metaliki i... też nie mogę tego słuchać. Ależ to się zestarzało przeokrutnie! Tak to się już nawet w Ciechocinku na dansingach nie gra. Słucham za to Hatfield & The North. To wariactwo idealnie pasuje do upałów. Caravan napisał swego czasu piosenkę o robieniu loda. To tak gwoli przypomnienia, że prog to nie tylko każdego dnia więcej ran w twojej głowie. Wszystko kończy się na seksie, lodach i cipkach.
Szalone lato w mieście!
poniedziałek, 8 lipca 2013
Letnie medytacje
-
Kiedyś to było chlanie – wzdycha młody człowiek w koszulce Pearl Jam na
przystanku autobusowym. – Za moich czasów studenci chlali naprawdę mocno, nie
tak jak teraz, na pokaz.
Jego
towarzysz, w koszulce Pidżamy Porno, wzdycha ciężko i potakuje głową. Z ich
słów płyną gorzkie żale nad nieudolnością alkoholową współczesnej młodzieży.
Słucham tego mimowolnie, bo akurat rozładowała mi się maszynka, która odtwarza
muzykę. A maszynka niestrudzenie odtwarzała …Like
Clockwork. Ciężko mi słuchając tej płyty. Ciężko, bo najlepsza bodaj płyta
rockowa od czasów The White Stripes i ich Słonia. Tak właśnie myślę. Zawsze ich
lubiłem, ale nigdy po całości. Płyty mieli wybitne, lecz na każdej znalazł się utwór,
który mnie zniechęcał, który przerzucałem. Płyty nagrywali nierówne, petardy
sąsiadowały ze słabszymi rzeczami. …Like
Ckockwork to pieprzona bomba atomowa. Płyta zmiata, zamiata, rozwala
system. Jest prosto, jest mocno, jest genialnie. Nie ma kantów, zgrzytów,
wszystko gra idealnie. Jeśli kiedyś miałem cień wątpliwości co do Queens of the
Stone Age, to teraz ich nie mam. Ani jednej wątpliwości. Lepszej płyty na lato
nie mogliśmy sobie wymarzyć. Słucham nieprzerwanie od czterech dni i nie mogę
przestać. Narkotyk, brakowało mi muzyki, która przenikała by do samych
ścięgien, do lędźwi, pierwotnej, ale inteligentnej jak jasna cholera. Panie Homme!
Jesteś pan Bogiem, wielbię pana!
Ten
w koszulce Pearl Jam nosi glany zasznurowane ciasno, do połowy łydki. Asfalt na
ulicach wrze, gołębie się w nim topią jak koty.
-
Dzieciaki takie teraz na tych studiach… - mówi niedokończoną myśl, spluwa na
chodnik.
Lód Dukaja
w końcu skończony. Książka – gigant, nie tylko, jeśli chodzi o objętość. Przed
Dukajem też pokłonić się muszę, bo tworzy książki z żelazną logiką, nawet,
jeśli jest wymyślona. Należy mu się pokłon, bo po Innych pieśniach nie siadł na laurach, a dalej potrafi wysmarować
świat, który pochłania czytelnika z kapciami i, co najważniejsze, język ,
którym zaczyna się myśleć w realnym życiu. Wielka książka.
Ten
drugi, ten w Pidżamie Porno, kiwa głową i mówi
-
Nosz kurwa, masz rację, dzieciaki.
Często
zastanawiałem się, czy jak już kupię sobie czytnik ebuków, to coś to zmieni. Tak,
zmieniło wiele. Poza tym, że teraz siadając na toalecie włączam książkę, zamiast
ją otwierać, czytam dwa razy więcej. Nie wspomnę już o fakcie, że do wszelkiej
klasyki mam dostęp niemal nieprzebrany. Nowych rzeczy też się kilka znajdzie,
nawet jeśli mam niejasne przeczucie, że to nie do końca w porządku: sam
przecież ślęczę nad książką, którą chciałbym wydać i coś na niej zarobić. Nie
trzeba przecież dużo.
-
Dzieci, dzieci – kiwają już teraz oboje głowami jak gołębie pijące wodę.
Pomyślałem sobie, że będąc w jego wieku też biegałem w glanach w największe
upały i dziwnym trafem nie było mi gorąco.
I
tak jak ten dzień, notka także nie będzie miała sensu. Jestem w stanie
agonalnym. Dostałem udaru. Wymiotuję słońcem. Świecę w ciemnościach. I jeszcze
na dodatek boli mnie pęknięty podstępnie ząb.
-
Jak szedłem na studia w 2010, to był rocznik! – wzdycha ten w Pearl Jam.
Rozprażony
słońcem asfalt to jedno wspomnienie. Jak położyli go w Działdowie, gdzieś pod
koniec lat 80’, był miękki i zapadały się w nim trampki. Topiliśmy w nim kapsle
i monety. Znad pobliskiej rzeki i pól wiatr przynosił zapach kwiatów, wody i
ziół: chłodną i świeżą nitkę w falującym od słońca powietrzu. Wystarczy zamknąć
oczy. Czuję ten ledwo uchwytny zapach i widzę się stojącego na szczycie ulicy,
z rozdrapanymi do krwi kolanami. Co jest takiego w tym lecie, że kojarzy się z
łapaniem kijanek albo świerszczy do słoika po kiszonych? Każdy owad był
przyjacielem, kamieniem szlachetnym na nóżkach, obiektem nieposkromionej
fascynacji.
Chciałbym
to skończyć jakoś z sensem, ale nawet młodzieńcy nie pozostawili mnie z puentą
wsiadając do autobusu numer 517. Niech będzie więc, że lato. Utopię się we
wspomnieniach, jak w słońcu – miodzie.
wtorek, 25 czerwca 2013
Brzanki
Siąść.
Myśleć.
Kidy widzę za oknem białe, lepkie powietrze, które przylepia się do liści, odczuwam pewien dyskomfort. Kojarzyło mi się to zazwyczaj z porankami, którymi lazłem jeszcze lekko pijany, parujący alkoholem jak markowymi perfumami Polmos No 5 (a pięć to też znaczek procenta na klawiaturze!) i otwierał pewien lokal w sercu pomorskiej (bo prawobrzeżnej) metropolii. Uderzało mnie zatęchłe, śmierdzące papierosami i moczem powietrze. Jasny, przepalony poranek. Pierwsi turyści łażą robiąc zdjęcia krzywej wieży. Japończycy z aparatami robią zdjęcia, gdy zamiatam. Ja pocę się orzechowym potem, lepkim i kwaśnym, który przesiąka koszulkę z taniego materiału i zostawia białe, koliste ślady potnych zatoczek, linii papilarnych mojego ciała. Stopy miażdżą sfermentowane mirabelki, który wydzielają woń taniego wina.
Mleczne powietrze spaja ten obrazek z tym, jaki widzę teraz, z okna. Dziewiętnasta, niemal zachód słońca. Długie cienie kładą się między blokami. W parku pod blokiem wygrzewają na kocach ludzie, rozgogoleni, rozsłonecznieni, błyszczący od olejków. Powiśle wygląda jak las, w który ktoś (kto?) powrzucał chaotycznie bloki i kazał tam ludziom (jakim?) mieszkać. Ktoś mi kiedyś mówił, że Warszawa jest szara. Kłamał.
Poza tym znów widuję ludzi, których już gdzieś widziałem. Tym razem sławnych. Ale nic to, dziś rankiem miasto znikło!
Ach, cóż to była za burza! Pierdolnęło nagle, z rana, na skraju świtu i nie wiem, czy bardziej obudził mnie błysk czy może huk grzmotu, który nadbiegł tuż po nim. Wyjrzałem przez okno i miasto, jak je widzę z okna, znikało pożarte przez szarość tak złowrogą, że śmiało mogłaby wystąpić w filmie o znikających w niej miasteczkach. Przylazło od strony Pragi i połykało bloki jak karmelki, plując piorunami. Chwila - moment, podbiegło pod okno i już nic nie było widać. Tylko szarość i światło w niej rozpuszczone, rozbełtane, dające efekt zamknięcia w piłeczce pingpongowej. Zasnąłem w tej poświacie, śniąc rzeczy dziwne. Obudziłem się wypoczęty i pozwalałem światu powoli do mnie docierać.
Wstałem. I teraz jest już wieczór. Na horyzoncie wałkują się kolejne chmury, z których pewnie też urodzi się burza. Powietrze lepi się do palców jak słodka ślina, roztopiony cukier albo coś podobnego. Światło jest mleczne. Chmury przypominają szare mózgi, znów się błyska na horyzoncie, znów się myśli zbyt mocno i pisze, pisze, pisze. W końcu znów się pisze.
Myśleć.
Kidy widzę za oknem białe, lepkie powietrze, które przylepia się do liści, odczuwam pewien dyskomfort. Kojarzyło mi się to zazwyczaj z porankami, którymi lazłem jeszcze lekko pijany, parujący alkoholem jak markowymi perfumami Polmos No 5 (a pięć to też znaczek procenta na klawiaturze!) i otwierał pewien lokal w sercu pomorskiej (bo prawobrzeżnej) metropolii. Uderzało mnie zatęchłe, śmierdzące papierosami i moczem powietrze. Jasny, przepalony poranek. Pierwsi turyści łażą robiąc zdjęcia krzywej wieży. Japończycy z aparatami robią zdjęcia, gdy zamiatam. Ja pocę się orzechowym potem, lepkim i kwaśnym, który przesiąka koszulkę z taniego materiału i zostawia białe, koliste ślady potnych zatoczek, linii papilarnych mojego ciała. Stopy miażdżą sfermentowane mirabelki, który wydzielają woń taniego wina.
Mleczne powietrze spaja ten obrazek z tym, jaki widzę teraz, z okna. Dziewiętnasta, niemal zachód słońca. Długie cienie kładą się między blokami. W parku pod blokiem wygrzewają na kocach ludzie, rozgogoleni, rozsłonecznieni, błyszczący od olejków. Powiśle wygląda jak las, w który ktoś (kto?) powrzucał chaotycznie bloki i kazał tam ludziom (jakim?) mieszkać. Ktoś mi kiedyś mówił, że Warszawa jest szara. Kłamał.
Poza tym znów widuję ludzi, których już gdzieś widziałem. Tym razem sławnych. Ale nic to, dziś rankiem miasto znikło!
Ach, cóż to była za burza! Pierdolnęło nagle, z rana, na skraju świtu i nie wiem, czy bardziej obudził mnie błysk czy może huk grzmotu, który nadbiegł tuż po nim. Wyjrzałem przez okno i miasto, jak je widzę z okna, znikało pożarte przez szarość tak złowrogą, że śmiało mogłaby wystąpić w filmie o znikających w niej miasteczkach. Przylazło od strony Pragi i połykało bloki jak karmelki, plując piorunami. Chwila - moment, podbiegło pod okno i już nic nie było widać. Tylko szarość i światło w niej rozpuszczone, rozbełtane, dające efekt zamknięcia w piłeczce pingpongowej. Zasnąłem w tej poświacie, śniąc rzeczy dziwne. Obudziłem się wypoczęty i pozwalałem światu powoli do mnie docierać.
Wstałem. I teraz jest już wieczór. Na horyzoncie wałkują się kolejne chmury, z których pewnie też urodzi się burza. Powietrze lepi się do palców jak słodka ślina, roztopiony cukier albo coś podobnego. Światło jest mleczne. Chmury przypominają szare mózgi, znów się błyska na horyzoncie, znów się myśli zbyt mocno i pisze, pisze, pisze. W końcu znów się pisze.
niedziela, 2 czerwca 2013
Szyszki i motyle
A teraz pora na Krystynę Czubównę:
W podwarszawskich lasach spotkać można wiele stworzeń, wśród nich potężnego łosia, sprytnego wróbla czy podstępnego komara. Ale najbardziej zwracającym na siebie uwagę stworzeniem jest quad. Spotkać go można niemal wszędzie. Zapamiętale ryje w piaszczystym podłożu w poszukiwaniu pożywienia, a także całymi dniami ugania się w poszukiwaniu samic, wydając przy tym głośny zew godowy. Ponieważ jednak samice quadów występują niezmiennie rzadko, samiec musi się sporo po lesie najeździć, aby jakąś odnaleźć. Naukowcy stosunkowo mało wiedzą o rozmnażaniu się tych głośnych, ale fascynujących stworzeń. Mało kto miał okazję widzieć sam moment zapłodnienia; częściej widywany jest taniec godowy. Kilka samców, najczęściej grupa pod wodzą najsilniejszego osobnika, z dużą prędkością przemierza knieje, wydając przy tym głośny, warkoczący zew godowy, którym starają się zaimponować skrytym z natury samicom. Gdy już to nastąpi, samce, których zew godowy był najgłośniejszy, wybierają samicę, odłączają się od stada i odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca.
Pani Krystyno, dziękuję!
Łaskawe męczy. Ale nie tym, że to zła literatura. Męczy nagromadzeniem nazwisk, opisów wszystkich struktur nazistowskich Niemiec, oraz filozoficznych wynurzeń, które czasami są troszkę jałowe. Spycha to wszystko na drugi plan całą grozę wojny, choć może taki był zamiar Littella: wojna jako monstrualna machina biurokratyczna, która chciała uzasadnić najgorszy nawet koszmar kuriozalnymi przepisami. Niemniej powieść jest wielka (dosłownie i w przenośni) i ociera się o genialność, którą zyskałaby, gdyby autor choć troszkę ją skondensował i powstrzymał się czasem od filozoficznych wycieczek, które sprawiają, że chwilami jedzie na jałowym biegu.
Pod wulkanem męczy jeszcze bardziej. Być może przedawniło się, choć alkoholizm się nie przedawnia. Poza kilkoma genialnymi scenami mnóstwo w niej pęknięć, motania się, waty słownej. Napisana okropnie (ile z tego jest winą tłumacza, nie wiem), sprawia mi fizyczny ból. Zaczyna się pysznie; kończy genialnie, ale w środku jest miałko. Podobno to najlepsza książka o alkoholizmie. Czy łagodne potraktowanie tematu można złożyć na karb jego kanadyjskiego obywatelstwa? Życiorys miał chłop potężny, ale nijak się to nie przełożyło, nijak zupełnie. Brak mi w tej książce brzydoty. Jeden zawszony, śmierdzący kundel wiosny nie czyni...
Moby Dick? Aż taka powtórka z klasyki? Leży, kusi, dawno nie czytane. Podobało mi się, pamiętam, więc spróbujemy. Na pokład więc!
W podwarszawskich lasach spotkać można wiele stworzeń, wśród nich potężnego łosia, sprytnego wróbla czy podstępnego komara. Ale najbardziej zwracającym na siebie uwagę stworzeniem jest quad. Spotkać go można niemal wszędzie. Zapamiętale ryje w piaszczystym podłożu w poszukiwaniu pożywienia, a także całymi dniami ugania się w poszukiwaniu samic, wydając przy tym głośny zew godowy. Ponieważ jednak samice quadów występują niezmiennie rzadko, samiec musi się sporo po lesie najeździć, aby jakąś odnaleźć. Naukowcy stosunkowo mało wiedzą o rozmnażaniu się tych głośnych, ale fascynujących stworzeń. Mało kto miał okazję widzieć sam moment zapłodnienia; częściej widywany jest taniec godowy. Kilka samców, najczęściej grupa pod wodzą najsilniejszego osobnika, z dużą prędkością przemierza knieje, wydając przy tym głośny, warkoczący zew godowy, którym starają się zaimponować skrytym z natury samicom. Gdy już to nastąpi, samce, których zew godowy był najgłośniejszy, wybierają samicę, odłączają się od stada i odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca.
Pani Krystyno, dziękuję!
Łaskawe męczy. Ale nie tym, że to zła literatura. Męczy nagromadzeniem nazwisk, opisów wszystkich struktur nazistowskich Niemiec, oraz filozoficznych wynurzeń, które czasami są troszkę jałowe. Spycha to wszystko na drugi plan całą grozę wojny, choć może taki był zamiar Littella: wojna jako monstrualna machina biurokratyczna, która chciała uzasadnić najgorszy nawet koszmar kuriozalnymi przepisami. Niemniej powieść jest wielka (dosłownie i w przenośni) i ociera się o genialność, którą zyskałaby, gdyby autor choć troszkę ją skondensował i powstrzymał się czasem od filozoficznych wycieczek, które sprawiają, że chwilami jedzie na jałowym biegu.
Pod wulkanem męczy jeszcze bardziej. Być może przedawniło się, choć alkoholizm się nie przedawnia. Poza kilkoma genialnymi scenami mnóstwo w niej pęknięć, motania się, waty słownej. Napisana okropnie (ile z tego jest winą tłumacza, nie wiem), sprawia mi fizyczny ból. Zaczyna się pysznie; kończy genialnie, ale w środku jest miałko. Podobno to najlepsza książka o alkoholizmie. Czy łagodne potraktowanie tematu można złożyć na karb jego kanadyjskiego obywatelstwa? Życiorys miał chłop potężny, ale nijak się to nie przełożyło, nijak zupełnie. Brak mi w tej książce brzydoty. Jeden zawszony, śmierdzący kundel wiosny nie czyni...
Moby Dick? Aż taka powtórka z klasyki? Leży, kusi, dawno nie czytane. Podobało mi się, pamiętam, więc spróbujemy. Na pokład więc!
środa, 29 maja 2013
Oko w oko z okiem
Chciałbym, aby tę notkę przeczytał John Cleese. Znaczy, żeby jej lektorem był John Cleese. Z brzmieniem jego głosu w głowie, przystępuję do spisania kilku rzeczy.
Czerwiec wita mnie zmianą pracy. Będę miał socjal, umowę i wszystkie inne wspaniałości, jakie oferuje nasze państwo. Do tej pory tego nie miałem, albo miałem iluzorycznie. Wynagrodzenie też będzie całkiem znośne, choć zdaję sobie sprawę z tego, że w Toruniu byłbym królem świata, tu - będę co najwyżej nieco bogatszy niż przeciętny pracownik pionu administracji państwowej.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale umieściłem na wywrocie.pl jeden tekst i pierwszy rozdział nieudanej książki. Rozdziału nikt nie skomentował, co raczej jest zrozumiałe, bo komu by się chciało czytać dwadzieścia stron maczkiem. Jednak umieszczając tam tekst mniej lub bardziej poetycki (mała bzdurka napisana w trzy minuty) przekonałem się ponownie, ilu mamy ekspertów od Poezji. Prozy nikomu się nie chce, chyba, że takiej na półtorej strony. Czytając wiersze innych, i komentarze do nich, utwierdzam się w przekonaniu, że poezja niekoniecznie jest poważną dziedziną sztuki, za to Poezja już tak i tu się trzeba trzymać reguł. Najlepiej milczenia.
Ostatnio dużo czytam o polityce. Sam nie wiem, dlaczego, bo przecież ani to lubię, ani rozumiem. Jest w tym jednak jakiś masochizm. Czasem mnie nawet kusi aby skomentować to i owo, ale na szczęście w ostatniej chwili powstrzymuję się. Zresztą, nie to mnie zdumiewa najbardziej. Ja mogę sobie trzasnąć byka, postawić przecinek nie tam, gdzie trzeba albo napisać zdanie nielogiczne. Ale w gazecie? Od kiedy wymyślono fotografię cyfrową, słowo pisane spadło do roli podpisu pod zdjęciem, często błędnym. Ot, i cała wiedza! Po czymś takim nie dziwię się, że nikomu się nie chce czytać więcej, niż dwie strony.
W poprzedniej notce pisałem o prawdopodobnej płycie roku (Setna) i tym, że tylko cud może ją zdetronizować. Cud się nie zdarzył, ale jest cholernie blisko. Chłopaki z CAN (Liebezeit i Schmidt) zebrali się i nagrali EP, która zmiękczyła mi kolana i przyprawiła o gęsią skórkę. Wypatruję płyty, bo czuję, że naprawdę będzie czego wypatrywać i czego słuchać przez kilka tygodni.
Zresztą, to nie pierwsza z genialnych rzeczy, jakie wypatrzyłem u Dzikich świętych... Znajdywanie takiej muzyki to czysta rozkosz.
A teraz coś z zupełnie z innej beczki.
Czerwiec wita mnie zmianą pracy. Będę miał socjal, umowę i wszystkie inne wspaniałości, jakie oferuje nasze państwo. Do tej pory tego nie miałem, albo miałem iluzorycznie. Wynagrodzenie też będzie całkiem znośne, choć zdaję sobie sprawę z tego, że w Toruniu byłbym królem świata, tu - będę co najwyżej nieco bogatszy niż przeciętny pracownik pionu administracji państwowej.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale umieściłem na wywrocie.pl jeden tekst i pierwszy rozdział nieudanej książki. Rozdziału nikt nie skomentował, co raczej jest zrozumiałe, bo komu by się chciało czytać dwadzieścia stron maczkiem. Jednak umieszczając tam tekst mniej lub bardziej poetycki (mała bzdurka napisana w trzy minuty) przekonałem się ponownie, ilu mamy ekspertów od Poezji. Prozy nikomu się nie chce, chyba, że takiej na półtorej strony. Czytając wiersze innych, i komentarze do nich, utwierdzam się w przekonaniu, że poezja niekoniecznie jest poważną dziedziną sztuki, za to Poezja już tak i tu się trzeba trzymać reguł. Najlepiej milczenia.
Ostatnio dużo czytam o polityce. Sam nie wiem, dlaczego, bo przecież ani to lubię, ani rozumiem. Jest w tym jednak jakiś masochizm. Czasem mnie nawet kusi aby skomentować to i owo, ale na szczęście w ostatniej chwili powstrzymuję się. Zresztą, nie to mnie zdumiewa najbardziej. Ja mogę sobie trzasnąć byka, postawić przecinek nie tam, gdzie trzeba albo napisać zdanie nielogiczne. Ale w gazecie? Od kiedy wymyślono fotografię cyfrową, słowo pisane spadło do roli podpisu pod zdjęciem, często błędnym. Ot, i cała wiedza! Po czymś takim nie dziwię się, że nikomu się nie chce czytać więcej, niż dwie strony.
W poprzedniej notce pisałem o prawdopodobnej płycie roku (Setna) i tym, że tylko cud może ją zdetronizować. Cud się nie zdarzył, ale jest cholernie blisko. Chłopaki z CAN (Liebezeit i Schmidt) zebrali się i nagrali EP, która zmiękczyła mi kolana i przyprawiła o gęsią skórkę. Wypatruję płyty, bo czuję, że naprawdę będzie czego wypatrywać i czego słuchać przez kilka tygodni.
Zresztą, to nie pierwsza z genialnych rzeczy, jakie wypatrzyłem u Dzikich świętych... Znajdywanie takiej muzyki to czysta rozkosz.
A teraz coś z zupełnie z innej beczki.
środa, 15 maja 2013
Muzyka niebiańska
Setna Guérison.
Miałem w głowie mnóstwo określeń na tę muzykę, ale gdy siadam, gdy mam zapisać, pozostaję bezsilny. Od kilku dni płyta ta towarzyszy mi niemal wszędzie.Niemal, bo rozwaliłem słuchawki, więc nie słucham jej na wielkim zewnątrz. Ale w domu, owszem - gdy mam chwilę, gdy piszę. Jedna z tych płyt, a u mnie ostatnio to rzadkość, które kazały mi się zatrzymać i w milczeniu wysłuchać całości. Cóż za radość wielka, cóż za przejrzystość i pełnia nienachalnego piękna.
Jest jeden powód, dla którego cenię zeuhl bardziej, niż inne gatunki, choć będzie się to częściowo odnosiło i do innych rodzajów muzyki (King Crimson przecież!). Zespół. Magiczne słowo w dobie "osobowości muzycznych" albo po prostu solistów. Nie ma jednak nic lepszego do posłuchania, niż zespół, który gra jak dobrze naoliwiona maszyna, gdzie nikt się nie wybija z solówkami, gdzie nikt nie chce prowadzić. Słucha się pięciu kolesi jakby się słuchało jednego organizmu, tylko wielorękiego.
Słucham więc i słyszę przestrzeń. Wielką, jasną przestrzeń. Mnóstwo jest nawiązań do Magmy; dalekie echa Felicite Thosz snują się i nawracają co jakiś czas. Jest piękny, żeński głos, wspaniały Minimoog, miękkie bębny, jest wyraźnie zaznaczony bas, jest atmosfera, której próżno szukać gdzie indziej. Jeśli ktoś z was da tej płycie szansę, to gwarantuję, że nie będzie zawiedziony. Ta płyta jest tak po ludzku, tak zwyczajnie, tak po prostu przepyszna. Poniżej link.
https://soundcloud.com/udi-koomran/sets/setna-gu-rison-soleil-zeuhl
Nowy Bowie? Dobra płyta, ale tylko dobra. Nie doznaję objawień, podoba mi się teledysk, ale ja lubię wszystko, co podważa religie.Przesłuchałem, trochę w biegu, ale nic we mnie z tej płyty nie zostało. Ale dam mu szansę, bo go lubię.
Tymczasem, Setna Guérison, prawdopodobnie moja płyta roku, o ile cud się nie wydarzy.
Miałem w głowie mnóstwo określeń na tę muzykę, ale gdy siadam, gdy mam zapisać, pozostaję bezsilny. Od kilku dni płyta ta towarzyszy mi niemal wszędzie.Niemal, bo rozwaliłem słuchawki, więc nie słucham jej na wielkim zewnątrz. Ale w domu, owszem - gdy mam chwilę, gdy piszę. Jedna z tych płyt, a u mnie ostatnio to rzadkość, które kazały mi się zatrzymać i w milczeniu wysłuchać całości. Cóż za radość wielka, cóż za przejrzystość i pełnia nienachalnego piękna.
Jest jeden powód, dla którego cenię zeuhl bardziej, niż inne gatunki, choć będzie się to częściowo odnosiło i do innych rodzajów muzyki (King Crimson przecież!). Zespół. Magiczne słowo w dobie "osobowości muzycznych" albo po prostu solistów. Nie ma jednak nic lepszego do posłuchania, niż zespół, który gra jak dobrze naoliwiona maszyna, gdzie nikt się nie wybija z solówkami, gdzie nikt nie chce prowadzić. Słucha się pięciu kolesi jakby się słuchało jednego organizmu, tylko wielorękiego.
Słucham więc i słyszę przestrzeń. Wielką, jasną przestrzeń. Mnóstwo jest nawiązań do Magmy; dalekie echa Felicite Thosz snują się i nawracają co jakiś czas. Jest piękny, żeński głos, wspaniały Minimoog, miękkie bębny, jest wyraźnie zaznaczony bas, jest atmosfera, której próżno szukać gdzie indziej. Jeśli ktoś z was da tej płycie szansę, to gwarantuję, że nie będzie zawiedziony. Ta płyta jest tak po ludzku, tak zwyczajnie, tak po prostu przepyszna. Poniżej link.
https://soundcloud.com/udi-koomran/sets/setna-gu-rison-soleil-zeuhl
Nowy Bowie? Dobra płyta, ale tylko dobra. Nie doznaję objawień, podoba mi się teledysk, ale ja lubię wszystko, co podważa religie.Przesłuchałem, trochę w biegu, ale nic we mnie z tej płyty nie zostało. Ale dam mu szansę, bo go lubię.
Tymczasem, Setna Guérison, prawdopodobnie moja płyta roku, o ile cud się nie wydarzy.
środa, 8 maja 2013
Wielkie oczy strach ma
Jeśli nie jesteś uzależniony, to nie zrozumiesz. Mechanizm jest banalnie prosty - choćby nie wiem co, musisz przyjąć działkę. Było kiedyś o tym przedstawienie teatralne, o ludziach uzależnionych od czytania. Dzień po skończeniu książki odczuwam wolność. Przetrawiam to, co przeczytałem. Na drugi dzień odczuwam niepokój. Jest on tym większy, jeśli nie mam nic pod ręką. Mam, to oczywiste, całą półkę sprawdzonego towaru, ale, jak każdy ćpun, pragnę więcej. Trzeciego dnia odczuwam niemal fizyczny ból za oczami. Czwartego mam drgawki, piątego dnia natomiast przeczesuję rozpaczliwie półki w poszukiwaniu słowa mniej znanego. To przecież zna większość. Głód.
Od wielu dni mam taką jedną książkę, która mnie straszliwie irytowała ilekroć zaczynałem ją czytać. Ale wczoraj, na głodzie i kacu, ale bardziej na kacu niż głodzie, wziąłem ją do ręki i zacząłem raz jeszcze. Zaskoczyło.
Z zasady nie cierpię książek ani filmów o wilkołakach. O wampirach zniosę, choć to zazwyczaj marudne skurczybyki, ale wilkołak? Cóż on takiego ma? Ani to dylemat moralny, ani refleksja nad ludzkością, tylko prosty komunikat, że bestia we mnie drzemie. Tak to postrzegałem, a potem znalazłem książkę (znalazłem, duże słowo; gwizdnąłem Siostrze, jej się nie spodobała) Ostatni wilkołak (przełknijcie zażenowanie, które wytwarza się w człowieku wypowiadającym na głos takie tytuły!). Autor: Glen Duncan. Płeć nie znana. Amerykańskie imiona wszak gówno znaczą. Na okładce zachwyt samego Nicka Cave'a, że brud, że seks, że lunatyczne wycie i ostatnie poty z horroru. Nigdy nie wierzyłem Nickowi, ale nieznośna maniera jego utworów pasuje do opisu owej książki. Tymczasem...
No, jest nieznośnie. Jest manierycznie. Jest egzaltowanie. Tylko, że nie ma tam ani odrobiny horroru, a i seks jakiś taki nieudolny. Czyta się jednak miło, choć bohater to sztampa pierwszorzędna, ale i tak daleko mu do pewnego ssącego wampira, który zwykł świecić jak był zestresowany. Wilkołak, jak przystało na brutala pokroju Cave'a, jak się stresuje, to pije, pali i wali. Mimo wszystko jednak, czyta się dość przyjemnie. Jak się już, oczywiście, przyzwyczaiłem do nieznośnego, pełnego wielkich słów, stylu. Nie mniej książka wprowadza kilka ciekawych rozwiązań, o których nigdy bym nie pomyślał. Jeśli to było, to proszę mnie poprawić: zawsze myślałem, że wilkołak to raczej wymysł średniowieczny, a tu mamy starożytną Mezopotamię, a z drugiej strony są (a jakże!) wampiry poklepujące się po plecach z Ramzesem (nie wyjaśnione, z którym). Wilkołaki wymierają, a jednocześnie są lekarstwem na światłowstręt dla gryzących inaczej (Cytat o wampirach z innego źródła: Niby taki wychowany, a po ludziach dojada!).
Ponieważ pisanie tej... hmmm... recenzji zajmuje mi kilka dni, jak i czytanie, muszę na moment, w tym właśnie miejscu przerwać. Ponieważ główny bohater odnalazł drugą połowę (znaczy: samicę) nastąpiło nieznośne nagromadzenie scen zwanych frywolnymi. Do tej pory spotkałem tylko dwa fantastyczne opisy spółkowania w książkach. Jeden w Listonoszu Nerudy, scena z jajkiem, a drugi w Klubie Dumas, gdzie seks jest przyrównany do bitwy z czasów napoleońskich.
Odrzucam na chwilę. Czytam Łaskawe Littela. Bestia bestii nierówna.
A zombie zombie zombie.
Od wielu dni mam taką jedną książkę, która mnie straszliwie irytowała ilekroć zaczynałem ją czytać. Ale wczoraj, na głodzie i kacu, ale bardziej na kacu niż głodzie, wziąłem ją do ręki i zacząłem raz jeszcze. Zaskoczyło.
Z zasady nie cierpię książek ani filmów o wilkołakach. O wampirach zniosę, choć to zazwyczaj marudne skurczybyki, ale wilkołak? Cóż on takiego ma? Ani to dylemat moralny, ani refleksja nad ludzkością, tylko prosty komunikat, że bestia we mnie drzemie. Tak to postrzegałem, a potem znalazłem książkę (znalazłem, duże słowo; gwizdnąłem Siostrze, jej się nie spodobała) Ostatni wilkołak (przełknijcie zażenowanie, które wytwarza się w człowieku wypowiadającym na głos takie tytuły!). Autor: Glen Duncan. Płeć nie znana. Amerykańskie imiona wszak gówno znaczą. Na okładce zachwyt samego Nicka Cave'a, że brud, że seks, że lunatyczne wycie i ostatnie poty z horroru. Nigdy nie wierzyłem Nickowi, ale nieznośna maniera jego utworów pasuje do opisu owej książki. Tymczasem...
No, jest nieznośnie. Jest manierycznie. Jest egzaltowanie. Tylko, że nie ma tam ani odrobiny horroru, a i seks jakiś taki nieudolny. Czyta się jednak miło, choć bohater to sztampa pierwszorzędna, ale i tak daleko mu do pewnego ssącego wampira, który zwykł świecić jak był zestresowany. Wilkołak, jak przystało na brutala pokroju Cave'a, jak się stresuje, to pije, pali i wali. Mimo wszystko jednak, czyta się dość przyjemnie. Jak się już, oczywiście, przyzwyczaiłem do nieznośnego, pełnego wielkich słów, stylu. Nie mniej książka wprowadza kilka ciekawych rozwiązań, o których nigdy bym nie pomyślał. Jeśli to było, to proszę mnie poprawić: zawsze myślałem, że wilkołak to raczej wymysł średniowieczny, a tu mamy starożytną Mezopotamię, a z drugiej strony są (a jakże!) wampiry poklepujące się po plecach z Ramzesem (nie wyjaśnione, z którym). Wilkołaki wymierają, a jednocześnie są lekarstwem na światłowstręt dla gryzących inaczej (Cytat o wampirach z innego źródła: Niby taki wychowany, a po ludziach dojada!).
Ponieważ pisanie tej... hmmm... recenzji zajmuje mi kilka dni, jak i czytanie, muszę na moment, w tym właśnie miejscu przerwać. Ponieważ główny bohater odnalazł drugą połowę (znaczy: samicę) nastąpiło nieznośne nagromadzenie scen zwanych frywolnymi. Do tej pory spotkałem tylko dwa fantastyczne opisy spółkowania w książkach. Jeden w Listonoszu Nerudy, scena z jajkiem, a drugi w Klubie Dumas, gdzie seks jest przyrównany do bitwy z czasów napoleońskich.
Odrzucam na chwilę. Czytam Łaskawe Littela. Bestia bestii nierówna.
A zombie zombie zombie.
piątek, 26 kwietnia 2013
Cumulusy
Zanim się w maj wpadnie, jak w rozświetloną mlecznym światłem otchłań.
Powietrze jest białe.
Wisła jest brunatna i gruba jak obżarty wąż.
Niskie chmury, postrzępione, wata normalnie, strach się bać.
Plus dwadzieścia cztery, białe wakacje.
Zima była w tym roku jak rodzina, która przyjeżdża zaproszona na weekend, ale zostaje miesiąc. Kto by chciał tyle...?Idź już, prosiliśmy, idź już.
Poszła.
I teraz nie wiadomo, czy to wiosna, czy już lato ruszyło z kopyta.
Jak zwykle, przeglądam szafę i stwierdzam, że nie mam żadnych normalnych koszulek. Wszystkie z nadrukami firmowymi, albo z Canona, albo jeszcze z Tratwy. Jedna nawet z jeszcze starszych czasów się znalazła, ale ponieważ ma dziurę na przedzie wypaloną przez papierosa, jest pamiątką domową.
I czuję dobitnie słabość ciała po zimie. Bladość i jakąś taką dziwną gibkość, ale robaczą bardziej, nie sportową. Glistowatość.
Piję hektolitry kawy, patrzę na księżyc w pełni i zastanawiam się, kiedy się stanie coś. Tylko nie wiem co.
Przeprowadzamy się na wiosnę, także mieszkanie w centrum Warszawy, z widokiem na miasto z siedemnastego piętra odchodzi powoli w zapomnienie.
Mimo wszystko, podskórnie czuję pewne zmiany. Z tym, że nie wiem jeszcze, jakie. Coś zrobić trzeba, skoro przez zimę niewiele się zrobiło. Czaszkę otworzyć, mózg przewietrzyć, pokazać stopy światu. I dalej w tym stylu...
(Wiosna to czas, w którym się odradza, kwitnie i rośnie. Black Sabbath wydało nową płytę. Jeszcze nie słyszałem, poza kilkoma numerami z youtube. To może być jeszcze lepsza wiosna. Oto nadciągają cumulusy. Chyba już wiesz, co to znaczy?)
Powietrze jest białe.
Wisła jest brunatna i gruba jak obżarty wąż.
Niskie chmury, postrzępione, wata normalnie, strach się bać.
Plus dwadzieścia cztery, białe wakacje.
Zima była w tym roku jak rodzina, która przyjeżdża zaproszona na weekend, ale zostaje miesiąc. Kto by chciał tyle...?Idź już, prosiliśmy, idź już.
Poszła.
I teraz nie wiadomo, czy to wiosna, czy już lato ruszyło z kopyta.
Jak zwykle, przeglądam szafę i stwierdzam, że nie mam żadnych normalnych koszulek. Wszystkie z nadrukami firmowymi, albo z Canona, albo jeszcze z Tratwy. Jedna nawet z jeszcze starszych czasów się znalazła, ale ponieważ ma dziurę na przedzie wypaloną przez papierosa, jest pamiątką domową.
I czuję dobitnie słabość ciała po zimie. Bladość i jakąś taką dziwną gibkość, ale robaczą bardziej, nie sportową. Glistowatość.
Piję hektolitry kawy, patrzę na księżyc w pełni i zastanawiam się, kiedy się stanie coś. Tylko nie wiem co.
Przeprowadzamy się na wiosnę, także mieszkanie w centrum Warszawy, z widokiem na miasto z siedemnastego piętra odchodzi powoli w zapomnienie.
Mimo wszystko, podskórnie czuję pewne zmiany. Z tym, że nie wiem jeszcze, jakie. Coś zrobić trzeba, skoro przez zimę niewiele się zrobiło. Czaszkę otworzyć, mózg przewietrzyć, pokazać stopy światu. I dalej w tym stylu...
(Wiosna to czas, w którym się odradza, kwitnie i rośnie. Black Sabbath wydało nową płytę. Jeszcze nie słyszałem, poza kilkoma numerami z youtube. To może być jeszcze lepsza wiosna. Oto nadciągają cumulusy. Chyba już wiesz, co to znaczy?)
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
Którędy Kanada?
Kiedy byłem małym chłopcem, sądziłem, że Kanada jest mocarstwem na skalę światową. Tak duże państwo nie mogło mocarstwem nie być. Mieli przecież mnóstwo bogactw naturalnych (pamiętam te kolorowe ikonki sztabek złota z atlasów!) i mnóstwo terenu. Gdy grałem w państwa - miasta wybierałem Kanadę, gdy reszta kłóciła się o to, kto ma być USA albo ZSRR. Gdybym wtedy wiedział, że to chyba najspokojniejszy kraj na świcie, o którego armii nie wiem nic, albo prawie nic. Wiedziałem, że mają blisko do Alaski i że kręcono tam Archiwum X. Tyle wiedziałem o Kanadzie, ale dla mnie kraj był potęgą. Kraj źle uczesanych ludzi i Bryana Adamsa.
Obudził mnie dwa dni temu głośny świergot ptaków. Przez otwarte okno wpadał blady strumień światła i chłodne powietrze poranka. Przej jakiś czas leżałem, mając zamknięte oczy, i słuchałem ptaków. Prawie jak sen. Ale to nie był sen. Ptaki śpiewały naprawdę. Podniosłem głowę i wyjrzałem przez okno. Śnieg, mnóstwo śniegu, nadmiar śniegu, śniegowe ADHD. Śnieg był wszędzie: leżał na żywopłotach, na drodze, na drzewach, na garaży, na domu sąsiada, na gołębiach sąsiada, nawet na rzece. Położyłem się zrezygnowany, nadal słuchając ptaków i marząc, że jest słońce, że śniegu nie ma już.
Podejrzewałem od zawsze, że stworzenia świata w sześć dni to wierutna bzdura, ale podejrzewam, że jego unicestwienie w sześć dni to całkiem realne zagrożenie. Może przyjdzie nam to zobaczyć, jak to mówią, na swoich oczach.
A teraz jest już wiosna, co oznacza, że gdy wychodzę z pracy jest jeszcze widno. Cieszy, ale krótko. Jest plus dziesięć i zwały śniegu na ulicach. Świat oszalał, mam ochotę na niego kląć i jednocześnie cieszyć się ze wszystkiego. Z okna widzę Wisłę, jak wzbiera niebezpiecznie. Z okna widzę też samochody i tramwaje, oraz ludzi, którzy jeszcze z rozpędu ubierają się zimowo, ale już ze zdumieniem patrzą w niebo, jakby nie wierzyli, że już można się nieco lżej ubrać.
Pod pałacem prezydenckim staruszka drugiej staruszce peroruje o zagładzie Polski pod Smoleńskiem. Jednocześnie tłumaczy, że Kim Dzong Un to apokaliptyczna bestia, która zniszczy świat. Stoję, niby wyglądając Bronka, a tak naprawdę słucham:
- Ten skośny to pachołek rosyjski. Oni razem z Tuskiem chcą zniszczyć katolików - tłumaczy starowinka i patrzy na pałac jak na siedlisko zła i rozpusty.
Będąc niemal przez tydzień w domu obejrzałem kilka filmów i powiem Wam jedno: Skyfall to najlepszy Bond w historii. Szczęka opadła mi już na samym początki i nie chciała wrócić do pozycji wyjściowej, póki nie zmusiłem jej do tego oglądając 28 dni później. Dobrze się ta wiosna zaczyna.
Obudził mnie dwa dni temu głośny świergot ptaków. Przez otwarte okno wpadał blady strumień światła i chłodne powietrze poranka. Przej jakiś czas leżałem, mając zamknięte oczy, i słuchałem ptaków. Prawie jak sen. Ale to nie był sen. Ptaki śpiewały naprawdę. Podniosłem głowę i wyjrzałem przez okno. Śnieg, mnóstwo śniegu, nadmiar śniegu, śniegowe ADHD. Śnieg był wszędzie: leżał na żywopłotach, na drodze, na drzewach, na garaży, na domu sąsiada, na gołębiach sąsiada, nawet na rzece. Położyłem się zrezygnowany, nadal słuchając ptaków i marząc, że jest słońce, że śniegu nie ma już.
Podejrzewałem od zawsze, że stworzenia świata w sześć dni to wierutna bzdura, ale podejrzewam, że jego unicestwienie w sześć dni to całkiem realne zagrożenie. Może przyjdzie nam to zobaczyć, jak to mówią, na swoich oczach.
A teraz jest już wiosna, co oznacza, że gdy wychodzę z pracy jest jeszcze widno. Cieszy, ale krótko. Jest plus dziesięć i zwały śniegu na ulicach. Świat oszalał, mam ochotę na niego kląć i jednocześnie cieszyć się ze wszystkiego. Z okna widzę Wisłę, jak wzbiera niebezpiecznie. Z okna widzę też samochody i tramwaje, oraz ludzi, którzy jeszcze z rozpędu ubierają się zimowo, ale już ze zdumieniem patrzą w niebo, jakby nie wierzyli, że już można się nieco lżej ubrać.
Pod pałacem prezydenckim staruszka drugiej staruszce peroruje o zagładzie Polski pod Smoleńskiem. Jednocześnie tłumaczy, że Kim Dzong Un to apokaliptyczna bestia, która zniszczy świat. Stoję, niby wyglądając Bronka, a tak naprawdę słucham:
- Ten skośny to pachołek rosyjski. Oni razem z Tuskiem chcą zniszczyć katolików - tłumaczy starowinka i patrzy na pałac jak na siedlisko zła i rozpusty.
Będąc niemal przez tydzień w domu obejrzałem kilka filmów i powiem Wam jedno: Skyfall to najlepszy Bond w historii. Szczęka opadła mi już na samym początki i nie chciała wrócić do pozycji wyjściowej, póki nie zmusiłem jej do tego oglądając 28 dni później. Dobrze się ta wiosna zaczyna.
wtorek, 26 marca 2013
As asma, tū assei
Najpierw wstaje się. Potem, jak dożyje się, kładzie się z powrotem, często w to samo miejsce.
W międzyczasie się gada, się je, się sra, się śmieje z siebie.
Od kilku dni przegląda się konkursy poetyckie z zamiarem wysłania się na nie. Dużo ich, a ich nazwy brzmią jak schizmy. Czy aby na pewno konkurs "Dać świadectwo" nie jest ukrytą opcją katolicką?
Na wielkim zewnątrz słońce świeci zdradziecko. Wychodzi się na wielkie zewnątrz odzianym co najmniej nonszalancko, w okularach słonecznych. Tężeje się w chwilę później z czymś niewypowiedzianym na ustach. Nie ma takich słów, które byłyby dość gorące w te dziwne dni.
Przegląda się konkursy też. Nie pisze się książki o Siedlcach ani Siedlcami inspirowaną, więc nie wysyła się. A tak w ogóle, to pisze się samo, czy pisze się przez się? Nie wie się. Nie zastanawia się nawet.
Pisze się gdzieś z boku, z przerwami, jest się pogodzonym ze sobą.
Wysyła się zatem; siebie się śle.
I się jest, tak zwyczajnie, po ludzku czy też - po prostu.
I w tej wiośnie bez sensu też się jest.
I się Dukaja czyta tak zawzięcie, że aż oczy bolą.
Gdzie indziej było się na koncercie Ray'a Wilsona w Działdowie. Kolega Mati rzekł był, że to upadek pana Ray'a. Niespodzianka: pan Ray dał zaskakująco przyjemny koncert, na którym zagrał klasyki Genesis na dwie gitary, klawisz i parę skrzypiec. Być może muzycznie nie był to koncert najwyższych lotów, ale aranżacje były przyjemne, i przynajmniej raz, pojawiły się ciarki na plecach (przy okazji świetnie zagranego Ripples na przykład). Koncert ujawnił jeszcze jedną ciekawą rzecz. Aranżacje akustyczne pokazują dobitnie, czym właściwie od strony muzycznej utwór jest. Utwory Genesis zaaranżowane były z pomysłem, może nie kunsztownie, ale dobrze. Pomiędzy tymi utworami pojawiły się dwa babole w postaci One zespołu o nazwie niemieckiej łodzi podwodnej i najsłynniejszy kawałek Boba Dylana o pukaniu. Oba, w towarzystwie zacnych kompozycji Genesis, zabrzmiały jak harcerskie przyśpiewki po czwartym dębowym mocnym, ze szczególnym wskazaniem utworu o pukaniu. Zabrzmiał tragicznie, zwłaszcza, że jakoś był zagrany po Solsbury Hill pana Petera. Zabrzmiał tragiczne nie dlatego, że pan Ray tragicznie go wykonał, bo każdy śpiewa lepiej od pana Boba. Zabrzmiał tragicznie, bo to jest numer tragiczny w swej istocie.
A poza tym, to wielkie brawa, panie Ray'u. Bardzo przyzwoity koncert, który troszkę oczyścił nazwisko Wilson w moich oczach, tym bardziej, że Steven Wilson grał podczas tego koncertu na gitarze. Steven Wilson, brat pana Ray'a. Najlepszy Steven Wilson w tym roku.
W międzyczasie się gada, się je, się sra, się śmieje z siebie.
Od kilku dni przegląda się konkursy poetyckie z zamiarem wysłania się na nie. Dużo ich, a ich nazwy brzmią jak schizmy. Czy aby na pewno konkurs "Dać świadectwo" nie jest ukrytą opcją katolicką?
Na wielkim zewnątrz słońce świeci zdradziecko. Wychodzi się na wielkie zewnątrz odzianym co najmniej nonszalancko, w okularach słonecznych. Tężeje się w chwilę później z czymś niewypowiedzianym na ustach. Nie ma takich słów, które byłyby dość gorące w te dziwne dni.
Przegląda się konkursy też. Nie pisze się książki o Siedlcach ani Siedlcami inspirowaną, więc nie wysyła się. A tak w ogóle, to pisze się samo, czy pisze się przez się? Nie wie się. Nie zastanawia się nawet.
Pisze się gdzieś z boku, z przerwami, jest się pogodzonym ze sobą.
Wysyła się zatem; siebie się śle.
I się jest, tak zwyczajnie, po ludzku czy też - po prostu.
I w tej wiośnie bez sensu też się jest.
I się Dukaja czyta tak zawzięcie, że aż oczy bolą.
Gdzie indziej było się na koncercie Ray'a Wilsona w Działdowie. Kolega Mati rzekł był, że to upadek pana Ray'a. Niespodzianka: pan Ray dał zaskakująco przyjemny koncert, na którym zagrał klasyki Genesis na dwie gitary, klawisz i parę skrzypiec. Być może muzycznie nie był to koncert najwyższych lotów, ale aranżacje były przyjemne, i przynajmniej raz, pojawiły się ciarki na plecach (przy okazji świetnie zagranego Ripples na przykład). Koncert ujawnił jeszcze jedną ciekawą rzecz. Aranżacje akustyczne pokazują dobitnie, czym właściwie od strony muzycznej utwór jest. Utwory Genesis zaaranżowane były z pomysłem, może nie kunsztownie, ale dobrze. Pomiędzy tymi utworami pojawiły się dwa babole w postaci One zespołu o nazwie niemieckiej łodzi podwodnej i najsłynniejszy kawałek Boba Dylana o pukaniu. Oba, w towarzystwie zacnych kompozycji Genesis, zabrzmiały jak harcerskie przyśpiewki po czwartym dębowym mocnym, ze szczególnym wskazaniem utworu o pukaniu. Zabrzmiał tragicznie, zwłaszcza, że jakoś był zagrany po Solsbury Hill pana Petera. Zabrzmiał tragiczne nie dlatego, że pan Ray tragicznie go wykonał, bo każdy śpiewa lepiej od pana Boba. Zabrzmiał tragicznie, bo to jest numer tragiczny w swej istocie.
A poza tym, to wielkie brawa, panie Ray'u. Bardzo przyzwoity koncert, który troszkę oczyścił nazwisko Wilson w moich oczach, tym bardziej, że Steven Wilson grał podczas tego koncertu na gitarze. Steven Wilson, brat pana Ray'a. Najlepszy Steven Wilson w tym roku.
środa, 27 lutego 2013
Rozdzióbią nas kruki...
Nie wnikam zupełnie, kto tam z
nim grał. To zadanie na później. Niech przemówi muzyka, pomyślałem i odpaliłem.
Tak, ciężko będzie tę płytę
przebić. Myślę, że zwycięstwo we wszelkich podsumowaniach ma jak w banku,
chyba, że jakiś stary dinozaur otrzepie się z kurzu i wysmaruje „dzieło”. Tymczasem…
Tak, ciężko będzie nagrać coś
równie słabego, wypranego z pomysłów i emocji, coś równie powielającego
schematy. Steven Wilson sam już dziś jest dinozaurem, więc cóż mógłby dać swoim
wnuczkom, jeśli nie garść zgranych klisz i patentów sprzed czterdziestu lat, na
słuch których wielu zakrzyknie: geniusz!
Ta płyta jest jak bezsenność
Jacka: jest kopią kopii, kopii, kopii.
Geniusz? Nie, zręczny
manipulator. Genialny kopista, chirurg i beztalencie. Takimi epitetami mam
ochotę go obrzucać po pierwszym przesłuchaniu najnowszej płyty. The Tangent
nagrywało płyty o niebo lepsze, a oni są kopistami pierwszej wody, którzy ani
słowa prawdy na swoich płytach nie powiedzieli. Wilson też kłamie. Co prawda,
robi to nad wyraz wprawnie, ale ta płyta
cała jest wielkim kłamstwem i, nie wiem doprawdy, kogo może ona zachwycić. Może
kogoś, kto nigdy nie słyszał niczego poza samym Wilsonem. Płyta zachwyci ludzi, którzy widzą w nim boga i
zbawcę sceny prog. Po nieznośnym klocu w
postaci Grace for drowning sądziłem,
że się opamięta. Że mu przejdzie. Faktycznie, przeszło, ale zaraził się za to
wirusem zwyczajnego, tak po ludzku nazwanego, pitolenia w stylu Transatlantic.
Płyta nieznośna, nudna, pretensjonalna. W sam raz dla młodzieży. I dla tych, co
nie zasypiają słuchając Pendragon.
P.s.: Po przesłuchaniu utworu The
Holy Drinker (poniżej) miałem wielką ochotę się zapić na śmierć, aby już nigdy takie dźwięki do mnie nie dotarły… Na
własną odpowiedzialność!
niedziela, 10 lutego 2013
Człowiek wytworzony sztucznie
Widzę ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego. Dużo ludzi widzi innych ludzi.
Widzą ich w sytuacjach różnych, typowych i nietypowych. Codziennych; zazwyczaj
są to sytuacje codzienne. Powiedzmy, ludź wsiada do autobusu i ja go widzę. Ludź
chodzi po sklepie i kupuje mielonkę i ja wtedy go zauważam. Czasami spojrzymy
na siebie, ale tak tylko powierzchownie. Nie buduje się przecież głębszych
relacji nad mielonką w puszce, przynajmniej nie nad zamkniętą.
Tyle, że ja widzę ludzi
nietypowych, bo widzę ludzi, których już gdzieś widziałem. Twarze, które są
bliźniacze do twarzy, które cokolwiek (czasem dużo) dla mnie znaczą. Wyglądają,
oczywiście, inaczej. Oto człowiek w szarej, pikowanej kurcie i berecie patrzy
na mnie oczami P.Z. Nawet wąs ma taki sam. Chwilę później w dziewczynie na
przystanku widzę siostrę, a długowłosy obywatel w empiku kojarzy się z pewnym
basistą z Torunia. Klient w MM łypie na mnie żołnierskim okiem, a kierowca
autobusu co chwila przeistacza się w dawno niewidzianego barmana.
Podobno, gdy ktoś cię nie pozna, to znaczy, że będziesz bogaty. A ja
poznaję ludzi, ale oni nie są tymi, których ja poznaję. Uśmiecham się do nich,
łypię oczkiem. Patrzą nierozumnie. Uciekają, dziwią się. Pukają w czoło. Bo ja
już krok ku nim robię, rękę wyciągam, uśmiecham się szeroko i chwilę później –
uśmiech mi kamienieje na twarzy, ręka zatrzymuje się w pół kroku (ręka? W pół
kroku?), spojrzenie gdzieś w bok, zakłopotane. Staję, wyciągam telefon, patrzę
w niego tępo. Domniemany znajomy patrzy spode łba. W wielkim mieście ludzi
mnogość. Poza tym oni naprawdę są podobni do siebie jak dwie krople wody.
A potem myślę, jadąc czy idąc, albo kupując, że na świecie jest jedno
miasto. To, w którym akurat jestem. Ludzie są pod jeden schemat zrobieni i
powtarzają się. Te same twarze w każdym mieście spotykam, te same spojrzenia. Tylko,
na szczęście, za spojrzeniami, za twarzami, kryje się coś innego. Tu – twarze są
maskami, dekoracjami, ale tylko dlatego, że ja tych twarzy nie znam i nie wiem,
co za nimi jest. Mój zmęczony mózg nakłada na te maski znane maski. Te maski
mówią do mnie, ale to, co mówią, nie pasuje do nich. Twarze te same, ale słowa
nie pasują do tych twarzy.
Później, już w domu, długo patrzę na siebie w lustrze. Czy moja to
twarz? Czy słowa, które mówię do siebie, są moje? Jakiś konduktor w pociągu na
drugim końcu Polski widzi mnie i nie poznaje. Bo skąd? Nigdy nie widział mnie,
więc jak może rozpoznać mój sobowtór? Sprawdza mnie bilet i nie wie, że gdzieś
tam, w odległym mieście, istnieje druga taka sama twarz, która ma nieco inne
rzeczy do powiedzenia.
Patrzę na siebie w lustrze i może nawet bym sobie samemu uwierzył, ale
skąd ja mogę wiedzieć, że to ja, nie ktoś do
mnie tylko podobny, to mówi?
Tak na wszelki wypadek umyłem mu zęby.
Subskrybuj:
Posty (Atom)