niedziela, 20 lutego 2011

Studium: martwa natura po upadku

W miarę jak trzeźwieję dostrzegam wokół siebie coraz większy rozgardiasz. Niedopałki papierosów, po które trzeba się schylić, podłoga, która dramatycznie domaga się aby ją popieścić mopem. Widzę wszystkie te małe świństwa, które sobie zrobiłem, niechcący zupełnie. Naprawdę!

Kanty stają się ostre jak brzytwa, świat krystalizuje się w miarę jak poziom elementu baśniowego opada. I choć wychodzenie jest bezbolesne (co boli jeszcze bardziej: brak paluszka grożącego: Chłopie, przesadziłeś!) idąc do pracy myślę tylko tym, że położę się może gdzieś w zaśpię, zasnę, znajdziecie mnie na wiosnę.
Czuję się jakbym najadł się olbrzymich ilości miodu, a to tylko wódka, i wcale nie słodka bynajmniej. A to tylko piwo, też bez dodatków. Pyszne, goryczkowe, chmielowe piwo, bez żadnych dodatków.
Tylko dlaczego tak dużo?
I dlaczego to rankiem wcale nie boli?
Nie jestem w stanie, przez całą drogę do, wyobrazić sobie siebie w pracy. Myśl o myciu podłogi przeraża. Myśl o myciu czegokolwiek przeraża. Omijam wszelkie lustra szerokim łukiem. Omijam wielkie skupiska ludzkie szerokim łukiem. No, może z małym wyjątkiem. Jest w centrum Starówki takie jedno miejsce z bardzo niedobrym i niezdrowym jedzeniem, które w stanach "dzień po"  staję się nagle wyśmienite i genialnie zdrowe. Plus wielka cola, zimna jak marzenie, która wyśmienicie smakuje, po prostu cud, miód, ultramaryna.
Jest późne popołudnie, a mordercy nie widać. I choć profetyczne wizje mówią mi, że nadciągnie, zawczasu umacniam barykady. Niech nadchodzi, jak chce. Może być nawet i gigant, bo jak się upadlać, to na całego, bez ograniczeń. Tak, żeby ziemia się trzęsła.
Rankiem najbardziej upierdliwe jest wydłubywanie szkła spomiędzy zębów. Chrzęszczy jak śnieg pod podeszwami. Właśnie, chrzęszczy...
Wszystko powoli zaczyna chrzęszczeć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz