sobota, 17 grudnia 2011

Z pustego w próżne każda koza skacze

Że co? Że ma być o tym, że znowu polazł Blank do sklepu i trafił na godzinę szczytu? Że stał w kolejce do mięsnego, ale tym razem nie stare baby go wkurwiały. O nie! Coś dużo bardziej wkurwiającego stało w tej kolejce przed nim. Część kolejki była już ewidentnie w innym wymiarze czasowym, więc czas im płynął równie szybko jak piwo w gardła, które wlali w siebie przezornie zanim przyszli skwierczeć w kolejce. Studenci młodzi, nie stare baby, sprawili, że Blank pizgnął koszykiem o ziemię po kilku minutach, zakupił kawę i kolę i gąbkę - zmywak pokryty stalą nierdzewną i zwyczajnie dał drapaka. Po ówczesnym wystaniu kwadransa w kolejce do kasy. Bo zapomniał, nieborak mały, że święta już blisko, ludzie oczadzieli i kupują na potęgę, ciężarówki podstawiają pod sklepy, taczkami wywożą towar wszelaki: biedni i bogaci - wszyscy kupują jak pojebani. I ten stan się utrzyma! Jak już wykupią polo markety i biedronki, pojadą do galerii i wykupią wszystko, aż blade półki zostaną. A Blank stał w kolejce z kolą pół litra, kawą 250 gram i gąbką - zmywakiem pokrytą nierdzewną stalą wokół koszyków, z których każdy mógłby wyżywić Afrykę i napoić Arabię. Dość!
Lecz jest coś jeszcze! Kolędy, choć bardziej pasuje nazwanie tego gniotem świątecznym, bo jak inaczej nazwać stękającego do mikrofonu Krzywego, później Piasek udowadnia, że jest znawcą meteorologii oświecając, że śnieg pada z nieba ma ziemię. Słodkie. Blank rozpływał się, łzy wzbierały w oczach, zarastał igliwiem na znak utożsamienia się ze świętami.
Nie. Nie będzie o tym ani słowa. Będzie o tym, że wprowadzając się na nowe miejsce, należy uczynić dwie rzeczy.
Po pierwsze: zapamiętać sen. Śniły mu się dwa koty: jeden rudy, jeden czarny. Latały po mieszkaniu, które nie było dokładnie tym mieszkaniem, do którego się był i wprowadził. To było jakieś inne mieszkanie, ale zachowało elementy tego właśnie mieszkania. Nie ważne. Były tam dwa koty. W zasadzie to te koty nie robiły niczego niezwykłego, czego by nie robiły zwykłe koty, czyli właziły wszędzie, gdzie się tylko dało i rozrabiały, bo małe to były koty, w sensie młode.
Druga rzecz wymaga nerwów i mocnych butów. Polega na znalezieniu sklepiku, który byłby w stanie o jak najbardziej rozciągniętej porze i w jak najmniej rozciągniętej przestrzeni zaopatrzyć w artykułu pierwszej pomocy, takie jak makaron, pomidor czy piwo. Z racji tego, że bywał tu wcześniej i wie, z której strony wieje wiatr, postanowił rozszerzyć swoje granice likwidując kilka białych plam na mapie. Misja nie zakończyła się pełnym sukcesem, ponieważ po pizgnięciu koszykiem w polo nie miał sił ni chęci na dalsze eksplorowanie.
Siedzi teraz w kącie, ssie kciuk i rozmyśla nad planem zagłady świata słuchając lekko za głośno Atomic Rooster.
A ja? No cóż... Narratorzy zawsze byli niezbędni światu, nierzadko pozostając anonimowanymi postaciami, stojąc na ramionach bohaterów. Lecz tym razem sprawa jest banalnie prosta. Po prostu, wyszedłem z siebie i jeden ja kuli się w kącie, drugi ja patrzy z politowaniem.
I puka się w czoło. Puk - puk. O, tak właśnie.
Dziś nikogo tam nie ma.
Poza tym napisałem wiersz o krwi, i mi się on nie podoba.
A poza tym jeszcze jestem dziś tak po ludzku i zwyczajnie zazdrosny o sukcesy innych.
I nie chce mi się iść do pracy.
I chciałbym śniegu trochę.
I mógłbym tak długo jeszcze, więc zawrzę twarz i pójdę ugotować obiad, przynajmniej jakiś pożytek z tego będzie.

piątek, 16 grudnia 2011

Strange days

Za dawnych czasów, gdy snikersy były towarem w Polsce równie łatwo dostępnym jak głowice termojądrowe, ktoś tam zawsze miał kogoś w dalekich krajach. Nie byłem gorszy. Posiadałem rodzinę w RFN i daleką rodzinę w mitycznym, zepsutym do szpiku kości USA, której nigdy na oczy nie widziałem, ale która od czasu do czasu przysłała paczkę lub zdjęcie polaroidowe. Zdjęcie wywoływało większe emocje u małego szczyla niż zapas szynki na pół roku i dwadzieścia dolarów w paczce rajstop. Zdjęcie przedstawiało kobietę ubraną w jasnobłękitny żakiet. Obok niej stał chłopak, o głowę wyższy od niej, ubrany w togę. Mógł być księdzem, ale toga była granatowa, a na głowie miał śmieszną, kwadratową czapkę z frędzlem łobuzersko opadającym na oko. I wypisana długopisem lakoniczna notka, że Steve ma final coś, co da mu graduate w jakieś collage. Pal sześć Steva i jego collage. Nigdy chłopa nie widziałem, i pewnie nie spotkam. Nie to wywołało u mnie największe zdumienie. Zdjęcie było podpisane, że december coś tam coś tam '86.
- Mamo! Mamo! Co to znaczy ten napis?
- On oznacza, że u nich gwiazdka teraz jest.
- Gwiazdka? - Czyż można wyobrazić sobie zdumienie pięciolatka na widok dwójki postaci na soczyście zielonym trawniku, ubranych jak na majówkę, na tle soczyście zielonych drzew, gdy ktoś, kogo uważasz za największy autorytet we wszechświecie, mówi ci, że właśnie jest gwiazdka? - A gdzie jest śnieg?
- U nich nie ma śniegu na gwiazdkę.
- To niemożliwe!
No właśnie. To niemożliwe. Moje skołatane ciało zaczęło czas jakiś gromadzić tłuszcz na zimę. Zima nie przyszła, a ciało dalej gromadzi tłuszcz na zimę. Jem trzy obiady dziennie, a dalej łażę zły i głodny. I rozregulował mi się termostat wewnętrzny. Jest mi ciągle ciepło, gorąco czasami, słońce grzeje, jest osiem stopni ciepła, wchodzimy w zimę jak pojebani.
Ludzie też pogłupieli. Nie dalej jak kilka dni temu widziałem chojraka popylającego w krótkich spodenkach i lekkiej koszuli. Z drugiej strony starsze panie w futrach i czapach uszankach. Ale jest pocieszenie. W górach zasypało. Widziałem zdjęcia.
Teraz czekam, aż przyjdzie front.

wtorek, 13 grudnia 2011

blank.rar

Po pierwsze, to powinna być jakakolwiek opcja, na podobieństwo programów komputerowych, skompresowania rzeczy do jednej walizki, aby wygodnie je przenieść.
Gromadzą się te rzeczy jak słoje w drzewie. Znalazłem artefakty datowane na wrzesień 2001 roku, a przecież od tamtego czasu przeprowadzałem się dziesiątki razy. Skąd to? Nie wiem. Bilet do kina, myślałby kto... Na "Uciekające kurczaki". No tak.
Ponadto reklamówkę slipek. Pobieżne oględziny wykazały, że wszystkie stanowczo za małe, czyli takie totalne jajognioty. Wywalamy.
Reklamówka skarpet, przeważnie lewych, co pozwala stworzyć teorię, że giną albo niszczą się zazwyczaj skarpety prawe. Do śmieci, zatem!
Witraż z flisakiem. Chwilę zajęło, zanim zaczaiłem skąd taki twór u mnie. Trzy lata temu na urodziny znajomy przyniósł witraż. Niestety, witraż zaszedł czymś, co bardzo przypomina płyn wyciekły z baterii. Niestety, choć fajny - do kubła.
Zestaw sześciu koszul, pierwotnie białych, ale po kilku latach leżenia w folii stały się żółte jak zęby wielbłąda. Powalczyć z nimi? Jeszcze nie wiem, odkładam na bok.
Książek to może nie mam wybitnie dużo, bo wyszła w sumie jedna torba o wadze mniej więcej kega z piwem (dla niezorientowanych: kega 30 litrowego, czyli około 37 kilogramów). Ale i tak wyszło, że książek mam więcej niż par gaci.
Do tego stara wieża z podświetlanymi bajerancko kolumnami, niestety, nieaktywna. Komputer rozebrany na części pierwsze i stary radiomagnetofon marki Sherion. Także w stanie wiecznego spoczynku, z warstwą kurzu godną wykopaliska archeologicznego.
Dwie części szczęki jakiegoś zwierzęcia kopytnego, prawdopodobnie sarny. Proszę nie pytać, skąd, bo odpowiedź jest zasadniczo prosta: z lasu.
Znalazł się także pokaźny zwój folii bąbelkowej oraz baner z reklamą piwa. Czy muszę dodawać, że folia spowolniła pakowanie na kilka chwil?
Kilka sweterków, chyba zapomnianych celowo i pochowanych w najgłębszych zakamarkach szaf, które byłyby obciachowe nawet na paradzie miłości. Prawdopodobnie prezenty świąteczne lub urodzinowe od babć, cioć i matek. Do kosza. Bez litości.
Kilkanaście guzików, karty z gołymi babami oraz kilka płyt z magazynu z gołymi babami marki Playboy. Sądząc po stanie zakurzenia, dawno nieodtwarzane. Oddałbym w dobre ręce (a może w dobrą rękę?) ale niestety, chyba jakiś grzyb się wdał i, podobnie jak koncert Led Zeppelin, idą do kosza. Ocalało DVD Jethro Tull, natomiast Peter Gabriel, niestety, poszedł się... przejść.
Dwie mapy Torunia, oraz pokaźna ilość miedziaków, czyli monet w przedziale grosz - pięć groszy. Zostawiamy.
Z rzeczy nietypowych: metalowy trzymak na szklankę herbaty. Kojarzy się z babcią i biszkoptami, więc zostaje.
Słoik po kawie, dwie tubki kremu do rąk, już po dacie ważności.
Wywalam wszystko, co kojarzy mi się z czymkolwiek dawnym. Za dużo tego. Mam naturę chomika, zbieram wszystko, co się da, ale raz na jakiś czas wywalić wszystko daje niesamowite uczucie ulgi.
Przygrywa mi zacnie do pakowania zespół Cynic, który polecam serdecznie każdemu, kto lubi dobrze przemyślane przyłojenie.

środa, 7 grudnia 2011

Mówing end rajting

Przeprowadzam się. A raczej, aby uściślić, wprowadzam się do Agi. Nie bez pewnych obaw zdecydowaliśmy się na ten krok naprzód, ale też nie bez radości. Jest radość, taka prosta i zwyczajna radość dwojga ludzi, którzy nie będą musieli do siebie ganiać jak listonosze, tylko wszystko będzie w jednym miejscu. Bo ten stan przejść, dojść i wyjść oraz nagłych przebudzeń o siódmej rano jest nie do zniesienia. Nie jestem w stanie, w tym właśnie momencie przejściowym, umiejscowić samego siebie. Jedną nogą jeszcze na Lelewela, pośród swoich gratów, które jeszcze tam leżą. Fizycznie tam siedzę, bo psychika już dawno spakowała manatki i przeniosła się do Agi.
To zawieszenie mnie wkurza straszliwie, a potrwa ono jeszcze kilka dni, bo nawet nie mam czasu, aby usiąść i się porządnie spakować, więc pewnie będę latał jak kot z pęcherzem z mieszkania do mieszkania przenosząc w kieszeniach co pomniejsze rzeczy, aby na koniec zadzwonić bo dobrą duszę z samochodem i rzutem na taśmę przenieść się z korzeniami. Czekam na to z utęsknieniem.
Uświadamia mi to jedną rzecz. Jestem istotą niezwykle przywiązującą się do miejsc. Mieszkałem na Lelewela cztery lata i wiele dobrych i wspaniałych rzeczy się tam działo, wielu wspaniałych ludzi tam bywało. I wiem też, że siłą rzeczy kontakt osłabnie, o ile już nie osłabł z wielu różnych przyczyn. Pozostaną wspomnienia.
Tymczasem: nowe wyzwania, nowe sytuacje i nowe wrażenia. Robota dosłownie pali się w rękach i trzaskam po cztery - pięć stron dziennie. Jak będę miał coś większego, nie omieszkam zamieścić. Spojrzałem też niedawno w swoją pierwszą książkę. Nie dziwię się zupełnie, że mi ją odrzucono w kilku wydawnictwach. To się zupełnie nie trzyma kupy! Jest tam kilka fragmentów z których jestem zadowolony, ale jako całość broni się zupełnie. Niebawem zamieszczę jakieś strzępki, pod wgląd i ocenę. Tymczasem - paraca nad nową wre. Po raz pierwszy mam plan, wiem dokąd zmierzam, przynajmniej w ogólności. Miłe uczucie.
Ogólne ostatnio wiem, dokąd zmierzam, co czyni zmierzanie bardzo przyjemnym procesem.

czwartek, 1 grudnia 2011

Nokturn z porcelaną w tle

Nie potrafię się zmusić do działania innego niż patrzenie. Mam w brzuchu wściekłego kota (poetycka nazwa biegunki) i lewe oko zaszło mi mgłą, co sprawia, że mam lekkie problemy z wcelowaniem w niektóre, co mniejsze przedmioty.
Dziś czułem się jakbym przechodził naprawdę ciężkiego kaca. Przemawiała do mnie wyłącznie kultura obrazkowa, ale na szczęście w dzisiejszych czasach jest jej mnóstwo w Internecie. Cóż, zdecydowanie nie był to kac, a raczej jakaś forma może wirusa, może innej bakterii, co postanowiła całą złość świata wyładować w moich jelitach. Głowa nie boli. Światłowstręt nie występuje. Muzyka jest lekka i znośna, nawet zeuhl nie przeraża moich uszu.
Pytam się więc, o co kaman i zagryzam kolejny węgiel. Od innych specyfików stronię, gdyż raz po jednym pobiłem rekord świata w biegu na 60 metrów po schodach w dół z jednoczesnym otwieraniem drzwi kluczem. Niestety, nikt tego nie widział, więc rekord pozostał jedynie w mojej pamięci i na nagraniach z monitoringu tratwianego. Ale żeby nie było, że temat gówniany poruszam.
Mój idol potajemny, piewca popkultury, mister Orbitowski był wziął i znikł z Przekroju. I bym to jeszcze przebolał jakoś. Ciężko, bo ciężko, ale powolny upadek owej gazety (mowa wyłącznie o wydaniu papierowym; co oni tam wyprawiają w Internecie nie wiem i wiedzieć nie chcę, gdyż nie lubię czytać gazet w wersji eeeeeee...) Wyznacza fakt, że zamiast niego wstawili jakiegoś dziwnego pudelka w wersji, że niby taka inteligencka, psiajucha. Zamiast innego spojrzenia na świat mam teraz spojrzenie takie, jak wszędzie.
I nie jest to pocieszające.
A piszę o tym, ponieważ właśnie to zdarzenie mi o Orbitowskim przypomniało. I jakkolwiek nie przepadam za horrorem w książkowej i filmowej wersji (mam do nich stosunek jak Jej Ekscelencja do kobiet: Ja się ich po prostu boję!) Uwielbiam jednak taką poetykę i taki sposób patrzenia na świat. Czuję wtedy dziwne pokrewieństwo dusz (zaraz przestanę używać Słów, obiecuję) i w ten sposób moje własne pisanie zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
A niebawem kupuję dyktafon i program do zamiany głosu w słowo pisanie, bo jestem straszliwym leniem, pisanie leży odłogiem i moje postanowienie, że przynajmniej strona dziennie dziś też leży odłogiem. Albo siedzi na sedesie, bo te dwie funkcje są dziś u mnie zamienne. Dlatego też boję się nieco zasnąć...
Nie tylko przez opowiadania Orbitowskiego. Dlatego walę mocną kawę, włączam Kate Bush (Aerial i 50 words for snow; jest mistrzynią ta babeczka! Te dwie płyty są jak dzień i noc; Ulisses i Finegans Wake; ogień i woda) i zaczynam skrobanie.
Mówią, że pisanie to talent i ciężka praca. Ale jest coś ważniejszego: twarda dupa. Dosłownie i w przenośni.

wtorek, 29 listopada 2011

To Germany with love

Kilka lat. Może i nawet z piętnaście. Tak, zdecydowanie coś koło tego. No bo, że jak niby? W tych czasach? Takie retro?
Ryzyko jednak podjąć trzeba. Każdy ma taki dźwięk, co kojarzy mu się z czasem szczęśliwości, z czasem beztroski jak Akademia Policyjna i wszystkie Powroty do Przyszłości razem wzięte. A przecież takie zjawisko w muzyce też ma miejsce.
Ma, postanowiłem ponownie je odnaleźć.
I nie mówię tu o prehistorii totalnej, gdy nie potrafiłem jeszcze obsługiwać gramofonu i wtedy byłem zmuszony polegać na guście starszyzny plemienia, czyli matka katowała mnie Pchłą Szachrajką i Radiem Dzieciom, a ojciec dla należytej równowagi uczłowieczał mnie SBB i Nalepą.
Jak teraz na to patrzę, to się nie dziwię, że takie pojebane rzeczy mnie się podobają...
Ale wracając. Był kiedyś taki zespół, oczywiście niemiecki, bo nasi sąsiedzi potrafili robić naprawdę zacną muzykę zanim odkryli techno i pewien hotel w Tokio*.
Pamiętam, jak swego czasu przyniosłem zwichrowaną kasetę na szkolną zabawę, a było to w czasach, gdy idolem nastolatek był niejaki Kombajn, a idolem nastolatków niejakie Keli Famili. Czy może na odwrót...
W każdym razie wtedy wszystko, co miało w sobie jakikolwiek klawisz było, delikatnie mówiąc, chujowe. A ów zespół klawiszy posiadał mnóstwo. I bardzo umiejętnie z nich korzystał. Zresztą, mistrz klawisza ich namaścił, niejaki Klaus Schulze. A więc wszystko jasne!
Tak, płyta "Forever Young" zespołu Alphaville. Dużo bym dał, aby tę kasetę odnaleźć, ale obawiam się, że zaginęła gdzieś w odmętach przeprowadzek i późniejszych muzycznych fascynacji. Skorzystałem więc z pomocy Internetu. I wiecie, co? Ta muzyka wciąż kąsa!
Pod warunkiem, że nie ogląda się ich na zdjęciach ani teledyskach. Lata osiemdziesiąte miały swoje muzyczne rewelacje, ale z pewnością nie w kwestiach imidżu. Chociaż... Ile trzeba mieć uporu w sobie, aby popylać na dziobie statku w pełnym garniaku koloru różu, podczas, gdy żar się z nieba leje?
Wracając. Włączyłem sobie płytę w zaciszu domowym, aby nikogo o zawał serca nie przyprawić i tak mnie trzasnęło, że od kilku dni nie mogę się z płytą rozstać. Przynajmniej raz dziennie, w całości. Kąsa.
Więc z pełną beztroską zobaczyłem siebie na zielonym tapczanie, z dezodorantem w ręku wrzeszczącego fonetycznie, że to wszystko brzmi jak melodia i że wiecznie młody chcę być.
* Proszę wybaczyć uproszczenie. Tak naprawdę muzykę techno wymyślił w 1864 roku niemiecki baron Albrecht Herman von Techno przez zupełny przypadek. Zaciął mu się prototyp parowej młockarni zboża, co spodobało się okolicznym chłopom, którzy rychło urządzili pierwszy klub w jego stodole. Nazywał się Scheune i podobno do dziś funkcjonuje w okolicach Dortmundu.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Wiało się

Należało się przede wszystkim obciążyć kamieniami...
Ileż to legend o wiatrach opowiadano od zarania ludzkości? Niby mamy te swoje technologie, cywilizacje, a wystarczy gorący wiatr z południa i czułem przez cała noc pukanie palca w okno. Pukanie tak głośne, że miałem wrażenie, że blok się trzęsie. Przez miasto mknęły służby wieszające opadłe kable wysokiego napięcia, drzewa "kłaniały się w pas", a szyldy reklamowe trzęsły się jak pies mający zatwardzenie.
Toruń był uroczo rozczochrany rankiem.
Szalony jestem tylko przy wietrze północno - zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić jastrzębie od czapli, chciałoby się powiedzieć.
A wiatr był taki, że można było noże na nim ostrzyć. Nawet gołębie skumały, że nie ma co się wydurniać lataniem i pochowały się w sobie tylko wiadomych miejscach. Więc z braku laku wiatr ciskał ogłupiałymi wronami.
Zresztą, nie tylko wronami ciskało. Mną też cisnęło. Dość mocno, po mieście całym, ostatniej soboty. Z przyjacielem Pawełkiem pomknęliśmy w miasto jak dwaj studenci pierwszego roku po stypendium. Z gestem! Z werwą!
I niemal gdziekolwiek nie poszliśmy, spotkały nas pustki. Mówię niemal, bo zapewne tam, gdzie nas nie było, siedzieli ludzie. Ale niezbyt dobrze rozkłada się mapa barowa naszego miasta.
W jednym z lokali, co to niegdyś był rock i metal, a teraz jest bardziej hop siup, wżywał się młody zespół metalowy. Miło i fajnie, ale nie pogadasz. W Vento pustki. Pogadasz, ale wraz z rozwojem alkoholu we krwi zapragnęliśmy ludzi. Hades, miejsce po nieodżałowanej Ptaszarni. Tu kilka sztuk nawalonej w pestkę młodzieży płci różnej i lecący z głośników Dżem, którego organicznie nie cierpię. W Tratwie na moment znaleźliśmy przystań i znajomych, ale mnie się nie chce po pracy siedzieć w miejscu pracy, więc po opróżnieniu kilku kufelków ruszyliśmy do Desperado. Ja wiem, że to miejsce przeżyło kilka drastycznych zmian. Ja wiem, że ekip przewinęło się tam ze sto (z piszącym te słowa włącznie, który czynił tam posługę przez miesiąców trzy, w roku pańskim 2008), ale za każdym razem wchodząc tam przed oczyma stają obrazy niezliczonej ilości imprez do białego rana, niezliczone ilości wypitego alkoholu i niezliczone ilości rozmów, jakie przeprowadziłem tam w różnych stanach, odkąd moja noga postała tam raz pierwszy w roku pańskim 2003. Jak inni mieli swoje Tratwy, Anioły czy inne Bunkry, ja pozostanę wyrodnym dzieckiem Desperado. I tam dopiero elementy zostały należycie wyważone. Dym papierosów znów unosił się za barem, muzyka była miła i nie za głośna, a znajomych zatrzęsienie. Tu więc trójka, (bo w Tratwie dołączył trzeci, Kacper zwany Kac) samozwańczych akolitów alkoholu zakończyła dzień, żywot...
No dobra, ja zakończyłem. Na dziesiątą do pracy trzeba było wstać. Wróciwszy do domu, z buzującym jeszcze w żyłach wiatrem, do piątej słuchałem Tool'a, który jakoś najbardziej mi na tę pogodę pasował.
A oni podobno włóczyli się do szóstej rano...
P.s.: całodobowy makdonald to doprawdy najlepsza rzecz w Toruniu, bo od kebabów można dostać zawału żołądka, a u Smroda się po prostu nie je, jak się ma 22 i więcej lat, a chce się dożyć 50.

wtorek, 22 listopada 2011

...then we take Berlin

...nikomu nie wolno się z tego śmiać. Bo teraz tak to się robi w wielkim świecie.
Ale wracając do rzeczy innych. Black Sabbath zapowiedziało reaktywację i nagranie nowego materiału. Nie ma co spodziewać się rewolucji. Kate Bush wydała dziś właśnie nową płytę. Myślę, że można spodziewać się małej rewolucji, ale naprawdę małej. Myślę, że nie w głowie jej podbijanie świata. Zresztą, nie powinien podbijać świata ten, kto już go posiada.
Wracając jednak do tych, co świat posiadają. Nie wiem, czy nie było to jakąś iluzją, omamem zmęczonego umysłu, ale na pierwszej stronie pewnej niezbyt poważnej gazety widziałem oświadczenie o rzekomej abdykacji papieża. Papież abdykuje, Ozzy powraca... Czyżby szykowała się mała roszada?
Moje sny z ostatnich dni znacząco nawiązują do tych dziwnych stanów. Wszystko jest pogięte jak chusteczka w kieszeni i głupie jak tapeta w motylki. Ponieważ nie mam zbyt wiele znaczeń w zanadrzu, poratuję się cytatem, choć zupełnie niezwiązanym z niczym szczególnym:
"Belaqua siedział na pachołku przy końcu nadbrzeża Carlyle'a zamoknięty i od pasa w górę zakochany w tłumoku imieniem Smeraldina - Rima, dziewczynie spotkanej pewnego wieczoru, kiedy przypadek zrządził, że on był zmęczony, jej twarz zaś - bardziej piękna niż głupia."
Prawda, że ładne? Zupełnie jak ten nieszczęsny Lip Dub czy jak to się nazywa (nazwa jest nawet głupsza niż tapeta w motylki). Tak, ładny. Ale bezsensowny. Skoro jednak rozpętała się wokół czegoś tak nieznaczącego tak wielka dyskusja, znaczy tylko tyle, że dużo pieniędzy zostało na to zmarnowane. Nazwa kojarzy się z tylnymi częściami pawiana, wykonanie z teledyskiem disco polo. Zetknąłem się z tym zjawiskiem po raz pierwszy w życiu. Nie wiem, o co w nim chodzi. Nie wiem, po co w nim chodzi. Oceniam efekt. Durna piosenka, całkiem ładne dziewczęta pląsające w pięknych okolicznościach przyrody. Byłem w stanie dokończyć oglądanie za trzecim razem. Po prostu, ta piosenka... Zbyt drażniąca, ale jak znam swoje rozeznanie w hitach na czasie, to pewnie jest jakiś hit na czasie. Zresztą, po co mam słuchać jakiegoś gówna, skoro nowa Kate Bush tak pięknie brzmi. Szkoda życia na durną muzykę.
Zresztą, nigdy nie jestem na bieżąco, jeśli chodzi o takie rewelacje. Zawsze, gdy na twarzoksięgę ktoś mi wysyła takie filmiki, myślę, że to wirus. I nie otwieram. A później okazuje się, że to najbardziej gorący temat miesiąca, że wszyscy o tym gadają, że to bardzo poważne jest, że...

środa, 16 listopada 2011

Przechodniem byłym między wami

Działdowo. Miasto, jakich wiele. Przynajmniej pozornie. Zresztą, kogo ja oszukuję. To jest miasto jakich wiele. Ale za każdym razem odnajduję tu spokój i inspirację. Odnajduję też to, co zazwyczaj odnajduje się w domach rodzinnych: pełną lodówkę mianowicie. Jakaż to rozkosz zjeść krupnik, prawdziwy, na kurzych żołądkach! Niech mnie obrońcy zwierząt i wegetarianie pocałują w kiszkę, ale nie ma dla mnie lepszej zupy, niż czernina, co jeszcze rankiem biegała po podwórku sąsiada i zajadała ekologiczne żarcie czyli tu żabkę, tam robaczka. No, ale nie samym Działdowem człowiek żyje! Choć z niekłamaną radością przyjąłem modernizację parku, w którym za młodu niejedno wino się obaliło, a i, jak się okazało, matula moja też niejedno wino w nim obaliła, także mamy podobne wspomnienia z tym miejscem. Pomijam fakt, że park nosi bardzo odkrywcze i oryginalne imię Jana Pawła wersji 2.0. Oczywiście, nie obeszło się bez pomnika. W tym wypadku oszczędzono nam widoku postaci JP, a władze miasta postawiły coś, co bardzo przypomina pomnik pamięci lotników Radzieckich. Taka jakaś strzała wycelowana w niebo z napisem, że niech zstąpi duch mój, nawet i bez spadochronu... Poza tym w końcu zlecono renowację ratusza i, mam nadzieję, nie zrobią takiej szmiry jak z zamkiem. Bo zamek, panie i panowie, mamy okropny. Nie wiem, komu co do łba strzeliło... Ale słuchy chodzą, że konserwator z Olsztyna miał kilka niezłych przejść z zamkiem naszym. Na przykład ktoś wpadł na pomysł wylania betonowej podłogi w sali rycerskiej. Nie wiem dokładnie, jaka podłoga powinna być w sali rycerskiej, ale podobno konserwator tak się wkurwił, że zatrzymał wszelkie prace konserwatorskie na czas nieokreślony. Ale szczegółów nie znam, a oficjalne strony milczą na ten temat. Kolejny ciekawy fenomen: jest w Działdowie budynek starych koszar, w którym mieścił się obóz zagłady (mały, ale i tak zabito tu kilka tysięcy osób). Ktoś bardzo mądrze pomyślał, że fajnie by było wyremontować to miejsce, że może by posłużyło za coś wartościowego. Zaczęto od wymiany okien na plastykowe straszydła. Ja nie wiem, to chyba jest jakaś mania naszych konserwatorów, ale jak remontowali zamek to też zaczęli od wstawienia plastykowych okien. W kolorze zielonym. Tym razem jednak postawili na białe. W rezultacie XIX wieczny budynek przestał należycie „oddychać” i cały środek dosłownie przegnił, a część nawet się zawaliła. Widziałem to dziś na własne oczy, nawet wlazłem do piwnicy, mimo iż budynek mieści się naprzeciw policji. W piwnicach wszystko wymiecione i zabite dechami. Kolejna wyprawa jutro. Zresztą, planujemy jutro także ruszyć na tzw. Łapę, czyli cmentarz zbiorowy z tegoż właśnie obozu. Dobitnie to świadczy, że region, podobnie jak cała Polska, papieżem i martyrologią stoi. Jest jednak światełko w tunelu: w odnawianym właśnie ratuszu ma powstać Interaktywne Muzeum Państwa Krzyżackiego. Mogę tylko przyklasnąć, że w końcu ktoś postanowił zrobić coś konkretnego. Trzymam kciuki!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Odstępstwo od reguły (notka apolityczna)

Przez świat, niczym fala, przetoczyło się powszechne oburzenie. Nie jestem ekspertem, nie znam się zbytnio na polityce, ale mam nieodparte wrażenie, że coś tu nie gra.
Jestem daleki od zapędów anarchistycznych, a wielkie spiski dziejowe traktuję jako rozrywkę raczej wyłącznie fikcyjną, jako stary fan Archiwum X. Jednak...
Tak, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jednak mamy do czynienia ze spiskiem. Spiskiem głupków. Wszystkie ciapaki tego świata zmówiły się, żeby światu dokopać jeszcze bardziej. Krąży nad nami tak zwane widmo kryzysu. Nie mnie oceniać, na ile jest ono prawdziwe, na ile sztuczne, ale mam nieodparte wrażenie, że jak się źle dzieje, to trzeba pomóc. A najpierwej trzeba pomóc samemu sobie, w tym wypadku własnemu państwu. Tymczasem mamy rewolucję, która zmierza w przepaść. Może faktycznie nie dostrzegam wszystkich niuansów wielkiej polityki światowej, ale (przykład Grecji) jak by mi się kraj walił, to nie kopałbym leżącego, tylko starał coś zrobić, a przynajmniej nie pogarszać sytuacji. Wygląda w moich oczach to trochę tak: mój dom się wali, nikt nie jest w stanie mi pomóc. Jestem zdany na siebie. Więc cóż robię? Czy biorę młotek i rozwalam ściany? Czy może podpalam przedpokój?
Zawsze jednak można zrobić rewolucję i okraść własną kuchnię. Albo wynieść spodnie sąsiadowi.
Tak, powtórzę jeszcze raz: pewnie ucieka mi jakiś ważny niuans i w tym całym zamieszaniu musi być głębszy sens. Tak jak z pewnością jest głębszy sens w patriotyzmie, jaki został ochoczo ukazany w stolicy naszego zacnego kraju. Że nawet Niemcy przyjeżdżają do nas na gościnne występy i naparzają się z.. innymi Niemcami, którzy także przyjechali na gościnne występy, tylko z lewej strony stanęli. Ramię w ramię (obie strony) z Polakami. Ja czegoś tu nie rozumiem... Oba marsze nazwałbym marszami idiotów. Obie strony różnią się od siebie tylko symboliką. Pod czaszką bulgocze taka sama ilość maniakalnej nienawiści i pustych sloganów dla ludzi, którzy wciąż mają problem z odnalezieniem własnego mózgu.
Ale przecież ja się na polityce nie znam i do tego mamy pierdolony kryzys, a poza tym teraz tu jest cywilizacja. Choć być może coś mnie ominęło, komuna wróciła, mamy totalitaryzm, wybrali nam cara, ruszamy na Zbaraż?
Polska myśląca; podoba mnie się to hasło.


Ja nie jestem oburzony. Jestem przerażony tym, że, jak powiedział niedawno Leniu, doczekamy się niebawem czasów, że będzie można bardzo łatwo stracić życie za zwrócenie komuś uwagi. Mechaniczna pom...
Nie, to zbyt straszne.  


wtorek, 8 listopada 2011

Pomieliło się

Kobiety przy stoiskach mięsnych, ale nie te, które ciachają te martwe zwierzęta i sprzedają, ale te po ciemnej stronie mocy. Zwykle jest to starsza babeczka, w długim płaszczu, który pamięta powstanie styczniowe. Nieodłączny beret, niekoniecznie moherowy. I te wózeczki, jakby z walizkami. Co one tam chowają? Stukoczą tym po całym sklepie, uderzają po kostkach i jeszcze się boczą, że jak leziesz ciamajdo.
Akurat dziś trafiłem na przecenę łopatki wołowej. 7,69 za kilogram.
Stanąłem w kolejce. Przede mną cztery osoby. Trzy babeczki i jeden hardy pan w kufajce. Pan zamówił 10 kilo. Mielonej. Po dziesięciu minutach umęczona pani sprzedawczyni podała w dwóch pokaźnych reklamówkach 10 kilo zmielonej krowy. Kolej na panie. Pierwsza 7 kilo. Zmielonej. Pani sprzedawczyni miała wzrok jak ja, gdy ktoś prosi o 27 grzanych, z czego 22 z żywca, a reszta z warki i osiem bez miodu, a dwa z cynamonem light, ale żeby obrać goździki, bo skórki w gardle stają. Uwalana krwią i resztkami krówki pani podała pokaźną torbę zmielonego bydła domowego. Kolejna wielbicielka zamówiła tylko 3 kilogramy. Ulga, szybko poszło.
W międzyczasie podbiła do mnie babeczka w długim płaszczu i fioletowym berecie z uśmiechem tyleż sympatycznym, co cwaniackim i pyta się mnie w te pędy:
- Czy ja stałam przed panem?
- Nie - mówię zgodnie z prawdą - jestem tu już dość długo.
- A... A... A to może stałam przed tą panią?
- Nie, z pewnością nie.
- (w tym momencie nastąpił śmiech przyprawiający o ciarki na plecach) To przepraszam.
Babeczka przede mną zamawia tylko dwa kilo krowy w stanie czystym.
Patrzę na rozłożone organy świnki, co leży przede mną. Całe zwierzę wykorzystane. Wygląda trochę, jakby zamawiali te świnki w Ikei. Tylko złożyć i zacznie chrumkać.
Moja kolej. Pani zakasuje rękawy, ociera krew i pot z czoła. Łapie już za nóż i łopatkę wołową, gdy nagle:
- Poproszę 20 deko karczku bez kości.
Niepewne mruganie. Nóż drży.
- Ojezusmaria! - wybucha pani za ladą, niemal ze łzami w oczach. - Kochany, tyle pan stał po jednego kotleta?
- Taki los - odparłem filozoficznie.
Przecena potrwa do 9 listopada. Na ten czas zmieniam sklep.



sobota, 5 listopada 2011

Etykieta ze słoika po majonezie

Drapię się po brzuchu, a z lampki zawieszonej nad mą głową odłazi farba. Łuszczy się jak skóra węża, choć przysięgam na trampki św. Sebastiana, że nigdy nie widziałem, jak się łuszczy skóra węża. Mniemam jednak, że tak właśnie się łuszczy, jak farba z mojej lampki, zwanej w niektórych domostwach nocną. Nie wiedzieć, dlaczego, bo przecież wszystkie lampki i lampy i w ogólności przyrządy iluminacyjne są ze swego przeznaczenia nocne. I nie jest istotne, jakimi sposobami noc tę osiągniemy. Bo przecież w piwnicy też jest noc. Spłynęła tam, ciemna zawiesina, bo światło nie zdołało jej przegonić. Więc ona chlupocze tam teraz na dnie bloku jak woda w bucie, mlaska, gdy otwierasz drzwi, bo ucieka głębiej i siłą rzeczy następuje jej kondensacja na głębszych rejonach, chyba, że wciska się w szyby wentylacyjne. Albo kratki ściekowe.
Jesień dale do myślenia, czyż nie? Jesień to czas, w którym czas, w wyniku nagłego obniżenia się temperatury średniej, zwalnia, kurczy się i kostnieje, by na zimę zatrzymać się niemal całkowicie. Do głowy przychodzi masa kretynizmów i filozoficznych rozmyślań rodem z amerykańskich seriali obyczajowych.
Zawsze w tym okresie przypomina mi się czas liceum i tej słodkiej beztroski i pierwszych razów niemal wszystkiego. To też czas, w którym mijam kolejny słupek na autostradzie życia (chichocząc strasznie to napisałem), czyli 29 słupek i niezmiennie zmierzam w stronę dekady trzeciej, w której, przynajmniej z racji wieku, kilku osobników rodzaju ludzkiego i myślącego uzna mnie za człowieka niemal dorosłego. Niemal, bo rękoma i nogami bronię się przed tym wątpliwym uznaniem. Wolę pozostać jednak niemal. To daje pole do manewru i swobodę niezbędną do życia i...
No właśnie. Przemyślenia na temat tego, co jest, co było i co nadejdzie.
Jej! Ale to wszystko jest głupie. Dobrze, że tylko raz do roku dopadają mnie takie nostalgie. Wraz z nimi nieodmiennie pojawia się zgaga i przez ten jeden dzień źle się czuje w jakiejkolwiek przestrzeni. I tyle, mija, jak zawsze.
Tymczasem ogolę się dokładnie i pójdę po fajki na Szeroką. A nóż widelec mi pani sprawdzi dowód jak dwa miesiące temu. Mała rzecz, a cieszy!



czwartek, 3 listopada 2011

Homunculus

Dziś cytat, dla wszystkich, którzy mają urodziny:

"Żałuję, że mój ojciec albo moja matka, albo raczej oboje, ponieważ oboje jednako byli do tego obowiązani, nie pomyśleli, co robią, kiedy mnie poczynali... Gdyby bowiem zastanowili się we właściwy sposób, jak wiele zależy od tej ich czynności: że tyczy ona nie tylko wytworzenia istoty obdarzonej rozumem, lecz przypuszczalnie również szczęśliwego ukształtowania i konstytucji jej ciała, a być może talentów i typu umysłowości, oraz - chociażby o tym nie wiedzieli - że skłonności i humory, jakie w nich podówczas górowały, mogą wpłynąć na przyszłość całego rodu tej istoty... Gdyby to należycie zważyli i przemyśleli, i postąpili zgodnie z wynikiem swych rozumowań, najgłębiej jestem przekonany, że ukazałbym się światu w postaci zgoła innej niż ta, w jakiej ujrzą mnie zapewne czytelnicy. Wierzcie mi, zacni moi, że sprawa ta nie jest tak błaha, jak wielu z was zdaje się sądzić; mniemam, że wszyscy słyszeliście o lotnych substancjach, o tym, jak wraz z krwią przechodzą one z ojca na syna etc., etc. - oraz wiele innego w tym przedmiocie. Otóż ręczę wam słowem, że dziewięć dziesiątych rozsądku lub nierozsądku człowieka, jego powodzenia lub niedoli na tym świecie zależy od ruchu i działalności pomienionych substancji, a także od tego, jaki im nadacie bieg i na jakie pchniecie tory; tak więc gdy raz wprawione zostaną w ruch - dobrze czy źle, nie jest to rzecz bagatelna - pędzą przed się w bezładzie niczym zgraja obłąkańców. Stąpając zaś wciąż tym samym krokiem, wydeptują wnet drogę tak równą i gładką, jak aleja w parku, z której, gdy raz do niej przywykną, niekiedy sam diabeł nie zdoła ich zepchnąć (...)"

środa, 26 października 2011

Dropsy

Wielkie sterowce nadpłyną z zachodu. Tak, nadpłyną, bo wrażenie płynięcia po niebie jest ściśle z nimi powiązane. Suną pośród chmur - wielkie łodzie pomalowane w różnorakie barwy; tęczowe albo różowe. Widać, nie muszą się ukrywać ani skradać. Z daleka są doskonale widoczne.
Kawalkada łodzi płynie przez morze. Woda jest szara, niemal czarna i tylko biała piana wprowadza jakikolwiek koloryt w tę przestrzeń. Prawdopodobnie jest zimno, ale ja zimna nie czuję, mimo, iż płynę wpław trzymając się jednej z łodzi (jednej łódki, nie jednej takiej z Łodzi czy też z łodzi).
Odłączam się od nich, gdy zauważam na horyzoncie wyspę. Jest daleko, ale pokonanie takiego dystansu nie sprawia wielkiego problemu. Dopływam do niej, wychodzę na brzeg i zagaduję pierwszego napotkanego autochtona:
- Czy ma pan dla mnie jakąś pracę?
A on, w odpowiedzi na moje pytanie, woła jakąś kobietę o smętnym spojrzeniu i dorodnych piersiach. Ta prowadzi mnie do samochodu; wsiadamy i jedziemy. Kobieta prowadzi chaotycznie, auto co chwila zjeżdża jej na pobocze, cudem unika zderzenia z innymi pojazdami na drodze, a nawet z budynkami przy drodze.
W końcu zatrzymujemy się. Wysoka, brązowa kamienica. Wchodzimy do niej. Krętymi, drewnianymi schodami wchodzimy na ostatnie piętro. Ogród; moje zdziwienie nie ma granic, gdy okazuje się, że jest tam ogród. Ziemia, ścieżki, drzewa, krzewy, wszystkie te pierdoły, które w ogrodach są. Gdzieś chyba nawet marchew widziałem... I nikogo, kto by to pilnował. Miałem zamieszkać w tym ogrodzie na szczycie kamienicy.
Piękny sen. 

piątek, 21 października 2011

Pozwólcie dyniom przychodzić do mnie

Och! Pięknieje nam miasto z dnia na dzień! I znów czuć studencką rękę w powietrzu, bo w akademikach zaczynają ginąć rzeczy, a poziom spożycia alkoholu wzrósł wielokrotnie, choć może niekoniecznie w tych barach, w których zwykło się samemu zawyżać poziom spożycia. Nie, tam panuje dziwna stagnacja, a połowy już nie ma.
Ale nie o studentów chodzi. O nie! Choć zasługują oni na setki stron opisów swych fascynujących przygód i dokonań, nie będę się nimi zajmował ani przez moment. Nie moje to już poletko. Zresztą, co miałbym, jak?
Idźmy dalej!
Miasto nam pięknieje nie za sprawą jesieni, która wydaje się być dość łaskawa (ostrożne stwierdzenie) bo nie zamęcza nas deszczem ani wiatrem. Jesień jest ładna i miła, przynajmniej jak na moje standardy.
Miasto nie pięknieje także za sprawą nowych centrów handlowych, galerii sztuki czy czego tam jeszcze byś sobie, człowieku, nie wymyślił. O nie!
On pięknieje za sprawą pomników. A wiadomo nie od dziś, że każdy pomnik w mieście to plus 14 do lansu, a taki Świebodzin to chyba ze 179 punktów ustrzelił i przelansował Rio de Janerio. Toruń za to przelansował Tima Burtona. Bo chyba ktoś zbyt serio potraktował Miasteczko Halloween i postanowił postawić nienaruszalny symbol tego zjawiska. Ale jak to? Pomnik tego pogańskiego, niegodnego zwyczaju w katolickim Toruniu? Nie. Złudna nadziejo! Już bym wolał jakiś dyniogłowy koszmar nad to... Tylko co właściwie?
Czy twórca tego czegoś cierpi na ciężkie porażenie estetyczne czy za bardzo się napatrzył w średniowieczne obrazy mąk wszelakich? Czy może zwyczajnie chciał postraszyć dzieci tą, skąd inąd, sympatyczną postacią jaką był Popiełuszko? Ten pomnik idealnie symbolizuje katolicyzm w Polsce: jest monumentalny, cierpiętniczy, oddalony od człowieka o lata świetlne i zupełnie nieprzydatny i niepotrzebny. Stoi sobie na piedestale, brzydki jak jasna cholera, i nie wygląda jakby miał kiedykolwiek pochylić się nad człowieczkiem przechodzącym dołem. Można nim co najwyżej dzieci i ciemnotę straszyć.
I już nawet szkoda mi wyliczać ile innych, pożytecznych rzeczy można by zrobić za te pieniądze. Lepiej by jakąś fundację imienia założyć i pomóc komuś. Jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia.
I żeby to chociaż ładne było. Strach teraz tamtędy przejść.



wtorek, 18 października 2011

Donos

Uprzejmie donoszę, iż
dnia 17 paździerza 2011 roku obywatel B.A., pseudonim Blank, był widziany jak
wraz z obywatelem K.P., pseudonim Kot, spożywali alkohol w ilościach znacznych w
barze T., pseudonim Tratwa. Rzeczeni obywatele pili wódkę marki soplica
wyborowa wykrzykując przy tym do każdego przechodzącego w ich pobliżu słowa:
"Ale z Jackiem się nie napijesz? Napij się, k***a z Jackiem!".
Słuchali przy tym zatrważających ilości muzyki zwanej rockiem progresywnym, a
więc tworu w swej naturze wywrotowego i szkodę Państwu czyniącego. Obywatele,
po spożyciu znacznej ilości alkoholu, udali się na postój taksówek, gdzie przed
udaniem się na spoczynek oddawali się przez chwil kilka czynnościom o wyraźnym
podłożu homoseksualnym takim jak: ściskanie, czułe klepanie po plecach oraz
mówienie: "ja cię, k***a lubię" itp. Dalszy los obywateli nie jest
znany.
Natomiast dnia
następnego obywatel B.A., pseudonim Blank, ponownie oddawał się czynnościom
nielicującym z godnością obywatela Polskiego. Pod pretekstem "bo kumplowi
syn się urodził" ponownie spożywał alkohol. Tym razem w grupie znacznie
większej, bo składającej się z obywateli: P.S., pseudonim Przemas, S.S.,
pseudonim Blady (trzeba wyraźnie zaznaczyć, iż rzeczeni obywatele są do siebie
podobni jak dwie krople wódki. Zachodzi więc podejrzenie, iż mogą zamieniać się
rolami, aby zmylić aparat), K.R., pseudonim Muzyk, R.H., pseudonim Hercka, oraz
P.M., pseudonim Myndek. Kilka pozostałych osób, niestety, pozostaje nieznanych
z imienia, nazwiska oraz pseudonimu. I tym razem zachodzi pewne podejrzenie,
ponieważ rzeczeni obywatele, pobudzeni wyjątkowo ohydną muzyką zgniłego zachodu
opowiadającą o narkotykach i walce z władzą, ochoczo pozdejmowali odzienie
wierzchnie górne i tak roznegliżowani tańczyli (o ile tańcem można to nazwać)
do owej muzyki, wykonując gesty o podłożu homoseksualnym, takie jak: wspólne
skakanie i odpychanie się, ściskanie, wyznawanie sobie uczuć zarezerwowanych
dla par mieszanych. Ponadto posiedli alkohol koloru rudego o nazwie jacek jeleń
(a może daniel?) i co i rusz pili prosto z butelki wznosząc hasła typu:
"za Jana!" oraz "sto lat tato!", co zapewne jest
pseudonimem jakiegoś przywódcy podziemia. O późnych (wczesnych) godzinach
rannych obywatele rozeszli się do domów.
Obywatel Blank A. był jeszcze widziany w sklepie marki "Twój sklep"
gdzie zakupił bułkę oraz tatar nieznanego bliżej pochodzenia. Zachodzi zatem
podejrzenie spożycia surowego mięsa oraz surowej bułki, co jest szczególnie
obrzydliwe. Dalszy słuch o obywatelu zaginął. Cóż robił dalej? Jesteśmy w
stanie pewnej niewiedzy na ten temat.
z poważaniem,
Stowarzyszenie
Naleśników Argentyńskich.

czwartek, 13 października 2011

Nim zapadnie zmrok

Domek na odludziu. Las wokół, cisza, spokój, szum drzew łagodzący nerwy. Szczekanie psów z okolicznych
gospodarstw niesie się kilometrami. Wokół zaledwie dwa gospodarstwa, ale tak
ciche, że można pomyśleć, iż opustoszałe stoją. Wiatr po niebie gna ciężkie,
opasłe deszczem chmury. Las jest napuchnięty wilgocią jak gąbka, ale grzybów
nie ma. Jest za to mnóstwo saren i zajęcy, ptaków oraz bezpańskich kotów. Kręci
się całe to stworzenie niemal na wyciągnięcie ręki.
Las bynajmniej nie należy to tych starych i tajemniczych. Jest względnie młody,
zasadzony przez pozbawionego wyobraźni leśnika jak przy linijce. No, ale
zwierzyna jest.
Wielka to przyjemność móc wieczorem napalić w kominku i patrzeć na ogień. Pić
wino. I robić inne miłe rzeczy, które robi się w takich warunkach, przy winie i
w domku na odludziu.
Czyli obejrzeć horror o czwórce ludzi w domku na odludziu.
Nie od wczoraj wiadomo, że Zło uwielbia takie miejsca. Amerykańskie Zło
szczególnie lubuje się w drewnianych domkach na odludziach wszelakich, w
śniegach, liściach, górach, pustyniach. Ważne, aby był domek, kilkoro
nastolatków (ze szczególną, acz niezbyt wyraźną przewagą fantazyjnie
zarzynanych dziewoi) i nieodzowny element grozy. Co prawda, w widzianym przez
nas filmie zabrakło niektórych elementów (fantazyjnie zarzynanych dziewoi), ale
domek na odludziu się zgadzał, Zło się zgadzało (choć pochodziło z kosmosu, nie
z pradawnych lasów), zgadzało się fantazyjne zarzynanie.
Domek na odludziu... domek na odludziu...
Gasną światła, idziemy spać. Ogień wesoło (ha! jakie to złudne określenie!)
trzaska w kominku i w piecyku (ten piecyk przeklęty! Coś jak koza, tyle, że z
okienkiem; świszczał jak świerszcz na amfie). Gasną światła. Ciemność. Tak, my,
mieszczuchy, mamy zgoła inne pojęcie ciemności. Już wypadło z głowy wiejskie
pojęcie ciemności. Dziesięć lat w mieście i ciemność zmienia pojęcie. Tam była
żywa, namacalna, niemal dusiła. Poblask piecyka z ledwością przebijał gęstą
wydzielinę nocnego gruczołu. Pełnia, ale bądź pan sokołem i dostrzeż ją przez
zamknięte okiennice! Coś tam, ledwo - ledwo wsącza się przez deski. Też nie
może sobie poradzić z ciemnością. Na zewnątrz jest przestrzeń, są gwiazdy: tu
jest ciemno, duszno; można tę ciemność brać w ręce, kulki lepić, rzucać się
nimi: ciepłe, miękkie kulki ciemności.
Ale, zaraz, zaraz! Co to? Cień? Twarz? Patrzę w okienko piecyka, jedyny jasny
punkt pokoju. Płomienie wirują, dając poczucie bezpieczeństwa, poczucie
oswojenia nocy. Przymykam oczy... Nagle mała, dziecinna rączka roklapuje się po
wewnętrznej stronie piecyka. Oczy wybałuszam, serce wali: spokojnie - mówię
sobie - to tylko wyobraźnia! Rączka znika.
Przewracam się na plecy, ale z poświaty ognia wypływają twarze, blade jak
topielice, i opadają na mnie. Oczy wielkie, zębów niemal nie mają. Tak jakoś
dziwnie się śmieją. Odwracam się od nich.
Chrobot za oknem. Pewnie kot jakiś, ale może kot zombie? Wyżre mi mózg, zabije
rodzinę, spali dom. Urządzi sobie z mojego grobu kuwetę.
Trwa to godzinę: moja wyobraźnia tworzy kilkanaście scenariuszy wszelakiego
rodzaju mordów, rzezi, zmartwychwstań wszelakich, wyjadania wszystkiego, co
tylko da się wyjeść w ludzkim ciele przez wszystko, co jest zdolne wyjadać. Są
nawet fantazyjnie zarzynane dziewoje. Budzę się wymięty, jak zombie z gardła
wyjęty.
Na drugą noc śpimy w pokoju obok. Nie słychać świszczącego piecyka. Jest
kominek. Przywodzi na myśl miłe skojarzenia świętych mikołajów i wieszanych
skarpet nad kominkiem (oczywiście nadal posługuję się hamerykańskim szablonem
znanym z filmów), zapachu drewna. Spokój ogarnia mą wyobraźnię. Oczy same
opadają, mrużą się. Jak przez mgłę widzę, że coś z kominka wyłazi. Jeden
brązowy kozak obwiedziony białym futerkiem. Potem drugi. Czerwone porcięta i
kubrak. Jego twarz jest zielona, skóra z niej odpada.
Bo kto powiedział, że święty Mikołaj nie może być zombie?

sobota, 8 października 2011

Disparates Rospięte

Choć jesień ostatnio zrobiła się nieco marudna, nie przeszkadza w niczym by siedzieć w zamkniętych pomieszczeniach i raczyć się dźwiękami. I choć Lizard King nie oferuje może zbyt przyjaznej atmosfery w postaci cen oraz nie wiedzieć dlaczego rozkręconej na ful klimatyzacji, która dość ostro dawała po nerach. Ale to nieważne.
Ja się chłopaków nachwalić nie mogę. Staram się jak mogę śledzić ich poczynania, staram się bywać na koncertach kiedy tylko można, bo widzę, że z każdym koncertem są coraz lepsi, bardziej zgrani, bardziej gotowi popłynąć. Disparates, panie i panowie, rosną w siłę i kopią. I zaryzykuję stwierdzenie, że są jednym z najbardziej oryginalnych zespołów na Toruńskiej scenie. Nie udziwniają na siłę ani nie grają prostego łupania, choć potrafią dać czadu. Choć inspiracje są widoczne czasami zbyt mocno, jednak chłopaki bawią się nimi na tyle umiejętnie, że człowiek nie ma poczucia, iż jest świadkiem czegoś wtórnego. Całość brzmi niewiarygodnie świeżo i energetycznie. Wisienką na torcie są znakomite, odjechane i surrealistyczne teksty, jakie tworzy wokalista i gitarzysta w jednej osobie, mózg zespołu zresztą. Jego wizja świata, pomimo, iż nieraz odjechana, jest spójna i wyrazista. I życzyłbym mu tylko większej pewności siebie podczas śpiewania. Teksty często giną w gęstej muzyce, a przez to całość wiele traci. Odsyłam na stronę zespołu. Wpadać, zaglądać i słuchać. To rozkaz!
Spięty. Kiedy zagra Spięty? Aż się rozepnie. Wbrew ksywce nie był spięty ani na moment. Jeden człowiek, jedna scena, kilka instrumentów, ale nie bajerował, że potrafi grać na wszystkich naraz. Zagrał prosto, oszczędnie, ale, niech mnie dunder świśnie, jaka w tym była energia! Były i szanty i anty szanty, piosenki stare i nowe, trochę klimatów Lao Che (dwie piosenki brzmiały jak ewidentne odrzuty z sesji Gospel, ale bynajmniej nie było to minusem. Po prostu nie bardzo pasowały), było jajcarsko i poważnie na przemian. I te teksty! Muzyka nie powalałaby aż tak, gdyby nie słowna oprawa. Zabawa słowem to znak rozpoznawczy Spiętego w Lao Che, ale tu przeszedł wszystko. Nieraz był liryczny i słodki jak pszczółka, by za chwilę przyfasolić rubaszną szantą wykrzyczaną niemal z łobuzerskim uśmiechem. Niczym wprawny żongler, a może pajac, zabawił się wszystkim, czym zabawić się dało. Bo było w tym dużo pajacowania, ale wszystko wydawało się być szczere. No, i nikt obecnie nie potrafi tak trafnie przeklinać w polskiej muzyce. Nikt. Więc, chłopaku, puszczaj fiuta, wciągaj buta, znajdź bajoro, kawał dechy i puść się w falę.
Bez odbioru.

czwartek, 6 października 2011

Twarze, twarzy mnóstwo

Histeryczne uśmiechy z plakatów wyborczych doprowadzają mnie na skraj załamania nerwowego. Boję się ich, zwłaszcza takiego jednego. Nie pamiętam jego nazwiska, ale uśmiecha się jakby reklamował protezy dentystyczne nie partię swoją. Napadł mnie niemal kilka dni temu gdy wracałem do domu z miasta, lekko już zamglony. Śnił mi się ten jego uśmiech sadysty z taniego horroru, uśmiech Jokera na moment przed udupieniem Batmana.
No i nie wiem, nie mam kandydata, mam mętlik totalny. Nie chcę głosować przeciw komuś, chcę w końcu móc z pełnym przekonaniem oddać głos na kogoś, kto mnie przekonuje. Z kim mogę się utożsamić.
Wszyscy pierdzą te same brednie.
Więc najprawdopodobniej będzie tak, że świadomie zmarnuję mój głos. Nie podwyższę nawet wyborczej frekwencji i będzie to działanie, które deklaruje spora część ludzi, z którymi na co dzień przebywam. Ci, co idą na wybory głosują przeciw Kaczej Wachcie. Dwie osoby znam, które skreślają kandydatów z przekonania dla jego działań.
Postawa niegłosowania ma jedną poważną wadę. Odbiera prawo do narzekania. Lubię sobie czasem ponarzekać przy piwku jak stara baba jak to źle się dzieje w państwie Duńskim, popsioczyć, że most za wolno budują, że autostrady krzywe, że prezydent to cipa z uszami (a głosowałem na dziada). Teraz tego nie będzie. Ciekawe ile wytrzymam?

Ps: Nawiązując do bloga Grzesia Giedrysa. Minęło właśnie równo 10 lat odkąd mieszkam w Toruniu. W związku z tym pozwalam sobie na kilka uwag.
Po pierwsze primo: Toruń miastem jest przepięknym, prześliczny i wręcz rzygam tęczą jak tylko sobie o nim pomyślę.
Po drugie primo: Toruń ma fenomenalne szczęście znajdować się niemal w samym centrum naszego przeświętego kraju i to czyni go jedynym zadupiem znajdującym się w samym centrum; takoż i knajpiani artyści zachowują się podobnie: są zadupiem w centrum.
Po trzecie primo: Toruń najbardziej znany jest z Rydzyka, pierników i absurdalnych niesnasek fanów żużlu z fanami piłki kopanej (zresztą, nazwa fan żużlu niezmiennie sugeruje mi, że gdzieś w Polsce są fani hałdy żwiru). Gdzie tu sens? I czy znajdzie się w końcu ktoś, kto mi powie o co, kurwa, chodzi w żużlu? Może jestem nienormalny i za krótko byłem w wojsku, ale ja tego nie jestem w stanie zrozumieć. wyścigi rydwanów? Prezydent miasta powinien zbudować wierną replikę Koloseum i dla rozrywki kazać żużlowcom walczyć z Macedońskim Rozrywaczem Niemowląt.
Absurd goni absurd.

Słowo Mrożka na koniec:
"Artyści zawsze cieszyli się powodzeniem u kobiet. Często obce jest im pojęcie honoru, konsekwencji, logiczności. Są intuicyjni, <<nieobliczalni>>, słowem <<zniewieściali>>.
Określenie <<zniewieściały>> jest w gruncie rzeczy określeniem pochlebnym. Oznacza ono, że dany osobnik często się myje, nie lubi zabijać ludzi, zdolny jest do współczucia, nie lubi wrzeszczeć i pchać się by udowodnić swoją ważność."

I jak tu Mistrza Mrożka nie kochać?

poniedziałek, 3 października 2011

Will-o’-the-Wisp

Pytanie roku: czy Iwaszkiewicz chędożył Miłosza, i czy ten dał się wychędożyć? Kwestia zupełnie pominięta na leckjach języka polskiego. Życie seksualne dzikich jest dopuszczalne. Życie seksualne wieszczów jest tematem tabu. A gdyby się okazało, że Miłosz lubił chłopców w lateksie?
Kolejna rewelacja, że w końcu odkryto coś szybszego od światła. Nie jest to bynajmniej monarchia. Masa ludzi w to wierzyła na długo przed odkryciem, ale kto by tam wierzył ludziom przewidującym loty kosmiczne w czasach dyliżansów. A mnie osobiście najbardziej w tym bałaganie zastanawia to, że (przynajmniej teoretycznie) będą teraz możliwe podróże w czasie. Otwiera się taka droga, ale pewnie jeszcze sporo słońca spłonie nim choćby mysz będzie mogła sprawdzić w praktyce paradoks dziadka. Ale i tak najbardziej mi się podoba ten pomysł wykorzystania podróży w czasie: http://www.glosywmojejglowie.pl/2011/04/28/pizzeria-wehikul-czasu/. Można na tym zbić niezłe kokosy. A potem  cofnąć się w czasie i wpłacić sobie na konto, żeby rosło, i można spokojnie, bez stresu obmyślać plan jak zawładnąć wszechświatem. I nakupować za grosze dzieł sztuki. Gry liczbowe stały by się zbędne, bo przecież każdy by wiedział jakie cyfry padną. Do pracy można by było się zatrudnić na trzy tygodnie temu. I, co oczywiste, pozabijać wszystkich złych nicponi i łobuzów od hitorii. Czlowiek zyskał by władzę absolutną nad wszystkimi.
Jednakże, gdyby posiadać taki wynalazek tylko dla siebie, w ukryciu, i mądrze go używać, to byłoby coś wprost niepojętego. Nie jestem w stanie tego sobie wyobrazić, ale chyba jako pierwsze to bym śmignął się z Joycem zobaczyć, a potem na koncerty w złotej erze rocka progresywnego.
A potem może dinozaury.
Albo mamuty czy te wielkie, ważące tonę gryzonie, co kiedyś ponoć żyły.
I dokopać takiemu jednemu, co mnie dręczył za dzieciaka.
Przywiózł bym też kilka kilogramów gumy Turbo.
Piekna rzecz. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do skutku. Pokus zbyt wiele.


Ps: dziesiejsza notka ma podkład muzyczny w postaci płyty Andreasa Vollenweidera "Cosmopoly". Jeśli ktoś jakimś cudem nie zna tego pana to nie polecam poznawania przez jutjuba, bo płyty jego funkcjonują jako całość i można sobie spieprzyć opinię na podstawie pierdzącego nagrania złej jakości które jakiś meloman opatrzył zdjęciamy w stylu zachodów słońca w Łebie. Lepiej już całą płytę, od razu, ten tego, kupić. No.

sobota, 1 października 2011

Każdy uzna rozum ważnym atrybutem

Gdy piszę, nie potrzebuję przekleństw. Gdy mówię, a zwłaszcza gdy mówię szybko, klnę jak pojebany. Nie wiem, skąd to się bierze, ale zastanawia mnie czasem. Nie byłby to jakiś problem gdybym tylko rozmawiał z ludźmi w knajpie. Przeklinanie nadal jest modne i sztubackie. zwłaszcza podczas oglądania sportu. No i ja też, nawet jak rozmawiam z ludźmi innymi niż klienci, klnę odruchowo, klnę prostacko, bo tylko nieszczęsne "kurwa" ciągle dobywa się z gardła. Przeklinam nawet w myślach, we śnie, przeklinam, gdy wyobrażam sobie teoretyczną rozmowę z kimkolwiek. Przeklinam przy rodzicach. Choć wiedzą, żem dorosły jest i język mi nie uschnie, jakoś nie wypada kurwować przy mamie. Tak myślę.
Zresztą, przeklinanie ma długoletnią tradycję i znane jest z tego, że jako obraźliwe wyrazy adaptuje starodawne nazwy części ubioru czy knurów, czy też po prostu zacnych żon. Ciekawe, czy w innych krajach jest podobnie.
I kim, do jasnej ciasnej, jest bawidamek? Ktoś, kto zabawia kobiety, czy nimi się zabawia, a może z nimi się zabawia? Wczoraj usłyszałem to słowo i nie potrafię go umiejscowić.


Ps: wieczór poetycki, czy też slam odbył się, albo i się nie odbył bez mojej obecności. A to dlatego, że w tym samym czasie piętro wyżej grała orkiestra symfoniczna, a na rynku rozgrzewała się już Ewa Farna, więc wieczorek miał obsuwę półtorej godziny. Zwyczajnie nie chciało mi się czekać tyle czasu gapiąc się w pustą scenę, więc poszedłem się upić. Wyszło znakomicie.
 To jedna z niewielu rzeczy, które zawsze się udają.

czwartek, 29 września 2011

Niedokładność

Jesień. Dzieci zbierają liście na wf. Ja znalazłem tylko liścia pół.
Kasztanowe ludki i sprzątanie świata czyli zabijanie jeży przez zabieranie im naturalnego materiału do zimowania. Jesień. Czas narzekania. Czas zakopania się w liściach.
Rusza sezon studencki, w związku z tym liczę, że się ruszy, bo posucha straszliwa.
Rusza sezon artystyczny (szumna nazwa jak na Toruń) i już jutro (30 września) jest slam poetycki w Dworze Artusa, z okazji Czesława Miłosza. Wiadomo, Czesław jest Czesław, więc wypić zawsze można, ale w slamie nie wezmę udziału, bo z tego co wiem trzeba zaimprowizować coś na temat Czesławowy, a ja za Czesławem nie przepadam, ale piwa za jego pamięć się napiję.
Relacja niebawem. Zapewne znów będzie lakoniczna, bo gdzie mnie do krytyki się brać. Choć ostatnio kluje się pewien projekt na boku, projekt blogowy. Zastanawiam się, czy wykorzystać ten czy może ruszyć oddzielnie. W sumie wypadało by oddzielnie. Jeśli jeszcze ktokolwiek śledzi te bazgroły, może być lekko zdezorientowany tym, że nagle pojawią się tu recenzje muzyczne, choć z drugiej strony... Co mi w duszy gra ujście znaleźć musi!
I jest prawdą, że nadmiar optymizmu nie jest dobry dla szeroko pojętej twórczości. Z kolegą Grzesławem snuje nam się po głowach pewna groteska, którą pisać należy zacząć jak najszybciej. Czyli jak nas znam zaczniemy w grudniu. Przyszłego roku.
Jesień, czas kasztanowych ludków i budowania karminków dla ptaków.
Jesień to także czas zrzucenia skóry, wytworzenia nowej na zimę.
Zrzucam wylinkę, choć wyleniały nie będę.
Idą zmiany!

sobota, 24 września 2011

Bez konkluzji, serio

Wczesna jesień daje do myślenia, a na to czasu miałem aż nadto, bo kilka ostatnich dni spędziłem niemal nie ruszając się z łóżka. Pochłaniałem dziesiątki filmów, na czytanie sił nie miałem, choć zakupione niedawno dzienniki Mrożka kuszą nieustannie. Inspirująca lektura.
Ludzie się tatuują, ubierają tak a nie inaczej (w sensie inaczej niż "reszta") oraz przekłuwają sobie różne części ciała by maksymalnie odróżnić się od stada. I wszystko jest na swoim miejscu dopóki są "jedynym gejem w wiosce". Na ogół rozpływają się w stadie im podobnych dziwaków. Wszyscy bezpieczni, bo wyglądają tak samo, myślą tak samo i są tacy sami. Jeden mój znajomy (wydziarany chyba wszędzie, gdzie słońce jest w stanie zajrzeć bez rumieńców i mający w uszach tunele godne przejścia granicznego w Bezledach), zatwardziały grindkorowiec, powiedział, że nie lubi jeździć na koncerty grinkorowe, bo tam wygląda jak wszyscy inni. Pozornie bez sensu? A co zrobić, gdy stada nie ma? chodzi o stado, tak? Bezstadni to dopiero dziwacy.
Nie znam się na sporcie. Nie znam się na majsterkowaniu i budowlance, choć na ZPT zbudowałem kiedyś karmnik dla ptaków. Nie mam pojęcia zbytniego o polityce międzynarodowej. Filozofia mnie nudzi. Nie znoszę punka i hip - hopu.
W zamian za to kocham literaturę i rock progresywny. Pamiętam nazwy kilkudziesięciu ryb akwariowych. Fascynują mnie mrówki. Jedyny system wartości absolutnych jaki mnie rusza to dyskordianizm i Kościół Latającego Potwora Spaghetti. Uwielbiam gęsty, czarny, absurdalny humor. Uważam, że śmiać należy się ze wszystkiego, bo jeśli śmiać się przestaniemy nasza inteligencja będzie w opałach.
I tylko czasami, naprawdę czasami chciałbym, aby było na odwrót. Może wtedy ktoś by o mnie pomyślał, jak o poważnym człowieku. Oczywiście, upraszczam. Nie jestem jedynym gejem w wiosce. Ale też nie posiadam stada, bo wymienione cechy nie są cechami stadnymi.
Czy chciałbym mieć stado? Nie. Wyznając nieco infantylną zasadę wilka stepowego mam swoje stado we mnie. Człowiek w samotności jest w stanie zrobić wszystko, za wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy (poza rzeczą tak oczywistą jak kopulacja i rozmożenie się). Może wykopać sobie grób, ale zawsze będzie potrzebował kogoś, kto go pochowa (jest to cytat, nie, że taki mądry jestem). W stadzie wygodniej, ale ja już chyba wolę sobie zgnić na świeżym powietrzu, albo niech jakaś zwierzyna się mną pożywi. Nie chcę stada.
I wcale nie chcę, aby nas było więcej. Aby mnie było więcej. Jeden gej w wiosce w zupełności wystarczy.

czwartek, 15 września 2011

Indjan samer

Miałem obawy, czy się przebudzić, czy może spać dalej. Dobrze tam było, a zapewne byłoby jeszcze lepiej, gdybym w uśpeiniu pozostał. Ale nie! Postanowiłem się przebudzić, jakkolwiek szumnie by to nie brzmiało, mimo iż w sumie nie mam nic wielkiego ani ważnego do powiedzenia. Ale czy mieć trzeba?
Jeszcze do końca nie postanowiłem, jeszcze nie wiem dokładnie w którą stronę mam ochotę iść, bo przecież o mnie tu chodzi, o moją ochotę. Jedna strona tylko ma wybór; druga zdaje się go nie mieć. Trzeba jednak być egoistą i wierzyć w siebie, że jest jakikowlwiek sens tego, co robię.
Właśnie. Pod wpływem kilku lektur postanowiłem ostatecznie przejść na pierwszą osobę liczby pojedynczej i trwać w tym, chyba, że okoliczności sprawią, że wygodniej będzie powiedzieć coś inaczej. Tyle wyjaśnień.
Nie umiem natomiast podać zadnego powodu długiego milczenia na tej stronie (ktoś tęsknił?) poza zwykłym lenistwem mniej lub bardziej ciepłych dni. Nie zmienilo się zbyt wiele i na pytanie "co słychać?" można odpowiedzieć zbywająco: stara bieda, czlowieku, stara bieda.
Biedy tym czasem nie ma zupełnie.
Cóż, wakacje się skończyły. Jestem bogatszy o kilka książek i biedniejszy o kilkaset zlotych, ale to akurat mnie nie martwi. Pięniądze w te wakacje (nazwa rzecz jasna czystko umowna, co wie każdy, kto skończył szkoły średnie i poszedł do pracy) nie miały większego znaczenia. Odwiedzilem Agę nad morzem raz, pojechałem na Festiwal Legend Rocka pod Ustkę (koncert Colosseum zmiótł! To najlepsza rzecz jaką słyszałem na żywo w calym moim dotychcazsowym życiu), potem ponownie pojechałem do Agi, posiedzieliśmy chwil parę we Władysławowie (smutne miasteczko) i powróciliśmy do Torunia. I toczy się ta jesień rytmem raczej spokojnym z jednym tylko zawirowaniem dotyczącym pracy, ale to smutny fakt i nie chcę o nim tu opowiadać.
Cieszmy się, póki co, że kasztany uderzają nam do głów!

piątek, 1 lipca 2011

Yeti na Szerokiej

Znak, że jeszcze jesteśmy.
Codziennie sobie obiecuję, że będę systematyczny, ale mi nie wychodzi. Znaczy, wychodzi, ale nie tu, nie internetowo. Męczy mnie to trochę, bo znajomki mówią, że weź się i pogoń się. A ja nie mam pomysłu chwilowo. Więc postanowiłem cieszyć się ciepłem i w związku z tym: jestem może trochę bardziej marudny niż zwykle, ale jeszcze ani razu nie narzekałem na upał (zgodnie z obietnicą). Byłem pierwszy raz w życiu na kajakach. Można przez większość życia mieszkać w otoczeniu jezior, a na kajakach być pierwszy raz w życiu, gdy się ma już prawie - prawie trzydzieści lat. To podobno normalne.


Poza tym mam kłopot z liczeniem procentów, nie umiem pływać kraulem oraz brzydzę się watą więc nadchodzące lato zapowiada się nad wyraz interesująco. Sezon ogórkowy czas zacząć!

wtorek, 14 czerwca 2011

Cały ten zgiełk

Najpierw, skoro świt, pomknęliśmy do Poznania. A ponieważ
dzień wcześniej Aga wyprawiała pożegnalnego grilla nie powiem, że byłem
wyspany. W zasadzie żadne z nas nie spało zbyt wiele. Ja – bo trzy godziny snu
by mnie bardziej rozleniwiły niż jego brak. Aga – bo skoro świt pomknęliśmy na
jej obronę pracy licencjackiej. Stres więc zrozumiały. Zresztą, denerwowałem
się tylko odrobinę mniej. Także tym, że ja – zasiedzialy zbyt wiele w jednym
miejscu artefakt miejski – postanowiłem ruszyć szanowną w inne miejsce. A w
Poznaniu byłem wcześniej tylko raz, na kilka godzin, z czego większość
spędziłęm słuchając Porcupine Tree na Arenie. Gdzieś tam przemknąłem wtedy (jak
się okazało bardzo blisko koziołków) późną porą (ciemno było już) i zwiedzilem
jedynie kebapa. Teraz Poznań miał rozkwitnąć przede mną w świetle dziennym.

Wystawa obrony syplomów UAP – u miała miejsce w hali Targów
Poznańskich. Z zewnątrz hale kojarzyły mi się z jakimś studiem filmowym. W
środku – biało i surowo. I olbrzymia ilość sztuki wszelakiej, sztuki młodej i
ambitnej, sztuki próbującej. Nie rozumiałem wszystkiego (boć to niemożliwe) i
pewne działania wzbudzały moje wątpliwości, ale przecież patrzyłem na wszystko
okiem laika zupełnego. I kilka zaskoczeń mnie spotkało. Ale nie o tym teraz,
może w innym czasie.

Aga obroniła się na piątkę. Więc Poznań mógł w końcu
otworzyć przed nami swoje podwoje. Widzenie miasta po nieprzespanej nocy, po
zeszłym stresie jest dość specyficzne. Faluje i
gnie się.

Jeść! Jesteśmy w końcu w stolicy ziemniaka. Udaliśmy się do
baru mlecznego licząc na porządną wyżerkę w rozsądnej cenie. Cena, owszem, była
rozsądna ale wyżerka... Cóż, schabowy jest potrawą uniwersalną jak, nie
przymierzając, fast foody, ale te ziemniaki... Ja nie wiem, może nigdy w życiu
nie jadłem kartofla, może wyniesione z Działdowa nawyki gotowania ziemniaków
były błędne, ale nigdy w swoim życiu nie jadłem tak okropnych kartofli. Może stąd
wzięła się odmnienność nazwowa – to, co jadłem było żółte jak Chińczyk i
smakowało jak rozgotowane trociny. Pora odkryć inną specjalność regionju – Lecha
Pilsa z nalewaka.

I tu w końcu moje podniebienie zostało połechtane nadzwyczaj
mile. Dobre jest to draństwo, zwłaszcza wypite w zajebistym klubie marki
Dragon, pełnym małych salek, przypominający istny labirynt w starej kamienicy z
najbardziej kuriozalną ubikacją, jaką widziałem – zlewy były ustawione wprost
na korytarzu. Także słynna poznańska drożyzna okazała się być wielkimi oczyma
jakiegoś nieznanego strachu, gdyż Toruń dawno dobił do Poznańskich cen, tylko
ze standardami jest gorzej. Różnica maksymalna to góra dwa złote, choć pewnie
są miejsca gdzie można zbankrutować nim się osiągnie stan zbawienia, ale to i w
Toruniu można zrobić bez problemu. Lokal Brovaria i kolejne miłe zaskoczenie. Za
cenę 10 złotych wychylasz, bracie, pokal pszenicznego piwa własnego chowu. Chów
z pewnością musiał być ekologiczny i bezklatkowy bo piwo zdzierało trampki z
nóg i pozwalało poczuć się jak młody bóg na wczasach w Bułgarii.

O atrakcjach poznańskiej architektury rozpisywał się nie
będę. Kto był, ten wie. A kto nie był niech jedzie czym prędzej. Przy ratuszu
jest przecudna księgarnia z rozsądnymi cenami i fantastycznymi kolekcjami
Vonneguta, Lema czy Pratchetta. O ile zdążyłem się zorientować , tych autorów
mieli wszystko albo prawie wszystko.

Poszwędaliśmy się jeszcze trochę po mieście i do dom, bo ze
zmęczenia gieliśmy się ku ziemi jak przerośnięte słoneczniki.

Drugi dzień i atrakcji kulturalnych ciąg dalszy. Unurzałem się
w tym ile się dało i wyjechałem lekko oszołomiony i pełen nowych pomysłów,
które, jak mniemam, są warte przemyślenia i zrealizowania.

Fajne miasto, ten Poznań.

niedziela, 5 czerwca 2011

Proste falujące

Chociaż buty mi topnieją jak torty karmelowe przemierzam
uparcie miasto przebite włócznią słońca. O, tak, na lepkim asfalcie jak mucha
złapana na lep. Miotam się w pajęczynie promieni i szukam: miejsca nad wodą aby
uwić kokon, miejsca pod łokciem Agi (tam skóra zawsze chłodniejsza) i myśli
jasnych jak cytryny. Aby użyć ich przeciwk0 sobie, wieczorową porą. Wiatr głaszczący
skórę nocą. Gwiazdy są cieplejsze w odbiorze i świergot ptaków spać nie
pozwala. Komary. Powietrze jest gęste jak syrop klonowy. I maki na polach – to już
niebawem. Muzyka jest lekka i zwiewna.

poniedziałek, 23 maja 2011

B’Boom (Vroom Vroom)

Oj, zapomniało się. Przegapiło. Miło było, ale poszło w
pizdu.

Czy to był czwartek? Tak, to chyba był czwartek, ale
najbardziej utkwiła mi w pamięci burza i przemoczony rajd tramwajem z Od Nowy
do miasta. Tak. Zespół Jesień – jakby żywcem ze skóry obdarli Ściankę i dodali
tam trochę yassu czy jak to się nazywa. Paweł Zaremba, ale nie mnie
oceniać, bo przyjaciel mój to jest i znam jego i jego teksty od lat wielu.
Grzebalski zahipnotyzował i chyba jako jedyny miał szczęscie, że podkład
muzyczny pasował. Wiśniewski bardzo na plus. Reszta jakoś utonęła w podkładzie
(dość mocno przeszkadzajkowym – ja bym przemyślał formę tego podkładu na
kolejne spotkania).

Ale zgadzam się – poezję trzeba zrewolucjonizować. Nie wiem
co prawda jeszcze, w jaki sposób, ale coś z nią trzeba zrobić. Choc nie wydaje
mi się aby jakakolwiek choćby zapowiedź owej rewolucji wystąpiła na Buumie. Nie,
nawet eksperymenty były poprawne politycznie.

Poza tym, cóż... O sobie pisać mi się nie chce. Kto był i
widział ma zapewne wyrobione zdanie i jest to zdanie ze wszech miar poprawne. Jakiekolwiek
by nie było. Dalej nie potrafię spojrzeć z dystansu i nawet nie będę próbował.
Myślałem, chodziłem, dumałem aby coś mądrego napisać, ale obawiam się, że nie jestem aż tak mądry.

Od tej chwili jestem dostępny pod namacalną formą barmana w
Tratwie. I niniejszym oświadczam, że żyję, mam się dobrze, a moja nagła utrata
owłosienia na głowie nie jest spowodowana żadnymi zmianami w moim życiu.

Czuj duch!

piątek, 29 kwietnia 2011

53°14′N 20°11′E

Ztlenowacenie – nasłonecznienie – rozzielenienie –
całkowite.

Gdyby drzewa potrafiły mówić. Stare miasto, stare miasto i
zamek, co niegdyś był zamkiem, a teraz jest zniewieściałą budowlą o nie
wiadomym do końca zastosowaniu, (czyli mieści się tam urząd miejski).

Miejsca nieodwiedzane od dawna – pozmieniane w proste,
kolorowe formy – pudełka – przypominają małe, amerykańskie miasteczka, w
których jest spokój, każdy się zna, sąsiedzi przychodzą do siebie na oranżadę
domowego wypieku i gdzie nie istnieje bezrobocie. Ułuda!

Wystarczy poczekać do wieczora.
Powietrze jest gęste, parne. Burza wisi w powietrzu, a być
może i już gdzieś się szlaja za horyzontem. Niech przyjdzie: spłuczę z siebie
Toruń, pracę i kurz ze stóp. Póki co jestem owionięty wiatrem i pyłkami traw. Słońce
– niemało go.

Pozostaje tylko dziwna przypadłość – nieustające odczucie,
że przedmioty będące nade mną – na przykład zawieszone na ścianie – mają nieodpartą
ochotę spaść na mnie. Nocą – na przykład – szafka z książkami. Przetoczyłem się
na przeciwną stronę łóżka, a ono – przechyliwszy się pod moim ciężarem –
zrzuciło mnie na ziemię, po czym z łomotem godnym lepszej sprawy powróciło do
stanu sprzed przechyłu. Ocknąłem się na podłodze – mrugając niepewnie – w bladym
świetle świtu.

I już nie spałem do rana. Robiło się coraz jaśniej, i
jaśniej – cieplej także – i ptaków darcie dobiegało przez okno. Zapach rosy –
mokrej ziemi.

Oraz te wszystkie inne pierdoły, które tak bardzo radują
mnie i sprawiają, że zapominam o wszystkim.

Ps: pięćdziesiątka wódki nadal kosztuje tu cztery złote. Prawdziwa
pięćdziesiątka, nie taka farbowana jak w pewnym klubie w Toruniu. Prawdziwa. Jak
bum – cyk – cyk.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Karn evil 9

Fontannę nam uruchomili! Hurra! Pewnie stało się to czas
jakiś temu i przegapiłem sprawę chucznego zapewne otwarcia, bo przecież miasto
nasze kochane lubi trwonić kasę na niepotrzebne rzeczy. Nieważne zresztą, gila
mnie to, jak mawia jeden kolega pankowiec (a oni dziwne rzeczy czasmi mawiają).
Pięknie jest! Wiosna, mlecze się żółcą, słońce się słoni, trawa się trawi,
niebo się niebi, ludzię się ludzią. Fontanna jest, psika, sika, miga jak
wiejska remiza podczas weselicha i tylko nie gra, bo pewnie jej się nie chce,
albo znów niekt nie pomyślał, że fontanna to produkt zasadniczo wymagający
wody, więc byłoby fajnie, jakby był wodoodporny. Tyle teorii. Praktyka zaś
pokazuje, że fontanna może i jest, ale nie wiadomo do końca dla kogo. Podobnie jak
trawniki. Dla kogo są trawniki? Z pewnością nie dla psów, i z tym się zgadzam. Ale
także nie dla ludzi. Kogo krzywdzę leżąc na trawie wieczorem, patrząc w niebo,
snując romantyczne rozmyślania wódkowe i nie tylko? A komu by przeszkadzało,
jakbym w upalny dzień przelazł przez
fontanne naszą piękną, co pluje wodą i muzyką klasyczną (a dlaczego nie
rock’n’rollem na przykład? W czym on gorszy?) aby schłodzić rozpalone członki i
inne elementy człowieka? Najwyraźniek komuś stała by się straszliwa krzywda,
ziemia by się zatrzęsła i zewsząd nadbiegli by dzielni municypalni aby wlepić mi
setki tysięcy mandatów. Wróg publiczny numer jeden, ścigany listem gończym w
pięćdziesięciu jeden krajach. Przelazł przez fontannę i zdeptał (dosłownie!!) muzykę
klasyczną, zdeptał Beethowena czy innego miglanca, co tworzył muzkę dla sfer
wyższych intelektulanie, nie dla plebsu, co po fontannach łazi i sztukę wielką
buciorami brudnymi szarga. Na szafot go! Odium cyniczne na ustach gości gdy
myślę, że sami sobie z dupy robimy muzeum. Nie tykaj paluszkiem, bo pobrudzisz!
Więc dla kogo, kurwa, jest to miasto? Pomniki walają się wokół jak śmieci, co
jeden to brzydszy (chyba tylko ta dziwna kometa, wbita w ziemię podoba mnie
się), miasto papieży, rydzyków i municypalnych supermanów walczących ze złem w
postaci najczystszej czyli z tymi, co leżą na trawniku (Pijany zapewne! Trzeźwy
by na trawie nie leżał przeca!) oraz depczących swymi brudnymi, komunistycznymi
i ateistycznymi oraz zapewne pedalskimi syrami święte fontanny. Chała wam,
dzielni municypalni! A weź się dogadaj! Powiedz, że krzywda się nikomu nie
stanie! Imperia nie upadną, wszechświat nie imploduje nagle, papież nie wstanie
z grobu aby pogrozić palcem. To nie ja, to Polska. Ja tylko otrzymałem złe
wychowanie!  I zastanawiam się, gdzie
jestem. No, gdzie? To nie jest kraj dla ludzi. To jest kraj dla... (masz pełną
dowolność. W końcu, wbrew wszelkim pozorom, jesteśmy wolnym, demokratycznym
społeczeństwem równych praw i wielkich możliwości).

wtorek, 19 kwietnia 2011

Skalna historia

Dzieci. Ostatnio wszędzie widuję dzieci. I nie jest to
bynajmniej efekt jakiegoś majaczenia czy zmęczenia. Po prostu naród postanowił
rozmnożyć się na potęge. I nigdzie nie można przed tym uciec. Choćby się
chciało. A kiedyś zapewne przyjdzie i moja kolej pozostawić potomka. Niech świat
wie, że tak łatwo się Blanków ze swego padołu nie pozbędzie.

Dzieci. Przechodzę obok placu zabaw w niedzielne
popołudnie. Pusty. Tylko trójka raczej już starszej młodzieży spożywa napoje
alkoholowe zwane potocznie piwami na bujaczkach. Przez moment ogarnia mnie
zwątpienie, że dzieci nie bawią się już, że w domach siedzą. Nie, zwodnicza
niedziela!

Dzieci. Niczym ławica zwinnych ryb biegną kolorową grupą,
śmieją się, bawią. Na dworze. Z wysokości czwartego piętra widać dokładnie, jak
włażą na drzewa i z nich spadają, jak kopią piłę w miejscach zabronionych. Czyli
nie zapomniały jak się bawić. Nadzieją napawają chodniki pomazane kolorową
kredą. Ślady piłki na ścianach bloków. Śmiech i wrzaski wieczorną porą z placu
zabaw. Nawet poziom przekleństw jest znośny i przypomina ten, który panował
podczas moich młodzieńczych lat.

Zresztą, dorwałem się ostatnio do bujaczki. Cudne uczucie.
Nie przestawajmy się bawić! Był taki świat, w którym ulice miały wielkości
kosmiczne a mapa Chin dziwnie pasowała do układu alejek w parku. Tak było!

Dzieci. Jedno obecnie mam tylko zastrzeżenie. Jedno mi
się tylko tak do końca nie podoba. Latające pieluchy, gaworzące maluchy w
miejscu, które raczej kojarzy się z czymś zgoła innym. Ale skoro naród mnoży
się na potęgę, to może tak być musi. Nie jestem w stanie czasami rozpoznać czyje
dziecko w którym akurat wózku leży. Kaszki i mamy ekscytujące się laktacją i
innymi wydzielinami. Może jestem nieczuły, ale nie chciałbym słuchać tego w
knajpie. Mam jednak nadzieję, że w niedalekiej przyszłości nie zostanę
obsadzony na stanowisku przedszkolanki.

Dzieci. Póki co wszystko trzyma się w znośnych granicach. Zresztą,
jak się czowiek napije, to przypomina takie duże dziecko: gaworzy, ma problemy
z chodzeniem i utrzymaniem główki prosto, czasami robi pod siebie. Więc i mnie
się zdaża być wielkim dzieckiem. Więc już koniec marudzenia na temat dzieci. Niech
bawią się, rozwalają sobie głowy, niech maltretują żaby, niech ganiają z piłą. Patrząc
na dzieciarnię z balkonu widzę biegającą wesoło moją emeryturę. Niech rośnie w
siłę!

piątek, 15 kwietnia 2011

Bestiariusz

Naukowcy (gdzie ja to widziałem? Pewnie na jakiejś  stronie niepotwierdzonych informacji typu
kwejk czy coś podobnego) obliczyli, że każden jeden człek w tej chwili znajduje
się nie dalej jak metr od jakiegoś gatunku pająka. Skąd oni biorą te
informacje?

W każdym razie nie dalej jak cztery dni temu byłem metr od
wampira i czterech czerwi. Nosferatu, klasyczny horror (choć czy dziś jeszcze
warto go tak szufladkować? Film, genialny film po prostu!) z oprawą muzyczną na
żywo zespołu Czerwie. I tu nie ma nic więcej do gadania, to trzeba było
zobaczyć. Piekna rzezcz!

Poza tym miało szumieć i nie szumi. Cisza jest. Przeczytałem
Kompleks Potrnoya i ogólnie mam wyjebane na co lepszą część owoców
żywota naszego, amen.

I tylko tyle ostatnimi czasy, gdyż mój umysł osiadł na
mieliźnie i staram się go obudzić wysiłkiem fizycznym, ćwiczeniami i takimi
różnymi działaniami siłowymi na wiosnę. On by chciał, ale ciało nie mogło, więc
przeszedł w tryb stand by. Więc budzę poczwarę do życia po zimie. Biegać,
skakać, latać, pływać!

Jest to takie, nie inne, bo mam wrażenie (nieodparte) że w
moich wnętrznościach zagnieździł się wąż. Kąsa; dziwny nerw. Prześlizguje się. Jego
też staram się wygonić. Niepotrzebna bestia!

Cóż...

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Szare eminencje zachwytu

- To miłe, gdy o tym, co się dzieje u znajomych dowiaduję
się z Pudelka – powiedział Michu z rana dziś. Chodziło rzecz jasna o występ
Tomka Cebo w znanym programie o tym, że muzyka ma być i basta. Sam występ
odebrałem pozytywnie, ale gdzie mnie tam oceniać styl, na którym się nie znam.
Z pewnych nocnych występów w enerde odniosłem zgoła inne wrażenie, ale może to
wódka, może to inne piwo wpłynęły na odbiór tejże sztuki. Ale nie myśl źle o
niczym, jak śpiewał Lech J.

I tak (bo działo się trochę): sobota, występ kolegi Wojtka
Zięby znanego jako Infamis, muzyka grającego elektronikę oraz ambient, w Domu
Muz. Całość zatytuowana jako Voices of Cosmos. Polegało to na wykorzystaniu dźwięków
odbieranych przez radioteleskopy i przerobieniu ich na muzykę. Choć może to
akurat złe słowo, bo występ miał charakter raczej medytacyjny, amelodyczny ale
intrygujący. Jedyne co mierziło to dość szkolna oprawa wizualna. Nie
inspirowała, a raczej lekko zawiodła. No i kto wpadł na pomysł aby tego typu
projekt umieszczać w programie festiwalu poświęconego górom? Alpiniści mają aż
tak wielkie ambicje, by gwiazd sięgać? A sama wystawa zdjęć bardziej pasowała by do miesięcznika katolickiego „Góry moje widzę ogromne”. Jeśli,
oczywiście, taki miesięcznik by istniał. Piekny mamy mech co głazy w górach porasta!
Jednak pojadę nad morze raczej.

A wczoraj, po nieudanej próbie wchłonięcia hamburgerów w
restauracji Widelec zabłądziliśmy z Agą do Od Nowy a tam... kabareton mocium
panie! Być może większość skeczy nie śmieszna była zupełnie. Być może w ogóle
bym nie zwrócił uwagi na te kabarety, które widziałem (część znana z audycji
Trójkowych) ale trzy piwa i instynkt stadny robią swoje. Raz nawet oplułem
parkę siedzącą przede mną w czułym uścisku, bo nieopatrznie wziąłem łyka w
momencie najmniej nieodpowiednim czyli śmiesznym, ale kto by pomyślał, że są
jeszcze śmieszne kabarety. Zwłaszcza młode. Otóż są. Kabaret Z Konopii
zasłużenie zgarnął pierwszą nagrodę. Reszty nie pamiętam i nie chcę pamiętać. Dotkliwy
był problem z puentą u większości.  Zresztą,
nie znam się na tej sztuce ale wiem, co lubię.

Tak więc ukulturniałem się do zdurowacenia totalnego. Jeszcze
by wypadało zobaczyć co w CSW piszczy, ale boję się, że znów nic nie zrozumiem
i wygłupię się pytaniem, czy mają remont.  Więc pozostała jeszcze wystawa Zbyszka
Filipiaka w Kontrapunkcie i można powiedzieć, że tydzień zaliczony. Żeby nie
było, że tylko o chlaniu piszę. Czasami mi się zdaża też inne rozrywki preferować,
albo po prostu łączyć  wiele
przyjemności.

Dziś wieczorem spotkanie z kasztelanem i zapewne z jakimś
starym, dobrym, polskim filmem. Zresztą, kultura jest jak rzeżucha: można ją
uprawiać wszędzie. Zresztą, również przykład pieczarek pokazuje, że nawet na
zaskakujących rzeczach może powstać coś dobrego.

I takie tam inne pierdoły.

niedziela, 20 marca 2011

Mnie tam psy chodzą

Dzisiejszy odcinek będzie o tym, że obiecywanie sobie (bo
innym to inna sprawa) czegokolwiek, gdy na niebie księżyc osiąga apokaliptyczne
rozmiary nie ma najmniejszego sensu bezcelowe jest. I jakkolwiek mocno bym nie
bił się w piersi, zwracał się twarzą do miejsc kultów wszelakich i na wszelkie
babcie dziadków ciotek zdrowie przysięgał obiecywał, że tego nie zrobię, znów
to zrobiłem. Tak.

Kierda, jak powiedział kolega Krzysztof.
Mógłbym krok po kroku opisywać jak do tego doszło; od
oświadczenia koledze Rafałowi zwanemu Sławkiem że dziś do domu, książka czeka,
kąpiel gorąca czeka, łóżko czeka, herbata czeka; wszelkie tego typu
przyjemności domowe – czekają oczekują. Mógłbym mówić godzinami o tym, jak
tłumaczyłem koledze Michałowi, że nie, absolutnie niedopuszczalne jest to, abym
został. A on namawiał kusił. I...

(napięcie sięga zenitu; dramatyczną muzykę proszę!)
... zostałem.
Jak babcię klapkiem, przysięgam, wszystkiemu winien ten
księżyc! Widzieliście, jakie to wielkie było? Toż bydle takie, że przestraszyć
się można przerazić. Zaglądał przez drzewa, łypał złowieszczo i nie ma przebacz
– albo Cię rozniesie, albo nie wiem co. Mnie rozniosło. W drobny mak pył.

Zapowiedź była zgoła niewinna. Jeden. Od jednego się
zaczyna, zawsze od jednego. Nie można przecież zacząć od dwóch! Jak to, od
dwóch nie można? Nie, nie można! Dopiero potem był drugi i must be the music:
tłoczno rojno gwarno śmieszno. Ha ha! Hi hi! Hejże hola! Mało karczmy nie
rozwalą! Trzecie: kolejność zachowana. Po drugim – trzecie. Czwarte jest
niedozwolone. Piąte także. Drugiego nie ma co powtarzać. Trzecie. Chodź, chodź
na papierosa! Ciepło, ale kurtkę to ubierz. Przecież masz katar. A może to od
zęba? Uważaj, bo jak dojdzie do mózgu, to mogiła. Mózgu? Trzeba go mieć
najpierw! I tak się przekomarzaliśmy z kolegą Jakubem na papierosie. A księżyc
patrzy spokojny jak umysł buddyjskiego mnicha. Czwarte, cztery, czwarte. Klik –
klak, to dźwięk zaskoczki; zaskoczyło znaczy się, zassało. O tak! Pięknie
pokolorował się świat, pięknie cudownie. Czego się napijesz? Czysta może być. Tak?
Noooo. I chlup! Kolega Jacek i kolega Tomek ochoczo przełknęli płyn wraz ze
mną. Pycha! O jaaaaa! Jaka pyyyychaaaa! Co nie, czarnuszku? Zobacz, jaki jestem
kulturalny. Jak się chce, to wszystko można. A ja mogę wszystko, rozumiesz? Ha!
I 5 leci jak jaskółka, siostra burzy, czarny sztylet, błyskawica (...)

(W międzyczasie nastąpiła mała przerwa na wino z kolegą
Dariuszem)

(...) i nie ociągamy się, zabawa trwa! Ale tańczy tylko kto?
Ulubiona para, dwójka, oni! Dwie kole i coś do tańca. Tiko tiko romatiko! A tymczasem
przenoś mą duszę utęsknioną! Nie, nie! Tradycja nakazuje każe że oni nam muszą
samolot furę. Teraz ja. Owszem, to samo. Ile razy. Pięć. Złe rozdanie, ale co tam!
Księżyc! Za księżyc! Szóste. Diabelska liczba, zło zapowiada, ale już większego
jeszcze da radę? Nooo. Ale ale. Czy aby? Zobaaaa, jaki wielki skurwiel! Yhy.
Dajszluganaware. Dajognianaszluga. Kamikadze? Czy was? Normalnie! Oszaleć
można... ech...! No tak, ja nie odmawiam! Księżyc, księżyc, księżyc,
księżyc.... Groziłem mu palcem przez cały czas groziłem mu: ty zły niedobry! Księżyyyyc
brzyyyydaaaaaal! Niech zgaśnie juuuż! Nie chcę gooo! Łóżko... Zostawcie mnie...
zostawcie. Taaazieeew...

(Wyciszenie. Spokojną muzykę poproszę).
Ps: kolega Rafał zwany Sławkiem zadał pytanie gdzieś w
środku tego wszystkigo: to na której stronie książki jesteś?

Nie zrozumiałem...