niedziela, 23 marca 2014

Jak opisać martwego kota?

Gubię ludzi licząc na to, że ich późnej odnajdę w ponurych labiryntach życia. Mieszamy się, mijamy, używamy słów aby siebie opisać i aby opisać stosunek nas samych do świata wokół. Widzę literki, gotowe sceny i punkty zwrotne. Człowiek schowany za fasadą słów.
Samoloty wyglądały jak zabawkowe modele puszczane ręką niewidocznego dziecka. Dalekie światła na horyzoncie; najpierw mała plamka, potem dwie plamki, potem obły kształt i huk maszyny tnącej ciepłe, wilgotne powietrze przedwczesnej wiosny. Jesteśmy, ja i K., na skraju miasta i rozmawiamy. O życiu, o kobietach, o Polsce, o polityce: jak to zwykle rozmawiają mężczyźni pijący alkohol. Ale zasadniczo nie narzekamy, a raczej staramy się ogarnąć otaczającą nas rzeczywistość. Nie aż tak odległe Okęcie przypomina plener starego filmu science fiction: błyska setką lampek w kolorach pomarańczu i czerwieni. Samoloty cumują w tym, w czym zwykle cumują samoloty. Z daleka kanciasta budowla terminala wygląda jak samica karmiąca swoje młode. Samoloty podłączone pępowinami korytarzy w których pulsują ludzie wracający z nieznanych nam krain.
Gdzieś w ciemnościach słychać skrzek ptactwa wracającego po zimie do Polski. Wracające samoloty i wracające ptactwo. Analogia nasunęła się niejako samoistnie. Zaczynamy czuć pierwszy chłód. Wilgoć podnosi się z traw, snuje się, dotyka chłodnymi palcami policzków i dłoni. Piwo jest przyjemnie rześkie, jak każde piwo pite ciepłym wieczorem pod chmurką.
Zgadujemy z jakiego kraju przylatują samoloty. Wygrywam, gdyż z uporem maniaka obstawiam samoloty LOT, a te z uporem maniaka cały czas nadlatują. Jeden po drugim. Wyrodne pisklęta, co opuściły gniazdo i teraz wracają. Mają pełne brzuchy ludzkich larw, a te mają pełne brzuchy wspomnień z odległych krain, białych plam na mapie, miejsc dziwnych zwyczajów kulinarnych i odmiennych zachowań przy stole.
Rozmowa toczy się wartko i przyjemnie. Piwa ubywa szybko. Wokół nas pojawiają się rodziny chcące pokazać dzieciom samolot, rowerzyści, pary w samochodach. Znikają szybko, obejrzawszy zaledwie jeden samolot, jakby jeden lądujący samolot dawał im obraz wszystkich samolotów, jakie wylądowały na Okęciu. Ileż marzeń, nadziei, wspomnień i łez wwiozły te samoloty, a ileż wyleciało wraz z nimi? Nie odgadniesz.
Gdy kończy się piwo idziemy na stację. Rozmawiamy, o religii, bo to temat, który narzuca się, jak Polak ma kilka piw w Polaku. W zasadzie rozmawiamy, jak się z religią rozstaliśmy. Ja opowiadam pewną historię z liceum, jak pierwszy raz powiedziałem na głos (co teraz może wydawać się infantylne, ale wtedy było to dla mnie coś wielkiego): Boga nie ma. Powiedziałem to głośno i dobitnie, w noc rozkrwawioną światłem latarń. Powiedziałem to tak, aby K. usłyszał i zrozumiał, jak ważne było dla mnie wypowiedzenie tych słów. Powiedziałem, że bałem się pioruna, wrzącej smoły, wideł w dupie i wszystkich innych rzeczy którymi straszyli mnie tłuści księża i niewyżyte seksualnie katechetki. Powiedziałem to jeszcze raz: Boga nie ma!
Przystanęliśmy na chodniku, bo mój widok przykuł martwy kociak leżący na trawie. Wyglądał, jakby spał. Małe łapki, tępe uszka; był smoliście czarny. Pomyślałem: to jest bóg, ale bałem się to wypowiedzieć na głos. Martwy kociak, zwinięty w kłębek jakby spał spokojnie. Martwy bóg. Poczułem dziwne dreszcze. Świat złożył nam metafizyczny ukłon, puścił oko, uśmiechnął się szelmowsko. Poczułem się wtedy częścią czegoś niepojętego, nad czym nie mamy najmniejszej kontroli.
Myślę, że K. też to poczuł.

niedziela, 16 marca 2014

Akwarium z widmami

Dwie obce istoty patrzące dziesięciorgiem oczu: błyszczących i zdziwionych. Nie poznałem w pierwszym odruchu. Perłowe paznokcie w blasku pomarańczowych latarń.
Światło wpadało od dołu przez zdezelowane żaluzje i malowało plamiste formy na suficie. Pasy i linie pomarańczowego światła i dwie zupełnie obce stopy w ciemnościach.
Światło jest migotliwe i rozedrgane, nerwowe. Deszcz jest tak gęsty, że wprawiał światło w drżenie. A ono smugami rozpływało się na ścianach zdradzając ciągotę przejścia z kubizmu w surrealizm.
Zaschnięte odpadki snów. Póki czuję je w kącikach oczu jestem gotów zasnąć w każdym momencie. Wydłubanie ich oznacza bezpowrotne oderwanie od snu.
Zacieki z cieni i światła. Plamy nie wędrują wraz z upływem czasu. Mogę się w nie wpatrywać póki nie rozpłyną się w świetle świtu.
Deszcz: to dobra myśl na początek.

Ma trochę za długą twarz. Może gdyby jej skrócić odrobinę podbródek? Mimo tego jest symetryczna i ładna. Ta nieco końska pociągłość twarzy jest estetyczna, jakby natchniona. Coś jakby wspomnienie Modiglianiego. Bardzo delikatne wspomnienie. Włosy długie, za ramiona. Figura drobna ale pełna, nie chuda. Wszystkie linie nakreślone prawidłowo.

Twarz ma wiecznie uśmiechniętą, ale tym dziwnym, maniakalnym uśmiechem. Jest kategorycznie zniewieściały, choć w sposób dziwny, bo zupełnie o siebie o nie dba. Można go nawet podejrzewać o lekkie upośledzenie umysłowe, ale nie jest upośledzony. Jest tak miły i uczynny, że po dwóch, może trzech minutach rozmowy z nim mam ochotę uderzyć go w twarz zaciśniętą pięścią.

Żabiość jej twarzy podkreśla zielony żakiet w białe paseczki. Ledwo trzymające się głowy włosy koloru kasztanów wyglądają jak czapka - pilotka. Niska i krępa: wszystko w jej ruchach jest jakby żabie, ale nigdy nie skacze a jedynie niezdarnie porusza się na lądzie. Jeśli dodamy to tego lekki zez lewego oka...

Pod pudrem i różem ukrywa zwyczajną, prostą twarz bez najmniejszej ekstrawagancji. Ciało przeraźliwie chude. Ramiona sterczą opięte różową bluzką jak kikuty zbędnych ramion. Talii nie ma: linia bioder łatwo i bez problemów przechodzi w linię ud. Tylko twarz ma w tym wszystkim proporcje. Choć może nos: sterczy dumnie pośrodku twarzy i napina skórę. Ładne, przejrzyste oczy. Reszta pospolita, jakby namalowana przez artystę ludowego.

Najtrudniej znaleźć normalność. Coś, co podążałoby za kuszącym głosem, który dobiega zza pleców. Odwracam się i widzę twarz bez niczego, co mogłoby przykuć uwagę. Głos obiecuje wiele, ale nie twarz; ta jest wyprana, zmęczona i obojętna. Bezbarwna.

Przypomina Hulka Hogana, ale bez wąsów, bo w wersji kobiecej. Niska, przysadzista, zwyczajnie gruba, ale w sposób niemal ordynarny, nie dobrotliwy. Jestem prawie pewien, że jest fałszywa i nie posiada kręgosłupa. Choć może zwyczajnie się boi mieć swoje zdanie. Jest wylewnie miła dla wszystkich wokół.

Jego twarz jest miła i jest młodością, której można pragnąć. Jego twarz jest grubo ciosana i jest głupotą młodości. Dziewczyny z kosmetologii go lubią. Alvaro na wodę. Oczy wypukłe, włosy wiecznie na wodę z kranu.
- Dlaczego co chwila moczysz włosy?
- Żeby nie odstawały. Mam loki, widzisz? - kręci na palcu ciemnego loka.
- Nie łatwiej użyć żelu?
- Żel to nie wyzwanie!
Jest głośny. Macha rękoma jak mówi i tryska niekłamanym entuzjazmem do wszystkiego, co go otacza. Jest przekrwiony i niepewny. Poci się obficie markowymi perfumami. Krople kranówki kapią mu z włosów.

W jej oczach widziałem pogardę. Czego chcieć więcej od pięknej kobiety? Tylko pogardy. To najwspanialsze uczucie jakim może obdarzyć mężczyznę kobieta o urodzie antycznej bogini. A ja, idiota, zażądałem miłości! Myślałem naiwnie, że to durne uczucie rozwiąże wszystkie problemy. Tymczasem to właśnie uczucie jest największym problemem. Innego nie ma.