sobota, 8 października 2011

Disparates Rospięte

Choć jesień ostatnio zrobiła się nieco marudna, nie przeszkadza w niczym by siedzieć w zamkniętych pomieszczeniach i raczyć się dźwiękami. I choć Lizard King nie oferuje może zbyt przyjaznej atmosfery w postaci cen oraz nie wiedzieć dlaczego rozkręconej na ful klimatyzacji, która dość ostro dawała po nerach. Ale to nieważne.
Ja się chłopaków nachwalić nie mogę. Staram się jak mogę śledzić ich poczynania, staram się bywać na koncertach kiedy tylko można, bo widzę, że z każdym koncertem są coraz lepsi, bardziej zgrani, bardziej gotowi popłynąć. Disparates, panie i panowie, rosną w siłę i kopią. I zaryzykuję stwierdzenie, że są jednym z najbardziej oryginalnych zespołów na Toruńskiej scenie. Nie udziwniają na siłę ani nie grają prostego łupania, choć potrafią dać czadu. Choć inspiracje są widoczne czasami zbyt mocno, jednak chłopaki bawią się nimi na tyle umiejętnie, że człowiek nie ma poczucia, iż jest świadkiem czegoś wtórnego. Całość brzmi niewiarygodnie świeżo i energetycznie. Wisienką na torcie są znakomite, odjechane i surrealistyczne teksty, jakie tworzy wokalista i gitarzysta w jednej osobie, mózg zespołu zresztą. Jego wizja świata, pomimo, iż nieraz odjechana, jest spójna i wyrazista. I życzyłbym mu tylko większej pewności siebie podczas śpiewania. Teksty często giną w gęstej muzyce, a przez to całość wiele traci. Odsyłam na stronę zespołu. Wpadać, zaglądać i słuchać. To rozkaz!
Spięty. Kiedy zagra Spięty? Aż się rozepnie. Wbrew ksywce nie był spięty ani na moment. Jeden człowiek, jedna scena, kilka instrumentów, ale nie bajerował, że potrafi grać na wszystkich naraz. Zagrał prosto, oszczędnie, ale, niech mnie dunder świśnie, jaka w tym była energia! Były i szanty i anty szanty, piosenki stare i nowe, trochę klimatów Lao Che (dwie piosenki brzmiały jak ewidentne odrzuty z sesji Gospel, ale bynajmniej nie było to minusem. Po prostu nie bardzo pasowały), było jajcarsko i poważnie na przemian. I te teksty! Muzyka nie powalałaby aż tak, gdyby nie słowna oprawa. Zabawa słowem to znak rozpoznawczy Spiętego w Lao Che, ale tu przeszedł wszystko. Nieraz był liryczny i słodki jak pszczółka, by za chwilę przyfasolić rubaszną szantą wykrzyczaną niemal z łobuzerskim uśmiechem. Niczym wprawny żongler, a może pajac, zabawił się wszystkim, czym zabawić się dało. Bo było w tym dużo pajacowania, ale wszystko wydawało się być szczere. No, i nikt obecnie nie potrafi tak trafnie przeklinać w polskiej muzyce. Nikt. Więc, chłopaku, puszczaj fiuta, wciągaj buta, znajdź bajoro, kawał dechy i puść się w falę.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz