czwartek, 27 grudnia 2012

Children of the sun are back in town

Na tę płytę czekali wszyscy. Czy aby na pewno?
Ta płyta ciągnęła za sobą tak wielki bagaż oczekiwań, że nie było do końca pewne, kto im nie sprostał: zespół, czy może słuchacze. Tak to jest, jak wciąż żywa legenda nagrywa płytę po tak olbrzymim czasie milczenia. Szesnaście lat w świecie muzycznym do nie jedna, nie dwie, ale aż trzy wieczności z jedną apokalipsą w gratisie. Przez szesnaście lat wymierały gatunki, mody i artyści. Aż nadeszła apokalipsa i umarli znów zatańczyli.
Ta płyta w zasadzie powinna być wielkim rozczarowaniem. Dlaczego więc nie jest? Bo ten dźwięk, to brzmienie i te głosy zwyczajnie na to nie pozwalają. Jedyną porażką tej płyty jest oczekiwanie, jak w żarcie o maratończyku, który po skończonym biegu przeskoczył maleńki płotek, by pokazać, że jeszcze ma siłę. Ktoś z boku stwierdził z przekąsem: Po takim rozbiegu, to każdy by potrafił!
Wszyscy pewnie myśleli, że oni siedzą i knują najlepszą płytę w historii wszechświata i okolic. Że piszą dzieło, które zamknie twarze niedowiarkom. Że brali rozbieg, by przeskoczyć wszystko. A oni, jak na złość, nagrali zwyczajną płytę. Prostą i na swój sposób radosną. Taką, której dźwięki są rozpoznawalne i klimat znajomy. Powrót startych znajomych; nie było ich szesnaście lat, a czujemy się, jakby wyszli wczoraj i nic się nie zmieniło. To, co powinno być największym minusem, jest tu, moim skromnym zdaniem, plusem. Dlatego miejsce w podsumowaniu wysokie, choć ja numerków nie przyznaję. Poza jednym. Poza pierwszym miejscem, ale to już niebawem.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz