piątek, 7 grudnia 2012

Być jak Peter Venkman

[…] odwiedził mnie ktoś niespodziewany. Najpierw myślałem, że to znów Piotr Kraśko, ale z nim rozmowa się nie kleiła. Wszystko przez ten jego nieznośny akcent i to cholerne obycie w świecie (czyt. Ameryce). Ale to był ktoś inny. Ktoś, kogo uwielbiam od dziecka. Jego twarz dodawała otuchy. Kamienna mina z którą znosił wszelkie przeciwności losu była (i jest nadal) mistrzostwem stoicyzmu. O taką twarz, pełną ciepłej ironii, każdy absurd rozbija się jak Moskal o redutę Ordona.
Mianowicie przyszedł do mnie Bill Murray. Stanął obok, położył dłoń na ramieniu, pokręcił głową i powiedział:
- Nie warto, chłopaku!
I wyszliśmy na ten zaśnieżonych świat i dziwiliśmy się dobrodusznie śniegowi.
I dziwiliśmy się tramwajom stojąc na przystanku.
I ludziom pokrytym śniegiem, jakby obsypał ich styropian. Wszystkiemu się dziwiliśmy: że Pałac Kultury sterczy nad miastem jak brudny środkowy paluch, że Nowy Świat jakiś taki, kurwa, kolorowy, a my dla odmiany raczej tacy szarzy. Chodziliśmy tak po mieście z minami idiotów, w fioletowych dresach; wypisz wymaluj ostatnia scena Broken Flowers.
Kwiatów jednak mi nie przyniósł. Powiedział, że wrzucił do zsypu.
- Ech, chłopaku! Gdybym miał pod ręką wannę i toster… - powiedział marzycielsko.
Rozumiałem go jak nikt inny na świecie.
Ale, broń cię panie bobrze, to nie jest depresja. To takie ogólne rozsmarkanie, rozwodnienie, rozkluchowanie, rozpierdolenie, no!
Mieć wannę i toster. Dać se siana i nie dziwić się, że taka ciotka jego. Świńska rura, nie myśl.
Więc idziemy, ja i Bill, do pracy i sprzedajemy tam aparaty. Ludzie sobie tymi aparatami będą zdjęcia robić w krajach, na które nas nie będzie nigdy stać. Albo zwyczajnie nam się nie będzie chciało tam jechać. Ale ci ludzie pewnie będą szczęśliwi w dalekich krajach, gdzie jest ciepło i można zjeść psa z rusztu. Kij im w oko!
Gdy starszy pan mówi, że nie podoba mu się kolor obiektywu w aparacie za dwa tysiące robię minę Billa, który zobaczył Piankowego Marynarzyka i rozglądam się za wanną i tosterem. Albo za miotaczem promieni.
Tymczasem muszę zadowolić się samą miną. Ta mina zniesie wszystko. Zniesie opowieści o utopionych w morzach północy aparatach, zniesie opowieści o prezentach dla córek, zniesie osiem godzin świątecznych przebojów. Zniesie wybrzydzanie szesnastolatki, że aparat musi mieć ruchomy wyświetlacz bo bez tego jest w trąbkę (w sumie to nie wiem, czy bycie w trąbkę jest aż takie złe…).
A wieczorem, wracając z pracy (i dziwiąc się, oczywiście, wszystkiemu) czujemy się właśnie tak, jakbyśmy jechali ze świstakiem na kolanach (bez skojarzeń, na litość bobrzą!) prosto w przepaść.
Uśmiechamy się wtedy lekko, kątem ust (czy myślisz, że my nie mamy kąta ust?) i ogrzewa nas nieustannie płonące światełko świętej ironii. Bill pokazuje mi grupę młodzieży jadącej na zabawę. Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Zobacz – mówi Bill. – Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Tak – odpowiadam. – Jadą się bawić.
- Tak – mówi Bill. – Aż rzygać się chce.
- Tak, rzygać się chce – potwierdzam.
Wysiadamy, a wokół nas świeżo upadły śnieg roztapia się w gęste i malownicze błoto, które tworzy niezwykłe hieroglify na nogawkach naszych spodni.
[…]

1 komentarz:

  1. Dalej dalej Blank, mnie wciągnęło, bycie w trąbkę, (z tego co słyszałem) zwłaszcza w Chorwacji jest w trąbkę!

    OdpowiedzUsuń