[…]
odwiedził mnie ktoś niespodziewany. Najpierw myślałem, że to znów Piotr Kraśko,
ale z nim rozmowa się nie kleiła. Wszystko przez ten jego nieznośny akcent i to
cholerne obycie w świecie (czyt. Ameryce). Ale to był ktoś inny. Ktoś, kogo
uwielbiam od dziecka. Jego twarz dodawała otuchy. Kamienna mina z którą znosił
wszelkie przeciwności losu była (i jest nadal) mistrzostwem stoicyzmu. O taką
twarz, pełną ciepłej ironii, każdy absurd rozbija się jak Moskal o redutę
Ordona.
Mianowicie
przyszedł do mnie Bill Murray. Stanął obok, położył dłoń na ramieniu, pokręcił
głową i powiedział:
- Nie warto,
chłopaku!
I wyszliśmy
na ten zaśnieżonych świat i dziwiliśmy się dobrodusznie śniegowi.
I dziwiliśmy
się tramwajom stojąc na przystanku.
I ludziom
pokrytym śniegiem, jakby obsypał ich styropian. Wszystkiemu się dziwiliśmy: że
Pałac Kultury sterczy nad miastem jak brudny środkowy paluch, że Nowy Świat
jakiś taki, kurwa, kolorowy, a my dla odmiany raczej tacy szarzy. Chodziliśmy
tak po mieście z minami idiotów, w fioletowych dresach; wypisz wymaluj ostatnia
scena Broken Flowers.
Kwiatów
jednak mi nie przyniósł. Powiedział, że wrzucił do zsypu.
- Ech,
chłopaku! Gdybym miał pod ręką wannę i toster… - powiedział marzycielsko.
Rozumiałem
go jak nikt inny na świecie.
Ale, broń
cię panie bobrze, to nie jest depresja. To takie ogólne rozsmarkanie,
rozwodnienie, rozkluchowanie, rozpierdolenie, no!
Mieć wannę i
toster. Dać se siana i nie dziwić się, że taka ciotka jego. Świńska rura, nie
myśl.
Więc
idziemy, ja i Bill, do pracy i sprzedajemy tam aparaty. Ludzie sobie tymi
aparatami będą zdjęcia robić w krajach, na które nas nie będzie nigdy stać.
Albo zwyczajnie nam się nie będzie chciało tam jechać. Ale ci ludzie pewnie
będą szczęśliwi w dalekich krajach, gdzie jest ciepło i można zjeść psa z
rusztu. Kij im w oko!
Gdy starszy
pan mówi, że nie podoba mu się kolor obiektywu w aparacie za dwa tysiące robię
minę Billa, który zobaczył Piankowego Marynarzyka i rozglądam się za wanną i
tosterem. Albo za miotaczem promieni.
Tymczasem
muszę zadowolić się samą miną. Ta mina zniesie wszystko. Zniesie opowieści o
utopionych w morzach północy aparatach, zniesie opowieści o prezentach dla
córek, zniesie osiem godzin świątecznych przebojów. Zniesie wybrzydzanie
szesnastolatki, że aparat musi mieć ruchomy wyświetlacz bo bez tego jest w trąbkę
(w sumie to nie wiem, czy bycie w trąbkę jest aż takie złe…).
A wieczorem,
wracając z pracy (i dziwiąc się, oczywiście, wszystkiemu) czujemy się właśnie
tak, jakbyśmy jechali ze świstakiem na kolanach (bez skojarzeń, na litość
bobrzą!) prosto w przepaść.
Uśmiechamy
się wtedy lekko, kątem ust (czy myślisz, że my nie mamy kąta ust?) i ogrzewa
nas nieustannie płonące światełko świętej ironii. Bill pokazuje mi grupę
młodzieży jadącej na zabawę. Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Zobacz –
mówi Bill. – Są młodzi, głośni, pełni animuszu i ładnie pachną.
- Tak –
odpowiadam. – Jadą się bawić.
- Tak – mówi
Bill. – Aż rzygać się chce.
- Tak,
rzygać się chce – potwierdzam.
Wysiadamy, a
wokół nas świeżo upadły śnieg roztapia się w gęste i malownicze błoto, które
tworzy niezwykłe hieroglify na nogawkach naszych spodni.
[…]
Dalej dalej Blank, mnie wciągnęło, bycie w trąbkę, (z tego co słyszałem) zwłaszcza w Chorwacji jest w trąbkę!
OdpowiedzUsuń