poniedziałek, 14 maja 2012

Kronika zasłużonej nieśmiertelności

Pamiętam jak dziś. Ciasna i zakurzona półka z literaturą iberoamerykańską. Jestem z koleżanką z klasy, z Anią, która wyjęła spośród zniszczonych książek jeden tom, w czarnej, niewiele mówiącej młodemu gówniarzowi, który dopiero uczył się czytać, okładce w jakieś plamy czy inne wizje. Nazwisko autora też nic nie mówiło. Ani tytuł książki. Ania jednak wcisnęła mi książkę w niezdecydowane dłonie, mówiąc tylko jedno zdanie:
- Tak powinno się pisać książki.
Sto lat samotności pozostawiło mnie w oszołomieniu i zapoczątkowało histeryczną niemal miłość na iberoamerykańską pisaninę. Co prawda, dziś już bez wypieków na twarzy wracam do tych książek (za wyjątkiem Gry w klasy, ale nie o tym autorze mowa) ale nadal jestem świadom, jak wielkie spustoszenie uczynił pan Marquez w młodym, dopiero co zaczynającym nieśmiałe próby składania słów do kupy, szczylu. Wcześniej nieco, jedynie Vonnegut (którego fanatycznym wyznawcą jestem do dziś, na równi z Joysem) uczynił tak wielkie spustoszenia tym znikn... nie, tym pojawieniem się swoim, później chyba tylko Bułhakow i Joyce właśnie. Ale to inne opowieści.
Teraz zacznie się lekka paranoja. Pojawią się książki oraz wspomnienia wszystkich pisarzy o tym, jaki na nich miał wpływ ten czarodziej słowa. Odszedł tam, gdzie zapewne udał się Melquiades, ale ja sobie podaruję, nie będę rtęci gotował nad jego książkami. Niech odpocznie sobie, zasłużył.
To dziwne uczucie, bo zazwyczaj, gdy raz na dwa, może trzy lata, wracałem do Miłości w czasach zarazy, jedynej jego książki, do której uwielbiałem wracać, nie byłem świadom zupełnie istnienia autora. Podobnie miałem z Vonnegutem. Pochłaniałem jego książki, nie mając pojęcia, że on jeszcze żyje. Gdy zmarł, poczułem się głupio. Pisarze nie żyją jak gwiazdy rocka, choć były wyjątki. Pisarze także nie umierają jak gwiazdy rocka, choć i tu były wyjątki. Dobrego pisarza poznasz po odciskach na dupie. Marquez zapewne miał całą dupę jak jeden wielki odcisk. I gdy dziś dostałem sms od Grzesława, że Marquez właśnie był się zmył z tego świata, poczułem się głupio, bo nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia. Teraz jego książki szczerzą się jakoś dziwnie z półki. Właśnie zostały osierocone, a wraz z nimi i ja, tak troszeczkę, zostałem sierotą. Dziwne to uczucie. Oto umarł ostatni z moich osobistych Mistrzów. A i ja jakoś słabo się czuję...
Co prawda nigdy nie mogłem zapamiętać, kiedy który pisarz przyszedł na świat (prawda, jakie to głupie stwierdzenie: przyszedł na świat? Jakby na świat się przychodziło, jak na przyjęcie jakieś, nienagannie. Zupełnie z pominięciem śluzu i gówna), a kiedy wziął i odszedł. Ale, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Sztuka ważniejsza jest niż biografia w końcu. Teraz będzie chwila dla księgarzy, trochę pechowa, bo przecież Stu lat samotności, czy Rzeczy o moich smutnych dziwkach nie kupi się na Dzień Matki. A może się mylę?

2 komentarze:

  1. też chyba nie wiedziałam, że Marquez chodzi jeszcze po tym świecie. zawsze wydawało mi się, że jeśli to nie jest dajmy na to Harry Potter albo Weronika coś tam sobie postanawia, to autor żył w jakichś zamierzchłych czasach. A tu proszę. Wydaje mi się jednak, że jeszcze chwilę "nacieszymy się" jego "obecnością", bo chyba nie zmarł. Jeśli wierzyć mediom...Z sentymentu do iberoamerykańskich autorów i tytułów, jakie tu wymieniasz, klikam machinalnie nieme "lubię to" pod tym wpisem, co stosunkowo nie zdarza mi się często... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, tak. To był jedynie ponury żart. I tak, nacieszymy się, choć dziwnie to brzmi, bo przecież raczej nie należy się po nim spodziewać żadnej książki, ale... jakoś ulżyło mi, i pewnie nie tylko mi. Takie sytuacje dają do myślenia, przypominają o tym, że oni są wśród nas całkiem fizycznie :]
    Dziękuję za "lubię to". Tym bardziej cieszy, że nieczęsto :]

    OdpowiedzUsuń