Myślałby kto... Pierdolnie
czasami wzniosła myśl o poranku, idąc zalaną słońcem Starówką, mając
bułkę z salami w torbie i dwa gorące kubki z paracetamolem w kieszeni.
Hej, świat jest piękny! Aż mam ochotę wziąć okarynę, skakać po ledwo
przetartym śniegu i śpiewać starodawne pieśni o pięknie tego świata.
Zdecydowanie za dużo The Waterboys od rana...
Aga mówi, że wiosnę czuć. Jedyne co czuję to katar, łupanie w
kościach i ból zatok. Zapominam, że nie mam dwudziestu lat już i latanie
w samej bluzie przy minus siedmiu nie należy do najlepszych pomysłów.
Alkohol znieczula, owszem, ale nie czyni nieśmiertelnym. A szkoda! Jeden
szalony weekend... Co ja piszę! Jedna zaledwie szalona sobota i proszę,
połamany jak po Świętej Inkwizycji ledwo się ruszam od zakwasów, od
przewiania czy inszego badziewia co mnie dopadło. Klnąć by nie nadążył.
A jednak... Spotkanie z kolegą Tomkiem, który ma raka i jest na
moment przed chemią zwaną dowcipnie domestosem uświadomiło mi, że nie ma
co, kurwa, narzekać na katar. Wyleczę go kąpielą. Mam to szczęście, że
wiem, co znaczy tracić masowo włosy z powodu choroby. Tomek ma długie.
Mówi, że może straci, a może nie straci, nie wiadomo do końca. Nic nie
wiadomo do końca. W przyszłym roku planuje jechać na deskę. Tego mu
życzę. Mi wystarczy ciepła kąpiel.
Tymczasem
zanurzając łyżeczkę w gorącej herbacie, w której pływają kawałki
pomarańczy, naprawdę nie potrafię inaczej myśleć o świecie jak w sposób
życzliwy. Niech się toczy powoli ku wiośnie. Ktokolwiek ma guzik
wyłączający ten padół, niech od niego odejdzie. Niech idzie na piwo.
Najlepiej pszeniczne. Znakomicie łagodzi ducha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz