piątek, 28 listopada 2014

Przyczynek do pewnej sugestii

Likwidacja to ciężkie słowo. Serio; myśląc o nim wyobrażam sobie umierające istoty, których historii ani biologii nigdy nie poznam. Z tego miejsca nie ma odwrotu. Ze ściśniętym sercem naciskam guzik. Tak  proste, a przecież za tym prostym ruchem kryje się coś więcej. Lecz ja wiem, ja wiem i mój wybór jest świadomy, a raczej ja mam świadomość pozornego wyboru. Bo przecież wiemy, że wolna wola nie istnieje. Okrutny żart biologii, ewolucji czy też Pana Boga. Nazwijcie to sobie, jak chcecie. Bo gdy wmanewrują cię w likwidację, o której nie masz pojęcia (bo jesteś tylko pionkiem, mały chłopczyku, tylko pionkiem!), to rozgrzeszasz się mówiąc, że nie miałeś wyboru. Tak właśnie, nie miałeś wyboru, więc naciskasz guzik, prowadzisz armię do ataku albo wyciągasz z szafy piękną, lśniącą siekierę i wolno przechodzisz przez pokój, gdzie twoja ofiara staje się właśnie twoim przeznaczeniem, determinizmem, pierdoloną nemezis! Cóż zrobisz?
Wmawiasz sobie, że to wybór, a przecież palec musiał opaść na guzik, rozkaz musiał zostać wydany, siekiera musiała spaść na łeb tego pieprzonego japiszona. To nie ty przecież, nie człowiek; maszyna jakaś, bezwolna, sterowana. Nie jesteś maszyną. Jesteś człowiekiem. Ciebie nie można zaprogramować, nie można wymienić zepsutych części, nie można pokierować. Jesteś człowiekiem. Brzmi dumnie. A może durnie?
A może to w ogóle nie ma najmniejszego sensu?
Bo tak: pozwalasz ma modyfikacje, wszczepiasz sobie czujnik w mózg, który zmienia nastawienie do świata i sprawia, że możesz myśleć lepiej i szybciej, wzmacniasz organizm, żyjesz dłużej poprzez leki i żywność zmienioną genetycznie; wreszcie masz nadzieję na ostatecznie wyzwolenie od miękkiego, gnijącego ciała. Czy jesteś dalej człowiekiem, czy może czymś ponad?
Sprzeciwiasz się modyfikacjom, a brak głupiej kawy sprawia, że nie możesz myśleć o niczym innym, tylko o czarnym narkotyku. Pasożyt, który podłącza się do twojego mózgu i każe ci zrobić wszystko, byś rozsiał jego potomstwo. Ty masz wolną wolę? Ty właśnie?
Twój mózg jest innego zdania.

Orson Scott Card; Bret Easton Ellis; Peter Watts.

czwartek, 22 maja 2014

Widokówki znad morza, którego nie ma

 Planet Doc +; po obejrzeniu filmu Zappa wraca na Sycylię wychodzę przed Pałac Kultury, mijam posągi i kieruję się w stronę Złotych Tarasów. Przy jednym z maszkaronów oblepiających Pałac stoi dwóch byznesmenów: kurzą papierosy dymiące jak palona opona i liczą pieniążki zebrane podczas licznych kwest w okolicach Pałacu i Metra Centrum.
- Patrz, Krzysiu - mówi jeden z nich, a papieros trzęsie mu się na wargach i popiół spada na szarą marynarkę. - Festiwal zagraniczny, a my tylko marne 200 euro i trzysta złotych zarobili!
- Tak - kiwa głową Krzysiu. - Widać, że Europa już biedna jak my!
Oczywiście, zaczepiają mnie z pytaniem o drobne. Oczywiście, nie starają się nawet ukryć pieniędzy, które już mają.
- Kierowniku - wchodzi w trans ten, którego nazwano Krzysiem. - Złotówki nam brakuje do... - urywa nagle, patrzy na kolegę, potem na zmięte banknoty w kieszeni i znów na kolegę, który wzniósł oczy do nieba i powiedział:
- Kurwa, umiesz ty biznes robić!

Lecz ta wiosna inny ma smak, niż nieudany biznes.  Potruchtawszy dalej od nich, mijam kongresową, wchodzę na przejście dla pieszych w formie klawiatury pianina albo innego fortepianu i przechodzę na drugą stronę. W myślach nazywam to "dzielnicą drapaczy chmur", ale to przecież lekko ironicznie określenie na te kilka domków wyższych niż dwadzieścia pięter. Nie mniej, gdy jest wieczór, albo ciepła noc, stojąc na podwórzu pomiędzy blokami, a przed sobą mając biurowiec rozjarzony bladymi światłami, można poczuć się jak w Blade Runner. Troszkę tylko zawężając horyzont do tego jednego budynku. Bo reszta jakoś futurystyczna nie jest. Dalej jest plac zabaw. Jeden z tych absolutnie absurdalnych placów zabaw, z betonowymi ścianami, z dziwną jakby kładką pośrodku i wielkim głazem polodowcowym wplecionym na rympał w strukturę jednej bujaczki oraz miniaturowego konika na wielkiej sprężynie. Jest też okrągła piaskownica, tak mała, że z trudem mieści się w niej dwójka średnio wyrośniętych dzieci. Obok jest ławeczka; na niej siadają matki wiecznie wpatrzone w smartfony. Jedną ręką grzebią od niechcenia w piasku, drugą patrzą w telefon, a dziecko tymczasem pożera kolejne garście piachu. Przyglądam się temu od niechcenia, rzucając jakieś skostniałe uwagi w stylu: kiedyś to było nie do pomyślenia albo, że za moich czasów. Dziecko w maleńkiej piaskownicy rzuca samochodzikiem w matkę. Matka nie reaguje, przyspiesza tylko bezsensowny ruch ręką wyposażoną w łopatkę. Dziecko w odpowiedzi zjada kolejną garść piachu.

Mężczyzna grający z krzesła niezmiennie wzbudza we mnie pozytywne myśli, a mimo to nigdy nie dałem mu ani grosza. Ostatnio zmienił instrument: przez moment zamiast krzesła miał takie jakby biurko, ostatnio natomiast całkowicie przesiadł się na europaletę. Muszę przyznać, że jego brzmienie na tym straciło. Krzesło miało wyrazistość i znacznie większą rozpiętość tonalną; europaleta jest dość monotonna. Stłumione brzmienie, jakie emituje, z trudem przebija się przez gwar ludzi wysiadających z metra, przez krzyki punków niezmiennie spiskujących przeciw systemowi poprzez żebranie na fajki, choć ciuchy mają lepsze od moich, a na pewno nowsze i droższe oraz kaznodziejów, którzy szczególnie upodobali sobie to miejsce. Czasami rozstawia się tam jakiś samotny bojownik o prawa ludzi. Chce uwolnienia kogoś w Chinach albo na Tajwanie, nigdy nie mogę zapamiętać, gdzie dokładnie. Myślę, że mu tak samo wszystko się szybko zmienia. Kaznodzieje są jednak najciekawsi. Mówią o wielu zagrożeniach, jakie czyhają na ludzi wysiadających z metra. Czują się w obowiązku ostrzec nas przed złem, jakie czai się, gdy tylko wyłonisz się z przejścia podziemnego w świat pełen pokus cielesnych i materialnych. Często jest z nimi wiekowa już hipiska z kwiatami we włosach. Porusza się w sposób, w jaki zwykły poruszać się hipiski na starych teledyskach z Hendrixsem: lekki, płynny, posuwisty ruch z lekko uniesionymi, falującymi ramionami. Ostrzegała mnie raz przed Szatanem oraz mówiła, że Bóg jest tęczą sugerując dziwną dwoistość, bo przecież kilometr dalej ta sama tęcza płonęła jako znak Szatana. Jednak po bogu, który jest jednocześnie swoim własnym synem i swoim własnym ptakiem, można spodziewać się jeszcze większych cudów.

Ursynów, dwudziesty pierwszy maja, 27 stopni, lekkie zachmurzenie, wiatr umiarkowany. Malowniczo usytuowany wśród miejskiej zieleni sklep Marc Pol. Wychodzę z niego dzierżąc w dłoniach paczkę mrożonych warzyw, która przyjemnie owe dłonie schładza. Popijam zimną colę, przystając na moment w cieniu obok sklepu Komfort. Na murku, zupełnie nieopodal, siedzi dwóch nurków. Kiwają się w te i we wte, mocno już utytłani w elemencie baśniowym. Rzeczywistość już małe ma dla nich znaczenie. Jeden z nich takie oto zdanie wygłasza:
- Ciepło jak na plaży, Heniu. Tylko morza brak!
A Henio rezolutnie, z figlem, z błyskiem, taką ripostę:
- Ty morza wciąż szukasz, a ja od rana nim płynę!
I pomyślałem: gdyby to usłyszał Jacek Cygan, to pewnie niezwłocznie umieściłby ten wers w nowej piosence Edyty Górniak. Spojrzałem na nich pełen podziwu, zwłaszcza dla Henia. Patrzyłem, jak słońce okrasza złotymi plamkami jego mądre ramiona, jak siwy włos na głowie lśni jak nimb świętości i wiedzy tak wielkiej, tak głębokiej i tak czystej, że gdzie mnie tam do nich! Odchodzę, pełen szacunku i nieco mądrzejszy.

piątek, 16 maja 2014

Nocne kwiaty

Wyobraź sobie, zaraz po wyjeździe z Krakowa, stanąłem na granicy z Czechami. Podjechałem do wielkiej, ciemnozielonej bramy, która nie otworzyła się przez dłuższą chwilę. Uchyliła się, gdy zaczynałem cofać. Wjechałem do środka. A potem było o tyle ciekawie, że na odprawie celnej już nie miałem samochodu, a jedynie sekretarzyk na kółkach w kolorze jasnego dębu. Rozmawiałem o nim z panią celnik. Była zachwycona. Przeszedłem przez granicę. Zobaczyłem zielone pole z pasmem gór na horyzoncie. Niebo miało barwę ciemnego granatu. Góry były zamglone. Jakiś mężczyzna podszedł do mnie i wręczył mi telefon. Męski głos w słuchawce oświadczył, że muszę wracać.

Więc wróciłem. Było po drugiej w nocy gdy usiadłem na krześle i napiłem się zimnej herbaty, co zwykle ją sobie robię wieczorem ciepłą, ale stygnie przez noc zwyczajem wszystkich płynów zostawionych samopas. I tak sobie pomyślałem: skoro już obudził mnie ten dziwny sen, to muzyki bym sobie posłuchał. Więc włączyłem sobie muzykę.

Za każdym razem jak słyszę przelatujący samolot oczyma wyobraźni widzę od razu na horyzoncie wykwitające grzyby wybuchów atomowych. Nie wiem, czy wina to miliona godzin spędzonych w Falloucie, czy może ogólna tendencja światowa, ale widzę te grzyby atomowe. Kwitną ładnie, rosną wysokie i spalają wszystko wokół. Trujące kwiatki.

Ale tym razem wszystko było inaczej: zobaczyłem czarne jak smoła morze, w którym uczyłem pływać dziewczynę, której twarzy nie widziałem. Miała na niej maskę do nurkowania, w kolorze żółtym. Tego koloru miała też kostium kąpielowy. Morze było wzburzone: na czarnym tle odcinały się tylko białe smugi piany na szczytach fal. Niebo zasnute kosmatymi chmurami. Ale nie było zimno. Dziewczyna rzucała się w fale, a one wyrzucały ją co chwila na brzeg jak martwą syrenę. Prychała i pluła wodą, ale próbowała nieustannie. Usiadłem w płytkiej wodzie i patrzyłem, jak sobie radzi. Żółty kostium na tle czerni, znikający co chwila pod wodą i wyrzucany przez fale. I wtedy morze zaczęło wyrzucać na brzeg martwe ptaki. Setki martwych ptaków z pozlepianymi piórami, martwymi, mętnymi oczami. Dziewczyna jakby tego nie zauważyła. Ptaki przylepiały się do mokrego ciała jak muchy do lepu, ale ona pływała dalej. Znad morza nadciągnęła nawałnica, jakby ściana wody. Nie spadła jednak na mnie, a przystanęła. Wiry wody i chmur kotłowały się przede mną, wzburzały morze. Dziewczyna usilnie uczyła się nurkować, aż w końcu dała za wygraną i morze wyrzuciło ją na brzeg oblepioną martwymi ptakami. Wtedy lunął deszcz i chmura przetoczyła się nad nami. Chmura jakby podszyta światłem, emanowała dziwną jasnością typową dla burzowych chmur. Nie było błyskawic, jedynie jednostajny szum deszczu i przewalających się mas powietrza. I nagle, gdzieś z tej chmury, dobiegł nas głos. Nie konkretny, bez słów, nucący spokojną, wolną melodię. Nawałnica przetaczała się nad nami, lecz wiedziałem, że trzymając się tego głosu będę bezpieczny. Że nic mi się nie stanie. Chmura przeleciała nad nami i z potężnym zgrzytem, jak jakiś mechanizm, zwaliła się na ziemię i pośród szczęku stali, grzmotów wybuchów i szumu wichru rozpłynęła się. Staliśmy jeszcze przez chwilę patrząc, jak słońce zaczyna wychodzić zza chmur. Dziewczyna nie zdjęła maski. Spojrzałem na nią, ale widziałem tylko odbicie swoich oczu w miejscu, gdzie powinny być jej oczy. Uśmiechnęła się tylko kwaśno gdy wyjęła nóż i jednym płynnym ruchem ucięła mi ucho. Nie bolało. Odwróciła się, chcąc wrócić do morza. Zapytałem, jak ma na imię. Odpowiedziała: Gdy człowieka nie przeraża stanięcie oko w oko z sobą samym, może to oznaczać, że jeszcze nie jest człowiekiem. Witaj, jestem Nadja.

Dodatek muzyczny nieco nadzwyczajny: Ponieważ od kilku dni jaram się jak norweski kościół nową płytą Swans, powiem tylko tyle, że jaram się nową płytą Swans jak norweski kościół.
Jaram się też nową płytą Current 93, ale to rzecz sprzed miesięcy trzech, ale lepiej późno niż wcale. I w zasadzie te dwie rzeczy jarają mnie najbardziej.

niedziela, 23 marca 2014

Jak opisać martwego kota?

Gubię ludzi licząc na to, że ich późnej odnajdę w ponurych labiryntach życia. Mieszamy się, mijamy, używamy słów aby siebie opisać i aby opisać stosunek nas samych do świata wokół. Widzę literki, gotowe sceny i punkty zwrotne. Człowiek schowany za fasadą słów.
Samoloty wyglądały jak zabawkowe modele puszczane ręką niewidocznego dziecka. Dalekie światła na horyzoncie; najpierw mała plamka, potem dwie plamki, potem obły kształt i huk maszyny tnącej ciepłe, wilgotne powietrze przedwczesnej wiosny. Jesteśmy, ja i K., na skraju miasta i rozmawiamy. O życiu, o kobietach, o Polsce, o polityce: jak to zwykle rozmawiają mężczyźni pijący alkohol. Ale zasadniczo nie narzekamy, a raczej staramy się ogarnąć otaczającą nas rzeczywistość. Nie aż tak odległe Okęcie przypomina plener starego filmu science fiction: błyska setką lampek w kolorach pomarańczu i czerwieni. Samoloty cumują w tym, w czym zwykle cumują samoloty. Z daleka kanciasta budowla terminala wygląda jak samica karmiąca swoje młode. Samoloty podłączone pępowinami korytarzy w których pulsują ludzie wracający z nieznanych nam krain.
Gdzieś w ciemnościach słychać skrzek ptactwa wracającego po zimie do Polski. Wracające samoloty i wracające ptactwo. Analogia nasunęła się niejako samoistnie. Zaczynamy czuć pierwszy chłód. Wilgoć podnosi się z traw, snuje się, dotyka chłodnymi palcami policzków i dłoni. Piwo jest przyjemnie rześkie, jak każde piwo pite ciepłym wieczorem pod chmurką.
Zgadujemy z jakiego kraju przylatują samoloty. Wygrywam, gdyż z uporem maniaka obstawiam samoloty LOT, a te z uporem maniaka cały czas nadlatują. Jeden po drugim. Wyrodne pisklęta, co opuściły gniazdo i teraz wracają. Mają pełne brzuchy ludzkich larw, a te mają pełne brzuchy wspomnień z odległych krain, białych plam na mapie, miejsc dziwnych zwyczajów kulinarnych i odmiennych zachowań przy stole.
Rozmowa toczy się wartko i przyjemnie. Piwa ubywa szybko. Wokół nas pojawiają się rodziny chcące pokazać dzieciom samolot, rowerzyści, pary w samochodach. Znikają szybko, obejrzawszy zaledwie jeden samolot, jakby jeden lądujący samolot dawał im obraz wszystkich samolotów, jakie wylądowały na Okęciu. Ileż marzeń, nadziei, wspomnień i łez wwiozły te samoloty, a ileż wyleciało wraz z nimi? Nie odgadniesz.
Gdy kończy się piwo idziemy na stację. Rozmawiamy, o religii, bo to temat, który narzuca się, jak Polak ma kilka piw w Polaku. W zasadzie rozmawiamy, jak się z religią rozstaliśmy. Ja opowiadam pewną historię z liceum, jak pierwszy raz powiedziałem na głos (co teraz może wydawać się infantylne, ale wtedy było to dla mnie coś wielkiego): Boga nie ma. Powiedziałem to głośno i dobitnie, w noc rozkrwawioną światłem latarń. Powiedziałem to tak, aby K. usłyszał i zrozumiał, jak ważne było dla mnie wypowiedzenie tych słów. Powiedziałem, że bałem się pioruna, wrzącej smoły, wideł w dupie i wszystkich innych rzeczy którymi straszyli mnie tłuści księża i niewyżyte seksualnie katechetki. Powiedziałem to jeszcze raz: Boga nie ma!
Przystanęliśmy na chodniku, bo mój widok przykuł martwy kociak leżący na trawie. Wyglądał, jakby spał. Małe łapki, tępe uszka; był smoliście czarny. Pomyślałem: to jest bóg, ale bałem się to wypowiedzieć na głos. Martwy kociak, zwinięty w kłębek jakby spał spokojnie. Martwy bóg. Poczułem dziwne dreszcze. Świat złożył nam metafizyczny ukłon, puścił oko, uśmiechnął się szelmowsko. Poczułem się wtedy częścią czegoś niepojętego, nad czym nie mamy najmniejszej kontroli.
Myślę, że K. też to poczuł.

niedziela, 16 marca 2014

Akwarium z widmami

Dwie obce istoty patrzące dziesięciorgiem oczu: błyszczących i zdziwionych. Nie poznałem w pierwszym odruchu. Perłowe paznokcie w blasku pomarańczowych latarń.
Światło wpadało od dołu przez zdezelowane żaluzje i malowało plamiste formy na suficie. Pasy i linie pomarańczowego światła i dwie zupełnie obce stopy w ciemnościach.
Światło jest migotliwe i rozedrgane, nerwowe. Deszcz jest tak gęsty, że wprawiał światło w drżenie. A ono smugami rozpływało się na ścianach zdradzając ciągotę przejścia z kubizmu w surrealizm.
Zaschnięte odpadki snów. Póki czuję je w kącikach oczu jestem gotów zasnąć w każdym momencie. Wydłubanie ich oznacza bezpowrotne oderwanie od snu.
Zacieki z cieni i światła. Plamy nie wędrują wraz z upływem czasu. Mogę się w nie wpatrywać póki nie rozpłyną się w świetle świtu.
Deszcz: to dobra myśl na początek.

Ma trochę za długą twarz. Może gdyby jej skrócić odrobinę podbródek? Mimo tego jest symetryczna i ładna. Ta nieco końska pociągłość twarzy jest estetyczna, jakby natchniona. Coś jakby wspomnienie Modiglianiego. Bardzo delikatne wspomnienie. Włosy długie, za ramiona. Figura drobna ale pełna, nie chuda. Wszystkie linie nakreślone prawidłowo.

Twarz ma wiecznie uśmiechniętą, ale tym dziwnym, maniakalnym uśmiechem. Jest kategorycznie zniewieściały, choć w sposób dziwny, bo zupełnie o siebie o nie dba. Można go nawet podejrzewać o lekkie upośledzenie umysłowe, ale nie jest upośledzony. Jest tak miły i uczynny, że po dwóch, może trzech minutach rozmowy z nim mam ochotę uderzyć go w twarz zaciśniętą pięścią.

Żabiość jej twarzy podkreśla zielony żakiet w białe paseczki. Ledwo trzymające się głowy włosy koloru kasztanów wyglądają jak czapka - pilotka. Niska i krępa: wszystko w jej ruchach jest jakby żabie, ale nigdy nie skacze a jedynie niezdarnie porusza się na lądzie. Jeśli dodamy to tego lekki zez lewego oka...

Pod pudrem i różem ukrywa zwyczajną, prostą twarz bez najmniejszej ekstrawagancji. Ciało przeraźliwie chude. Ramiona sterczą opięte różową bluzką jak kikuty zbędnych ramion. Talii nie ma: linia bioder łatwo i bez problemów przechodzi w linię ud. Tylko twarz ma w tym wszystkim proporcje. Choć może nos: sterczy dumnie pośrodku twarzy i napina skórę. Ładne, przejrzyste oczy. Reszta pospolita, jakby namalowana przez artystę ludowego.

Najtrudniej znaleźć normalność. Coś, co podążałoby za kuszącym głosem, który dobiega zza pleców. Odwracam się i widzę twarz bez niczego, co mogłoby przykuć uwagę. Głos obiecuje wiele, ale nie twarz; ta jest wyprana, zmęczona i obojętna. Bezbarwna.

Przypomina Hulka Hogana, ale bez wąsów, bo w wersji kobiecej. Niska, przysadzista, zwyczajnie gruba, ale w sposób niemal ordynarny, nie dobrotliwy. Jestem prawie pewien, że jest fałszywa i nie posiada kręgosłupa. Choć może zwyczajnie się boi mieć swoje zdanie. Jest wylewnie miła dla wszystkich wokół.

Jego twarz jest miła i jest młodością, której można pragnąć. Jego twarz jest grubo ciosana i jest głupotą młodości. Dziewczyny z kosmetologii go lubią. Alvaro na wodę. Oczy wypukłe, włosy wiecznie na wodę z kranu.
- Dlaczego co chwila moczysz włosy?
- Żeby nie odstawały. Mam loki, widzisz? - kręci na palcu ciemnego loka.
- Nie łatwiej użyć żelu?
- Żel to nie wyzwanie!
Jest głośny. Macha rękoma jak mówi i tryska niekłamanym entuzjazmem do wszystkiego, co go otacza. Jest przekrwiony i niepewny. Poci się obficie markowymi perfumami. Krople kranówki kapią mu z włosów.

W jej oczach widziałem pogardę. Czego chcieć więcej od pięknej kobiety? Tylko pogardy. To najwspanialsze uczucie jakim może obdarzyć mężczyznę kobieta o urodzie antycznej bogini. A ja, idiota, zażądałem miłości! Myślałem naiwnie, że to durne uczucie rozwiąże wszystkie problemy. Tymczasem to właśnie uczucie jest największym problemem. Innego nie ma.

środa, 5 lutego 2014

Kilka naiwnych pytań na fortepian i trzy wątpliwości

A gdyby się okazało, że ten nieznajomy mężczyzna, którego właśnie mijasz to ten jedyny, na całe życie?
A gdyby się okazało, że nie ma nikogo na całe życie, tak, jak i nas nie ma na całe życie. Tracimy siebie dzień po dniu, bez litości, bez strachu i bez poczucia czasu, jaki pozostał. Kto umie błądzić myślami po obcych światach nigdy nie będzie się nudził. Kto umie być ze sobą ten nigdy nie będzie samotny.

Czy bez miłości świat byłyby uboższy? I czy nie jest tak, że my nadajemy zbyt wiele sensu temu okrutnemu uczuciu które w zasadzie niemal zawsze prowadzi do upodlenia którejś ze stron. Mówimy, że to piękne, bo cóż mamy mówić? Co nam pozostaje? Stoimy na pozycji bitej żony, która o mężu mówi, że jak nie pije, to nie jest taki zły. W głębi duszy to dobry człowiek. Tak, w głębi duszy i miłość jest piękna. Problem z nią zaczyna się wtedy, gdy w grę wchodzi druga osoba.

Niewiele ostatnio widzę szczęśliwych par. Zaczynam im się przyglądać z ciekawością. Jak zwierzętom. Jednocześnie przyglądam się sobie i dziwię się zwierzęciu we mnie, które chce kopulować, ślinić się, obwąchiwać szukając jednocześnie duchowego ideału, porozumienia, iskry. Patrząc w twoje oczy niemal to widzę. Niemal, bo ideał został daleko w tyle i gdy się odwracam widzę zjawę, mgłę, zaledwie poświatę i ledwo pamiętam kolor oczu. Dlatego nie odwracam się.

Tam byłaś, ale jesteś też przede mną. Może widziałem cię wczoraj, w autobusie, albo dziś, w metrze. Wysiadłaś na Marymoncie, ja pojechałem dalej choć nasze spojrzenia dotykały się w brudnej szybie. Został po nich wilgotny ślad.

I po nas też, po nas dwojgu; odciśnięte ciała w skóropodobnym obiciu siedzenia, mgiełka zapachu perfum i potu, mgiełka złudzeń i marzeń.

A jednak, gdy spojrzałaś na mnie to zamknąłem oczy i dalej słuchałem The Apostate Swans. To jest to miejsce, w którym mnie nie dosięgniesz.

niedziela, 19 stycznia 2014

Qara qarğa

Zacznijmy od początku:
mam koleżankę. Często do mnie wpada ostatnio i wyjada suchy chleb. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęły się jej wizyty. Pewnie jakoś późną jesienią; chciałem dać kromkę chleba sikorce, a napatoczyła się wrona. I przylatuje często, siada na parapecie i patrzy czarnym, paciorkowatym okiem na mnie. Nie wiem nawet, czy to jedna i ta sama wrona. Wszystkie wyglądają tak samo. Demony obleczone w pióra, bezmięsne szkielety, dusze umarłych morderców. 

Zacznijmy od środka:
skąd ten twój uśmiech się wziął?
Próbujesz iść w szpilkach po oblodzonym chodniku i jesteś w tym pocieszna. Myślałem, że szpilki wbijają się w lód jak raki i łatwiej jest iść po lodzie, tymczasem widzę, że to nieprawda. Bardziej przypomina chodzenie w łyżwach. Ale patrzę na ciebie, jak łapiesz mnie za bark starając się utrzymać równowagę, drugą rękę z małą torebką wyciągasz na bok, balansujesz, łapiesz równowagę. A chodnik jest śliski, do tego dziurawy i pewnie bez lodu szło by się po nim ciężko. Uśmiechasz się niepewnie, dziękujesz. Zamieniamy kilka słów. Tłumaczysz, że idziesz na urodziny, że normalnie nie lubisz szpilek, ale raz na jakiś czas to nawet trzeba się pokazać. Masz mocny makijaż i mam wrażenie, że się go wstydzisz. Tracisz przez niego całą pewność siebie. W metrze patrzę na twoje odbicie w przeciwległej szybie. Jego niewyraźność odbiera ci ostrość makijażu, łagodzi ostre rysy twarzy i dodaje uroczego smutku. Taką lubię cię najbardziej.

Zacznijmy od końca:
na przystanku autobusowym, gdzieś na Mokotowie, w zacinającym deszczu wymieszanym ze śniegiem, stoję i palę papierosa starając się go ochronić przed deszczem i wiatrem. Kilka osób zakutanych po uszy tuli się do siebie w małej przestrzeni ni to otwartej, ni to zamkniętej. Wyglądają jak stadko szaro - czarnych pingwinów gdy tak drepczą i postępują z nogi na nogę chcąc odgonić zimno. Nagle słychać głośne uderzenie: głuchy łoskot, pojedyncze bum!, jakby walnięcie pięścią w stół. Spoglądam w stronę dźwięku: na chodniku przed boczną szybą przystanku stoi ogłuszona wrona ze zwieszonym skrzydłem. Zastanawiam się, czy to moja koleżanka. Z czarnej masy pingwinów przystankowych odrywa się czarny kształt i podchodzi do wrony w pozycji pochylonej, z ręką wyciągniętą ku przodowi, z dłonią ułożoną w miseczkę. Kształt podchodzi do wrony i łapie ją. Ta nie oponuje, zbyt ogłuszona. Wtedy kształt ściąga kaptur i patrzy na mnie tuląc wronę do piersi.
- No, no, już spokojnie - mówisz do wrony.
Patrzę, jak tulisz tego demona, ten bezmięsny szkielet obleczony piórami, tę duszę mordercy i patrzysz na mnie idąc w moją stronę.
- Chyba ma złamane skrzydło - mówisz niby do mnie, ale bardziej do wrony.
- Nie znam się na wronach - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Znam tylko jedną. Przylatuje do mnie, na okno i daję jej chleb. Ale to chyba inna wrona.
Ptaszysko siedzi zadziwiająco spokojnie. Lśniąca czerń piór kontrastuje z czerwono  - białą jodełką na twoich rękawiczkach. Po chwili wrona odzyskuje wigor, wyrywa się, macha skrzydłami. Próbujesz ją utrzymać, ale ptaszysko wyrywa się, skacze na ziemię, poprawia pióra poszczerbionym dziobem i odlatuje, choć nieco krzywo. A my patrzymy na siebie i nagle zaczynamy się śmiać. Strzepujesz ziarnka piasku z płaszcza, ja zdejmuję tobie pióro, które przycupnęło na włosach. Pingwiny przystankowe zagulgotały i jak jeden organizm wtuptały się do autobusu. A my staliśmy, śmialiśmy się i opowiadaliśmy sobie przygody z wronami jakie nas spotkały.