wtorek, 3 kwietnia 2012

Kot w podróży służbowej


Choć po Toruniu biega z milion bezdomnych kotów, nikt na ich widok nie jęczy z zachwytu, jaki piękny kicia. A gdy człeczyna taki widzi kota w klatce, który na dodatek jest zasmarkany, ropa mu leci z oczu i śmierdzi mu z pysia jakby przez miesiąc zębów nie mył i jadł cebulę, to każdy się obejrzy, każdy zawoła, że jaka piękna kicia! A matki będą pociechom pokazywać, że kot w koszu jedzie, takie to zdziwko wszystkich łapie. Narzuca się na człowieka kalka: kot na wolności: bezdomne, niegodne, jedzące surowe myszy stworzenie, szatański pomiot, który spalić trzeba na stosie, a dokarmiające toto staruszki wrzucać do rzek w workach, ostatecznie izolować w zakładach zamkniętych.
Kot w klatce jest natomiast kotem udomowionym, jedzącym sterylne pokarmy kiciusiem, który surową myszą się brzydzi i najchętniej spędza czas grzejąc się na kolanach. Tacy ludzie są postrzegani jako indywidualiści. Tyle, jeśli chodzi o stereotypy.
Prawda jest jednak taka, że poczekalnia u weterynarza jest miejscem, w którym w pełnej zgodzie na przestrzeni windy znajdują się: dwa koty, królik, bernardyn i bliżej nieokreślony kundelek. Całe towarzystwo trzęsie się, popiskuje i skrobie nerwowo pazurkami o podłogę, ale żadne nie fuknie na współtowarzysza niedoli. Przypomina to nieco poczekalnie u lekarza dla ludzi, gdzie największy gagatek i huncwot z podwórka, z którym nie raz toczyliśmy boje na kapsle i pięści, stawał się na ten krótki, poniekąd magiczny moment, przyjacielem w niedoli. Szczytem gradacji była oczywiście poczekalnia u dentysty.
Ale u weterynarza jest bardzo podobnie. Starsze panie wymieniają uwagi na tematy chorób swoich podopiecznych tak szczegółowe, że osoba po pięcioletnich studiach i stażu w lecznicy zwierząt zdaję się być tylko ciekawą dekoracją, albo przeszkodą w wymuszeniu określonych leków, o których one już zdążyły wyczytać w mądrych księgach. Szczytem hierarchii jest kobitka z hasłem: moja córka/syn (niepotrzebne skreślić) jest weterynarzem/studiuje weterynarię (niepotrzebne skreślić). Znów pojawia się niewyraźna analogia do lekarzy rodzinnych, którzy przecież najniżej stoją w drabinie szacunku społecznego, traktowani przez starsze panie na równi z sąsiadkami, które wiedzę medyczną czerpią z "Na dobre i na złe". Niestety, serialu obyczajowego o żmudnej i trudnej pracy weterynarzy się nie doczekaliśmy, także póki, co wiedza jest czerpana jednak z książek, bądź od bliższych i dalszych krewnych. Nadal jednak wszyscy jesteśmy ekspertami w sprawie chorób zwierząt, o ludziach nie wspominając, bo tu przypomina mi się własna rodzicielka, która w upodobaniem czytywała encyklopedie medyczne, i szła potem do lekarza od progu wołając nazwy określonych leków, które ona powinna dostać, bo ma to i to i jeszcze to w...
A kot ma zwyczajny katar. Ot, cała historia.

2 komentarze:

  1. Błagam, tylko nie koty. Ostatnio wszyscy, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy...o kotach...
    Pozdrawiam, dumna posiadaczka dwóch psów :]

    OdpowiedzUsuń
  2. Bez obaw! Mimo, że kocham te futrzaki, nie lubię rzucać się z nimi na ludzi :] A opisywany w notce kotek niestety, odszedł był dwa dni temu.

    OdpowiedzUsuń