środa, 26 października 2011

Dropsy

Wielkie sterowce nadpłyną z zachodu. Tak, nadpłyną, bo wrażenie płynięcia po niebie jest ściśle z nimi powiązane. Suną pośród chmur - wielkie łodzie pomalowane w różnorakie barwy; tęczowe albo różowe. Widać, nie muszą się ukrywać ani skradać. Z daleka są doskonale widoczne.
Kawalkada łodzi płynie przez morze. Woda jest szara, niemal czarna i tylko biała piana wprowadza jakikolwiek koloryt w tę przestrzeń. Prawdopodobnie jest zimno, ale ja zimna nie czuję, mimo, iż płynę wpław trzymając się jednej z łodzi (jednej łódki, nie jednej takiej z Łodzi czy też z łodzi).
Odłączam się od nich, gdy zauważam na horyzoncie wyspę. Jest daleko, ale pokonanie takiego dystansu nie sprawia wielkiego problemu. Dopływam do niej, wychodzę na brzeg i zagaduję pierwszego napotkanego autochtona:
- Czy ma pan dla mnie jakąś pracę?
A on, w odpowiedzi na moje pytanie, woła jakąś kobietę o smętnym spojrzeniu i dorodnych piersiach. Ta prowadzi mnie do samochodu; wsiadamy i jedziemy. Kobieta prowadzi chaotycznie, auto co chwila zjeżdża jej na pobocze, cudem unika zderzenia z innymi pojazdami na drodze, a nawet z budynkami przy drodze.
W końcu zatrzymujemy się. Wysoka, brązowa kamienica. Wchodzimy do niej. Krętymi, drewnianymi schodami wchodzimy na ostatnie piętro. Ogród; moje zdziwienie nie ma granic, gdy okazuje się, że jest tam ogród. Ziemia, ścieżki, drzewa, krzewy, wszystkie te pierdoły, które w ogrodach są. Gdzieś chyba nawet marchew widziałem... I nikogo, kto by to pilnował. Miałem zamieszkać w tym ogrodzie na szczycie kamienicy.
Piękny sen. 

piątek, 21 października 2011

Pozwólcie dyniom przychodzić do mnie

Och! Pięknieje nam miasto z dnia na dzień! I znów czuć studencką rękę w powietrzu, bo w akademikach zaczynają ginąć rzeczy, a poziom spożycia alkoholu wzrósł wielokrotnie, choć może niekoniecznie w tych barach, w których zwykło się samemu zawyżać poziom spożycia. Nie, tam panuje dziwna stagnacja, a połowy już nie ma.
Ale nie o studentów chodzi. O nie! Choć zasługują oni na setki stron opisów swych fascynujących przygód i dokonań, nie będę się nimi zajmował ani przez moment. Nie moje to już poletko. Zresztą, co miałbym, jak?
Idźmy dalej!
Miasto nam pięknieje nie za sprawą jesieni, która wydaje się być dość łaskawa (ostrożne stwierdzenie) bo nie zamęcza nas deszczem ani wiatrem. Jesień jest ładna i miła, przynajmniej jak na moje standardy.
Miasto nie pięknieje także za sprawą nowych centrów handlowych, galerii sztuki czy czego tam jeszcze byś sobie, człowieku, nie wymyślił. O nie!
On pięknieje za sprawą pomników. A wiadomo nie od dziś, że każdy pomnik w mieście to plus 14 do lansu, a taki Świebodzin to chyba ze 179 punktów ustrzelił i przelansował Rio de Janerio. Toruń za to przelansował Tima Burtona. Bo chyba ktoś zbyt serio potraktował Miasteczko Halloween i postanowił postawić nienaruszalny symbol tego zjawiska. Ale jak to? Pomnik tego pogańskiego, niegodnego zwyczaju w katolickim Toruniu? Nie. Złudna nadziejo! Już bym wolał jakiś dyniogłowy koszmar nad to... Tylko co właściwie?
Czy twórca tego czegoś cierpi na ciężkie porażenie estetyczne czy za bardzo się napatrzył w średniowieczne obrazy mąk wszelakich? Czy może zwyczajnie chciał postraszyć dzieci tą, skąd inąd, sympatyczną postacią jaką był Popiełuszko? Ten pomnik idealnie symbolizuje katolicyzm w Polsce: jest monumentalny, cierpiętniczy, oddalony od człowieka o lata świetlne i zupełnie nieprzydatny i niepotrzebny. Stoi sobie na piedestale, brzydki jak jasna cholera, i nie wygląda jakby miał kiedykolwiek pochylić się nad człowieczkiem przechodzącym dołem. Można nim co najwyżej dzieci i ciemnotę straszyć.
I już nawet szkoda mi wyliczać ile innych, pożytecznych rzeczy można by zrobić za te pieniądze. Lepiej by jakąś fundację imienia założyć i pomóc komuś. Jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia.
I żeby to chociaż ładne było. Strach teraz tamtędy przejść.



wtorek, 18 października 2011

Donos

Uprzejmie donoszę, iż
dnia 17 paździerza 2011 roku obywatel B.A., pseudonim Blank, był widziany jak
wraz z obywatelem K.P., pseudonim Kot, spożywali alkohol w ilościach znacznych w
barze T., pseudonim Tratwa. Rzeczeni obywatele pili wódkę marki soplica
wyborowa wykrzykując przy tym do każdego przechodzącego w ich pobliżu słowa:
"Ale z Jackiem się nie napijesz? Napij się, k***a z Jackiem!".
Słuchali przy tym zatrważających ilości muzyki zwanej rockiem progresywnym, a
więc tworu w swej naturze wywrotowego i szkodę Państwu czyniącego. Obywatele,
po spożyciu znacznej ilości alkoholu, udali się na postój taksówek, gdzie przed
udaniem się na spoczynek oddawali się przez chwil kilka czynnościom o wyraźnym
podłożu homoseksualnym takim jak: ściskanie, czułe klepanie po plecach oraz
mówienie: "ja cię, k***a lubię" itp. Dalszy los obywateli nie jest
znany.
Natomiast dnia
następnego obywatel B.A., pseudonim Blank, ponownie oddawał się czynnościom
nielicującym z godnością obywatela Polskiego. Pod pretekstem "bo kumplowi
syn się urodził" ponownie spożywał alkohol. Tym razem w grupie znacznie
większej, bo składającej się z obywateli: P.S., pseudonim Przemas, S.S.,
pseudonim Blady (trzeba wyraźnie zaznaczyć, iż rzeczeni obywatele są do siebie
podobni jak dwie krople wódki. Zachodzi więc podejrzenie, iż mogą zamieniać się
rolami, aby zmylić aparat), K.R., pseudonim Muzyk, R.H., pseudonim Hercka, oraz
P.M., pseudonim Myndek. Kilka pozostałych osób, niestety, pozostaje nieznanych
z imienia, nazwiska oraz pseudonimu. I tym razem zachodzi pewne podejrzenie,
ponieważ rzeczeni obywatele, pobudzeni wyjątkowo ohydną muzyką zgniłego zachodu
opowiadającą o narkotykach i walce z władzą, ochoczo pozdejmowali odzienie
wierzchnie górne i tak roznegliżowani tańczyli (o ile tańcem można to nazwać)
do owej muzyki, wykonując gesty o podłożu homoseksualnym, takie jak: wspólne
skakanie i odpychanie się, ściskanie, wyznawanie sobie uczuć zarezerwowanych
dla par mieszanych. Ponadto posiedli alkohol koloru rudego o nazwie jacek jeleń
(a może daniel?) i co i rusz pili prosto z butelki wznosząc hasła typu:
"za Jana!" oraz "sto lat tato!", co zapewne jest
pseudonimem jakiegoś przywódcy podziemia. O późnych (wczesnych) godzinach
rannych obywatele rozeszli się do domów.
Obywatel Blank A. był jeszcze widziany w sklepie marki "Twój sklep"
gdzie zakupił bułkę oraz tatar nieznanego bliżej pochodzenia. Zachodzi zatem
podejrzenie spożycia surowego mięsa oraz surowej bułki, co jest szczególnie
obrzydliwe. Dalszy słuch o obywatelu zaginął. Cóż robił dalej? Jesteśmy w
stanie pewnej niewiedzy na ten temat.
z poważaniem,
Stowarzyszenie
Naleśników Argentyńskich.

czwartek, 13 października 2011

Nim zapadnie zmrok

Domek na odludziu. Las wokół, cisza, spokój, szum drzew łagodzący nerwy. Szczekanie psów z okolicznych
gospodarstw niesie się kilometrami. Wokół zaledwie dwa gospodarstwa, ale tak
ciche, że można pomyśleć, iż opustoszałe stoją. Wiatr po niebie gna ciężkie,
opasłe deszczem chmury. Las jest napuchnięty wilgocią jak gąbka, ale grzybów
nie ma. Jest za to mnóstwo saren i zajęcy, ptaków oraz bezpańskich kotów. Kręci
się całe to stworzenie niemal na wyciągnięcie ręki.
Las bynajmniej nie należy to tych starych i tajemniczych. Jest względnie młody,
zasadzony przez pozbawionego wyobraźni leśnika jak przy linijce. No, ale
zwierzyna jest.
Wielka to przyjemność móc wieczorem napalić w kominku i patrzeć na ogień. Pić
wino. I robić inne miłe rzeczy, które robi się w takich warunkach, przy winie i
w domku na odludziu.
Czyli obejrzeć horror o czwórce ludzi w domku na odludziu.
Nie od wczoraj wiadomo, że Zło uwielbia takie miejsca. Amerykańskie Zło
szczególnie lubuje się w drewnianych domkach na odludziach wszelakich, w
śniegach, liściach, górach, pustyniach. Ważne, aby był domek, kilkoro
nastolatków (ze szczególną, acz niezbyt wyraźną przewagą fantazyjnie
zarzynanych dziewoi) i nieodzowny element grozy. Co prawda, w widzianym przez
nas filmie zabrakło niektórych elementów (fantazyjnie zarzynanych dziewoi), ale
domek na odludziu się zgadzał, Zło się zgadzało (choć pochodziło z kosmosu, nie
z pradawnych lasów), zgadzało się fantazyjne zarzynanie.
Domek na odludziu... domek na odludziu...
Gasną światła, idziemy spać. Ogień wesoło (ha! jakie to złudne określenie!)
trzaska w kominku i w piecyku (ten piecyk przeklęty! Coś jak koza, tyle, że z
okienkiem; świszczał jak świerszcz na amfie). Gasną światła. Ciemność. Tak, my,
mieszczuchy, mamy zgoła inne pojęcie ciemności. Już wypadło z głowy wiejskie
pojęcie ciemności. Dziesięć lat w mieście i ciemność zmienia pojęcie. Tam była
żywa, namacalna, niemal dusiła. Poblask piecyka z ledwością przebijał gęstą
wydzielinę nocnego gruczołu. Pełnia, ale bądź pan sokołem i dostrzeż ją przez
zamknięte okiennice! Coś tam, ledwo - ledwo wsącza się przez deski. Też nie
może sobie poradzić z ciemnością. Na zewnątrz jest przestrzeń, są gwiazdy: tu
jest ciemno, duszno; można tę ciemność brać w ręce, kulki lepić, rzucać się
nimi: ciepłe, miękkie kulki ciemności.
Ale, zaraz, zaraz! Co to? Cień? Twarz? Patrzę w okienko piecyka, jedyny jasny
punkt pokoju. Płomienie wirują, dając poczucie bezpieczeństwa, poczucie
oswojenia nocy. Przymykam oczy... Nagle mała, dziecinna rączka roklapuje się po
wewnętrznej stronie piecyka. Oczy wybałuszam, serce wali: spokojnie - mówię
sobie - to tylko wyobraźnia! Rączka znika.
Przewracam się na plecy, ale z poświaty ognia wypływają twarze, blade jak
topielice, i opadają na mnie. Oczy wielkie, zębów niemal nie mają. Tak jakoś
dziwnie się śmieją. Odwracam się od nich.
Chrobot za oknem. Pewnie kot jakiś, ale może kot zombie? Wyżre mi mózg, zabije
rodzinę, spali dom. Urządzi sobie z mojego grobu kuwetę.
Trwa to godzinę: moja wyobraźnia tworzy kilkanaście scenariuszy wszelakiego
rodzaju mordów, rzezi, zmartwychwstań wszelakich, wyjadania wszystkiego, co
tylko da się wyjeść w ludzkim ciele przez wszystko, co jest zdolne wyjadać. Są
nawet fantazyjnie zarzynane dziewoje. Budzę się wymięty, jak zombie z gardła
wyjęty.
Na drugą noc śpimy w pokoju obok. Nie słychać świszczącego piecyka. Jest
kominek. Przywodzi na myśl miłe skojarzenia świętych mikołajów i wieszanych
skarpet nad kominkiem (oczywiście nadal posługuję się hamerykańskim szablonem
znanym z filmów), zapachu drewna. Spokój ogarnia mą wyobraźnię. Oczy same
opadają, mrużą się. Jak przez mgłę widzę, że coś z kominka wyłazi. Jeden
brązowy kozak obwiedziony białym futerkiem. Potem drugi. Czerwone porcięta i
kubrak. Jego twarz jest zielona, skóra z niej odpada.
Bo kto powiedział, że święty Mikołaj nie może być zombie?

sobota, 8 października 2011

Disparates Rospięte

Choć jesień ostatnio zrobiła się nieco marudna, nie przeszkadza w niczym by siedzieć w zamkniętych pomieszczeniach i raczyć się dźwiękami. I choć Lizard King nie oferuje może zbyt przyjaznej atmosfery w postaci cen oraz nie wiedzieć dlaczego rozkręconej na ful klimatyzacji, która dość ostro dawała po nerach. Ale to nieważne.
Ja się chłopaków nachwalić nie mogę. Staram się jak mogę śledzić ich poczynania, staram się bywać na koncertach kiedy tylko można, bo widzę, że z każdym koncertem są coraz lepsi, bardziej zgrani, bardziej gotowi popłynąć. Disparates, panie i panowie, rosną w siłę i kopią. I zaryzykuję stwierdzenie, że są jednym z najbardziej oryginalnych zespołów na Toruńskiej scenie. Nie udziwniają na siłę ani nie grają prostego łupania, choć potrafią dać czadu. Choć inspiracje są widoczne czasami zbyt mocno, jednak chłopaki bawią się nimi na tyle umiejętnie, że człowiek nie ma poczucia, iż jest świadkiem czegoś wtórnego. Całość brzmi niewiarygodnie świeżo i energetycznie. Wisienką na torcie są znakomite, odjechane i surrealistyczne teksty, jakie tworzy wokalista i gitarzysta w jednej osobie, mózg zespołu zresztą. Jego wizja świata, pomimo, iż nieraz odjechana, jest spójna i wyrazista. I życzyłbym mu tylko większej pewności siebie podczas śpiewania. Teksty często giną w gęstej muzyce, a przez to całość wiele traci. Odsyłam na stronę zespołu. Wpadać, zaglądać i słuchać. To rozkaz!
Spięty. Kiedy zagra Spięty? Aż się rozepnie. Wbrew ksywce nie był spięty ani na moment. Jeden człowiek, jedna scena, kilka instrumentów, ale nie bajerował, że potrafi grać na wszystkich naraz. Zagrał prosto, oszczędnie, ale, niech mnie dunder świśnie, jaka w tym była energia! Były i szanty i anty szanty, piosenki stare i nowe, trochę klimatów Lao Che (dwie piosenki brzmiały jak ewidentne odrzuty z sesji Gospel, ale bynajmniej nie było to minusem. Po prostu nie bardzo pasowały), było jajcarsko i poważnie na przemian. I te teksty! Muzyka nie powalałaby aż tak, gdyby nie słowna oprawa. Zabawa słowem to znak rozpoznawczy Spiętego w Lao Che, ale tu przeszedł wszystko. Nieraz był liryczny i słodki jak pszczółka, by za chwilę przyfasolić rubaszną szantą wykrzyczaną niemal z łobuzerskim uśmiechem. Niczym wprawny żongler, a może pajac, zabawił się wszystkim, czym zabawić się dało. Bo było w tym dużo pajacowania, ale wszystko wydawało się być szczere. No, i nikt obecnie nie potrafi tak trafnie przeklinać w polskiej muzyce. Nikt. Więc, chłopaku, puszczaj fiuta, wciągaj buta, znajdź bajoro, kawał dechy i puść się w falę.
Bez odbioru.

czwartek, 6 października 2011

Twarze, twarzy mnóstwo

Histeryczne uśmiechy z plakatów wyborczych doprowadzają mnie na skraj załamania nerwowego. Boję się ich, zwłaszcza takiego jednego. Nie pamiętam jego nazwiska, ale uśmiecha się jakby reklamował protezy dentystyczne nie partię swoją. Napadł mnie niemal kilka dni temu gdy wracałem do domu z miasta, lekko już zamglony. Śnił mi się ten jego uśmiech sadysty z taniego horroru, uśmiech Jokera na moment przed udupieniem Batmana.
No i nie wiem, nie mam kandydata, mam mętlik totalny. Nie chcę głosować przeciw komuś, chcę w końcu móc z pełnym przekonaniem oddać głos na kogoś, kto mnie przekonuje. Z kim mogę się utożsamić.
Wszyscy pierdzą te same brednie.
Więc najprawdopodobniej będzie tak, że świadomie zmarnuję mój głos. Nie podwyższę nawet wyborczej frekwencji i będzie to działanie, które deklaruje spora część ludzi, z którymi na co dzień przebywam. Ci, co idą na wybory głosują przeciw Kaczej Wachcie. Dwie osoby znam, które skreślają kandydatów z przekonania dla jego działań.
Postawa niegłosowania ma jedną poważną wadę. Odbiera prawo do narzekania. Lubię sobie czasem ponarzekać przy piwku jak stara baba jak to źle się dzieje w państwie Duńskim, popsioczyć, że most za wolno budują, że autostrady krzywe, że prezydent to cipa z uszami (a głosowałem na dziada). Teraz tego nie będzie. Ciekawe ile wytrzymam?

Ps: Nawiązując do bloga Grzesia Giedrysa. Minęło właśnie równo 10 lat odkąd mieszkam w Toruniu. W związku z tym pozwalam sobie na kilka uwag.
Po pierwsze primo: Toruń miastem jest przepięknym, prześliczny i wręcz rzygam tęczą jak tylko sobie o nim pomyślę.
Po drugie primo: Toruń ma fenomenalne szczęście znajdować się niemal w samym centrum naszego przeświętego kraju i to czyni go jedynym zadupiem znajdującym się w samym centrum; takoż i knajpiani artyści zachowują się podobnie: są zadupiem w centrum.
Po trzecie primo: Toruń najbardziej znany jest z Rydzyka, pierników i absurdalnych niesnasek fanów żużlu z fanami piłki kopanej (zresztą, nazwa fan żużlu niezmiennie sugeruje mi, że gdzieś w Polsce są fani hałdy żwiru). Gdzie tu sens? I czy znajdzie się w końcu ktoś, kto mi powie o co, kurwa, chodzi w żużlu? Może jestem nienormalny i za krótko byłem w wojsku, ale ja tego nie jestem w stanie zrozumieć. wyścigi rydwanów? Prezydent miasta powinien zbudować wierną replikę Koloseum i dla rozrywki kazać żużlowcom walczyć z Macedońskim Rozrywaczem Niemowląt.
Absurd goni absurd.

Słowo Mrożka na koniec:
"Artyści zawsze cieszyli się powodzeniem u kobiet. Często obce jest im pojęcie honoru, konsekwencji, logiczności. Są intuicyjni, <<nieobliczalni>>, słowem <<zniewieściali>>.
Określenie <<zniewieściały>> jest w gruncie rzeczy określeniem pochlebnym. Oznacza ono, że dany osobnik często się myje, nie lubi zabijać ludzi, zdolny jest do współczucia, nie lubi wrzeszczeć i pchać się by udowodnić swoją ważność."

I jak tu Mistrza Mrożka nie kochać?

poniedziałek, 3 października 2011

Will-o’-the-Wisp

Pytanie roku: czy Iwaszkiewicz chędożył Miłosza, i czy ten dał się wychędożyć? Kwestia zupełnie pominięta na leckjach języka polskiego. Życie seksualne dzikich jest dopuszczalne. Życie seksualne wieszczów jest tematem tabu. A gdyby się okazało, że Miłosz lubił chłopców w lateksie?
Kolejna rewelacja, że w końcu odkryto coś szybszego od światła. Nie jest to bynajmniej monarchia. Masa ludzi w to wierzyła na długo przed odkryciem, ale kto by tam wierzył ludziom przewidującym loty kosmiczne w czasach dyliżansów. A mnie osobiście najbardziej w tym bałaganie zastanawia to, że (przynajmniej teoretycznie) będą teraz możliwe podróże w czasie. Otwiera się taka droga, ale pewnie jeszcze sporo słońca spłonie nim choćby mysz będzie mogła sprawdzić w praktyce paradoks dziadka. Ale i tak najbardziej mi się podoba ten pomysł wykorzystania podróży w czasie: http://www.glosywmojejglowie.pl/2011/04/28/pizzeria-wehikul-czasu/. Można na tym zbić niezłe kokosy. A potem  cofnąć się w czasie i wpłacić sobie na konto, żeby rosło, i można spokojnie, bez stresu obmyślać plan jak zawładnąć wszechświatem. I nakupować za grosze dzieł sztuki. Gry liczbowe stały by się zbędne, bo przecież każdy by wiedział jakie cyfry padną. Do pracy można by było się zatrudnić na trzy tygodnie temu. I, co oczywiste, pozabijać wszystkich złych nicponi i łobuzów od hitorii. Czlowiek zyskał by władzę absolutną nad wszystkimi.
Jednakże, gdyby posiadać taki wynalazek tylko dla siebie, w ukryciu, i mądrze go używać, to byłoby coś wprost niepojętego. Nie jestem w stanie tego sobie wyobrazić, ale chyba jako pierwsze to bym śmignął się z Joycem zobaczyć, a potem na koncerty w złotej erze rocka progresywnego.
A potem może dinozaury.
Albo mamuty czy te wielkie, ważące tonę gryzonie, co kiedyś ponoć żyły.
I dokopać takiemu jednemu, co mnie dręczył za dzieciaka.
Przywiózł bym też kilka kilogramów gumy Turbo.
Piekna rzecz. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do skutku. Pokus zbyt wiele.


Ps: dziesiejsza notka ma podkład muzyczny w postaci płyty Andreasa Vollenweidera "Cosmopoly". Jeśli ktoś jakimś cudem nie zna tego pana to nie polecam poznawania przez jutjuba, bo płyty jego funkcjonują jako całość i można sobie spieprzyć opinię na podstawie pierdzącego nagrania złej jakości które jakiś meloman opatrzył zdjęciamy w stylu zachodów słońca w Łebie. Lepiej już całą płytę, od razu, ten tego, kupić. No.

sobota, 1 października 2011

Każdy uzna rozum ważnym atrybutem

Gdy piszę, nie potrzebuję przekleństw. Gdy mówię, a zwłaszcza gdy mówię szybko, klnę jak pojebany. Nie wiem, skąd to się bierze, ale zastanawia mnie czasem. Nie byłby to jakiś problem gdybym tylko rozmawiał z ludźmi w knajpie. Przeklinanie nadal jest modne i sztubackie. zwłaszcza podczas oglądania sportu. No i ja też, nawet jak rozmawiam z ludźmi innymi niż klienci, klnę odruchowo, klnę prostacko, bo tylko nieszczęsne "kurwa" ciągle dobywa się z gardła. Przeklinam nawet w myślach, we śnie, przeklinam, gdy wyobrażam sobie teoretyczną rozmowę z kimkolwiek. Przeklinam przy rodzicach. Choć wiedzą, żem dorosły jest i język mi nie uschnie, jakoś nie wypada kurwować przy mamie. Tak myślę.
Zresztą, przeklinanie ma długoletnią tradycję i znane jest z tego, że jako obraźliwe wyrazy adaptuje starodawne nazwy części ubioru czy knurów, czy też po prostu zacnych żon. Ciekawe, czy w innych krajach jest podobnie.
I kim, do jasnej ciasnej, jest bawidamek? Ktoś, kto zabawia kobiety, czy nimi się zabawia, a może z nimi się zabawia? Wczoraj usłyszałem to słowo i nie potrafię go umiejscowić.


Ps: wieczór poetycki, czy też slam odbył się, albo i się nie odbył bez mojej obecności. A to dlatego, że w tym samym czasie piętro wyżej grała orkiestra symfoniczna, a na rynku rozgrzewała się już Ewa Farna, więc wieczorek miał obsuwę półtorej godziny. Zwyczajnie nie chciało mi się czekać tyle czasu gapiąc się w pustą scenę, więc poszedłem się upić. Wyszło znakomicie.
 To jedna z niewielu rzeczy, które zawsze się udają.