poniedziałek, 23 lipca 2012

Tyle zachodu o jedno słońce...?

Już z daleka widać równo poukładane domki, peerelowskie kostki z dorobionymi drewnianymi poddaszami, stojące w równej odległości od drogi. Wszystkie otoczone żywopłotami wyższymi znacznie od dorosłego człowieka. Z małymi wyjątkami nikt tu już kur nie hoduje, choć jeszcze piętnaście lat temu wszędzie biegały kury a centrum miasteczka było równie odległe jak dziś Warszawa.
Stąd rozpoczyna się podróż. z domu, w którym łazienka zawsze pachnie płynami czyszczącymi a naczynia są zawsze pozmywane i równo poukładane w szafkach. Harry miał swoją araukarię, ja mam dużo mniej subtelny domestos. W każdym pokoju za wyjątkiem łazienki jest telewizor z kilkunastoma kanałami, od których boli łeb. Mimo wszystko dom jest cichy i spokojny, dlatego tu znajduje zawsze to, co mogę nazwać weną. Czy też podładowaniem akumulatorów albo bankiem pomysłów. Spać nigdy się nie chce. Tak jak teraz, jest czwarta nad ranem. Nad lasem wzeszła Wenus; zaraz za nią podąży słońce. Pisałem całą noc jednym okiem gapiąc się na C.K. Dezerterów.
Na mieście zauważyłem mnóstwo młodych dziewczyn napuchłych od ciąż, chcianych bądź nie. Niemal wszystkie palą papierosy. Jedna, będąc w zaawansowanej ciąży bujała w wózku roczne dziecko paląc cienkiego papierosa. Cienkie podobno nie szkodzą dzieciom. Tak jak smakowe piwa czy wino rozrobione z wodą. W ogóle wino droższe niż dziesięć złotych jest zdrowe. Poza tym spójrzcie na nas - urodzonych pod koniec 70' i na początku 80' - większość naszych matek paliła i popijała. Nie wyrośliśmy na ułomnych.
Chłopcy noszą koszulki sportowe i w podrasowanych punciakach albo renówkach clio bujają się po mieście. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią, jak bit tej jednej piosenki, którą niezmiennie od dziesięcioleci puszczają łysi chłopcy w sportowych ich zdaniem brykach.
Witajcie na przedmieściach wszelkiej cywilizacji, gdzie klasa średnia bawi się w najlepsze od niedzieli do niedzieli: msza - grill - mecz. Szwagier przyjdzie z wódką, o ile za granicę nie wyjechał. Czas odlicza miarowe stukanie butelek. Moi koledzy i koleżanki, którzy tu zostali, mają pracę i dzieci. Mają szwagrów i mają wódkę. I sam nie wiem, czy to ich można nazwać szczęściarzami, czy ja siebie mogę tak nazwać. Chyba obie opcje są równie uzasadnione.
Ale dość uogólnień. To w końcu bardzo kuszący temat, bezlitośnie wykorzystany przez pomniejszych i powiększych pisarzy oraz reżyserów. Jedyne na co można tu sobie pozwolić dziś, to pogodna komedia z lekko surrealistycznym zabarwieniem. Nic złego tu dziś nie czyha, ale może jutro?
Jest pustka i równo poukładane, biało tynkowane domki.
Nawet pobliski las, który widzę właśnie z okna, stracił magię. Stał się dekoracją, przyjemną fototapetą gdy siedzi się na balkonie wyłożonym mrozoodpornymi płytkami. Dawniej była to kraina zamieszkała przez potwory do której nie zapuszczał się żaden dzieciak nie uzbrojony przynajmniej w scyzoryk.
Tylko powietrze dalej pachnie tak samo. Jest świeże, czuć je lasem i wodą. Ptaki drą dzioby w sposób co najmniej nieprzyzwoity.
Słońce wzeszło; pora spać. 

poniedziałek, 16 lipca 2012

Trudna sztuka opowiadania nieciekawych historii

O żużlu nie ma co opowiadać. Nie wiem, co by się stać na tym świecie musiało, aby historie o żużlu w jakikolwiek sposób mnie zainteresowały.
Jest taka persona, nazwijmy ją Obywatelem.
Obywatel słynie z tego, że przychodzi, zamawia piwo, siada przy barze i zaczyna mówić.I jest w tym trochę jak Lepper: mówi i mówi, ale o czym mówi, tego nie mówi.
No bo tak: że jest dużo ludzi na kręglach, a innego dnia jest mało. Że wczoraj padało tak, że ja jebie, ale mam parasol. Że ceny piwa nieznacznie wzrosną, jak PO znów się dobierze do władzy. Że nie ma roboty dla ludzi, ale nikomu robić się nie chce. I kilka innych historii w tym stylu. Zastanawiam się, czy kiedyś nie zrobić stenogramu z takiego posiedzenia. Choć lepiej by było przedstawić nagranie, bo moment koncertowego zarżnięcia puenty w każdej opowieści jest niesamowity wprost.W miarę jak obniża się poziom alkoholu w szklance rośnie poziom fascynacji opowieściami.Fascynacji własnej, rzecz jasna.
Czy się czepiłem owego Obywatela?
Nie, nie czepiłem się. Księżowska natura barmana każe pokornie i z uwagą słuchać każdej modlitwy, nawet najbardziej nudnej czy absurdalnej. A potem błogosławić wódką, aż wszystkie grzechy zostaną darowane. Chciałbym tylko powiedzieć, zaznaczyć bardzo wyraźnie, że opowiadanie historii, które z założenia są ciekawe, w stylu późnej mody na sukces, może każdego doprowadzić na skraj załamania nerwowego.
To wszystko sprawia, że nawet mój sposób mówienia wykoślawia się, zaczynam używać przekleństw o których znajomość bym się nie posądzał nigdy. Zaczynam się zgadzać, że gospodarka kuleje a Apator nie ma ostatnio dobrej passy. Oczyma wyobraźni zaczynam widzieć siebie głosującego na Kaczyńskiego. Jeśli zacznę słuchać rege - dobijcie mnie (to nieprawda jakobym był widziany na większości koncertów Paraliż Band. To czysty przypadek, że oni grają akurat w tych knajpach, w których postanawiam się upić).
I w zasadzie mogę powtórzyć za Mrożkiem, który w dziennikach swoich szafuje tym określeniem bez opamiętania, a co za tym idzie, szafuje nudnawymi historiami bez opamiętania: ćwiczę palce oraz nudzi mi się w pracy. Mechanicznie wstukuję słowa w klawiaturę i zdziwiony patrzę, jak pojawiają się na białym tle ekranu. Obok mnie Obywatel nieustannie peroruje o meczu żużlowym gdzieś na Śląsku. Udaję, że go nie słyszę, że piszę ważnego meila albo magisterkę. Cokolwiek. Ale wprawiam tylko palce zerkając ukradkiem na Obywatela i modląc się, żeby przyszedł ktoś, kto go zdejmie z baru i da coś, czym mógłby zając język. Szóste piwo rozwiązało go dokumentnie. Ludzie pijący przez zmrokiem są szczególnie gadatliwi. Albo inaczej: w pustej knajpie, po szóstym piwie Obywatel czuje się jak dziennikarz tefałenu, który myśli, że myśli, że cała Polska go słucha.
Tymczasem kiwam głową z rezygnacją, patrzę w łagodne, orzechowe oczy Obywatela, rozmyte szóstą warką i mówię z ciężkim westchnieniem
- Jaka to, kurwa, szkoda, że nasi nie wyszli z jebanej grupy...
a Obywatel patrzy na mnie i w jego oczach pojawiają się łzy zrozumienia dla tej traumy. Niech poczuje, że nie on jeden nie mógł spać po nocach z tego powodu. 
Tylko kim są ci "nasi"?

niedziela, 15 lipca 2012

Notka niskich lotów

Nie byłem nigdy człowiekiem predysponowanym do wysokich stanowisk, bo mam lęk wysokości. Znów można w tym miejscu powiedzieć, że jest takie plemię Indian, które lęku wysokości nie posiada, bo to głupia rzecz jak się jest potomkami orłów i sokołów.
Ja, jako Polak z dziada pradziada, też jestem potomkiem orłów i sokołów, o czym dobitnie przekonują mnie liczne pieśni weselne i biesiadne, tak popularne w naszym kraju.
Jestem więc orłem, ale nieco zmokłym ostatnio, bo nijak podnieść się do lotu nie jestem w stanie. Przynajmniej w oczach niektórych. Inni zgodnie twierdzą, że szybuję całkiem przyzwoicie i nie mam najmniejszych powodów aby ten stan rzeczy zmieniać.
Inni widzą lot pijanej muchy popsikanej dezodorantem. Nie będę wyprowadzał ich z błędu.
Jest w tym sporo mojej winy, bo myślami żyję w innym wymiarze, a powinienem żyć wymiernie do rzeczywistości. Dlatego nie można na mnie tak do końca polegać, bo tam, gdzie inny widzą cały świat, ja widzę jedynie mały jego wycinek, często bez znaczenia.
Ale nie martwię się tym jakoś specjalnie. Jak powiedziałem, nie ma to dla mnie znaczenia.

Jest takie mityczne miasto w centrum Polski, z którego wszyscy uciekają. I być może już czas najwyższy, aby skrzydła rozprostować, odlecieć. Póki co jest to puste gadanie, ale za kilka dni pojawią się konkrety. Wtedy będę mógł zacząć planować misję osiedlenia się na innej planecie.

I ciągle nie mogę zapamiętać jednej rzeczy: czasami lepiej jest ugryźć się w język zamiast chlapnąć coś, co miało być tajemnicą.Ujawnione zbyt szybko plany spalają na panewce.
I żeby nie pić wódki, jakby od tego życie zależało.
Poza tym jest tip - top. 

Pozdrowienia dla Jędrka, który się w końcu uaktywnił i dużo fajnych rzeczy mi podpowiedział. 
Każdy ma takiego orła sokoła na jakiego zasłużył. A my uważamy, że zasłużyliśmy na naprawdę wielkie bydlaki. I nie wstydzimy się swoich ptaków.

wtorek, 10 lipca 2012

Pstrokacizna

Notka będzie czysto techniczna. Bawię się różnymi ustawieniami szablonów, ponieważ jeden z moich czytelników celnie stwierdził, że bloga nie da się czytać, bo razi w oczy kontrastem oraz "czuć go Giedrysem". Ponieważ staram się dbać o oczy moich czytelników, a także w związku z tym, że faktycznie użyłem szablonu "pod Giedrysa", postanowiłem pobawić się nieco szablonami, także przez kilka dni będę wypróbowywał ich kilka. Zobaczymy, który sprawdzi się w użytkowaniu.
Nowością będzie także lista blogów, które odwiedzam najchętniej, bądź które odwiedzają mnie. Takie kółeczko adoracji. Ale aby nikogo nie wyróżniać specjalnie, lista będzie automatycznie aktualizowana na podstawie dat ostatnich aktualizacji. Oczywiście, ona również (ta lista) zmienną będzie.
To również była sugestia jednego z czytelników, ale nie musicie mi w to wierzyć. Widzę w statystykach, że czaicie się tam, z garściami malin, stoicie za moimi plecami z ananasami w dłoniach, że skradacie się uzbrojeni w banany! (Wchodzi rycerz z kurczakiem).

niedziela, 1 lipca 2012

Credo chaosmiczne (bdyn!)

Wsiadłem jakiś czas temu do kolejki górskiej, w której nie było żadnych zabezpieczeń. Ot, wsiadało się i jazda do przodu! Bez litości; albo się utrzymasz albo do widzenia, nikt za tobą nie zatęskni.
Było niezwykle trudno na początku. Trzymałem się siedzenia niemal siłą woli i wmawiałem sobie, że znakomicie się bawię. Ale wcale nie bawiłem się znakomicie. Miałem straszliwe zawroty głowy, chciałem wysiąść. I tylko upór kazał mi zostać. Upór oraz przekonanie, że jak nie dotrwam do końca, to ominie mnie coś bardzo fajnego.
W marę, jak jechałem dalej, nauczyłem się, że w sumie bardzo prosto jest utrzymać się w czasie tej szaleńczej jazdy, a brak czegokolwiek do trzymania paradoksalnie ułatwia sprawę. Jest taka scena w Kontakcie Zemekisa, w której bohaterka w końcu rusza w podróż tunelem międzygalaktycznym, czy jak tam to ustrojstwo się nazywa. Mądre głowy budują jej fotel wewnątrz kapsuły, którego nie przewidywał pierwotny plan budowy, jaki został przesłany z kosmosu przez wyżej rozwiniętą cywilizację. Fotel trząsł się jak pies wysrywający pestkę brzoskwini i mało by bohaterki nie zabił, gdyby ta nie uwolniła się z niego pierwej, ufając mądrości projektantów maszyny. Bez fotela jazda była przyjemna i "gładka".
No więc tu jest podobnie. Jak siadałem do Finneganów z całym bagażem przeczytanych opinii, recenzji oraz opracowań, czułem się jak pani Arroway w fotelu, który pasował do owej kosmicznej kapsuły jak świni kalesony. Gdzieś po kilkudziesięciu stronach zmagań iście olimpijskich (wymęczony jakby zawodnikowi sumo kazano ścigać się na setkę z Benem Jonsonem) otrząsnąłem się z tych wszystkich mądrych opinii i zaufałem panu J. Na tej kolejce można się utrzymać balansując swobodnie ciałem. Lecz trzeba konstruktorowi zaufać bezgranicznie. Choć dalej nie jestem przekonany, że wiedział do końca, co czyni. Moja wiara w Joyce'a nie chwieje się co prawda, ale jestem w stanie lekko zanegować pielęgnowaną do tej pory "objawioną świętość" tej Księgi. Owszem, jest to rzecz, która rozstawia rozum po kątach i mówi mu: Nie masz tu nic do roboty, idź spać. Ale wzbraniam się mocno od twierdzenia, że udzieli ona jakichkolwiek odpowiedzi. Nie jest objawieniem, chyba, że czysto formalnym, literackim. Treść zdaje się tu być najmniej istotna, zważywszy także na to, że nie jesteśmy Irlandczykami, a to ich historią i kulturą Finnegans Wake nasiąknięte jest najbardziej. Uniwersalizm, mimo wszystko, zdaje się być nieco dalej.
Kilka lat temu Słomczyński chwalił się, że odnalazł klucz do Finnegans Wake. Wtedy na palcach jednej ręki można było policzyć ludzi, którzy rozbili się o ten tekst. A ja powiadam (w całkowitym wywyższeniu siebie samego), że ja także znalazłem klucz to Finneganów! Trzeba powiedzieć rozumowi, żeby poszedł spać. Nic tu po nim. Nie ma nic do roboty.
Ufam Joyce'owi. To mój bóg, a bogom się ufa. Potraktowałem jednak Księgę zbyt poważnie. Liczyłem, że doznam epifanii podczas czytania, niejednej zresztą. Jednocześnie zwątpiłem i zacząłem tonąć, jak Piotr, który, idąc po wodzie, zawahał się. A potem wyłączyłem rozum, wyciągnąłem dłonie i powiedziałem: Prowadź! W końcu to podstawa każdej wiary, a moja jest teraz silniejsza niż kiedykolwiek. Tak podejdźcie. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy stanąć oko w oko z tekstem Finneganów, porzućcie wszelki rozum. Zapomnijcie o wszystkich mądrych opracowaniach Słomczyńskiego, Eco czy Bazarnik. Nie ma tego! Wyrzućcie to z głowy, jeśli byliście na tyle szaleni, aby to czytać. Finneganów nie sposób zrozumieć, więc po co psuć sobie zabawę próbowaniem? Nie idźmy tą drogą! Najlepiej jest przyłożyć oczy do pierwszego zdania (które, jak wszyscy wiedzą, jest środkiem ostatniego zdania, początkiem końca, idealnym kwadratowym kołem) jak, nie przymierzając, koła wagonika kolejki do szyn, i ruszyć do przodu. Nie rozumieć, a rozpostrzeć ramiona i rozdziawić gębę krztusząc się pędem powietrza w tej najbardziej popierdolonej jeździe literackiej od czasu eposu o Gilgameszu.
Wystarczy usiąść i powiedzieć: James, ufam Tobie!
Reszta wyda wam się marnowaniem papieru.